Powodzenie Kani polega na naturalności – wywiad z Maciejem Siembiedą o „Kołysance”

23 grudnia 2022

Wydawnictwo Agora zmroziło wielbicieli Jakuba Kani kampanią, która promowała najnowszą powieść, „Kołysankę”, przewrotną sugestią, że może to być ostatnie śledztwo prokuratora IPN. Maciej Siembieda jednak wszelkie obawy rozwiał – bohater powróci, a my wykorzystaliśmy premierę książki, by zapytać autora o fenomen tej postaci oraz tło społeczne i historyczne „Kołysanki”.

Artur Maszota: Z perspektywy rynkowej to był dla pana intensywny rok. W maju ukazała się blisko 600-stronicowa powieść „Katharsis”, a już w listopadzie otrzymaliśmy „Kołysankę”. Czy to znaczy, że zwiększył pan tempo pisania?

Maciej Siembieda: Uchowaj, Boże. Tempo jest określeniem szybkości i rytmu – zjawisk, które są mi obce. Dwie książki w 2022 roku to efekt pandemii w 2021 roku i aresztu domowego, w którym spędziłem sporo czasu. Po prostu wolałem mentalnie przebywać w świecie powieści niż w rzeczywistości kreowanej przez ministerstwo zdrowia i wiadomości medialne. Ale to była sytuacja wyjątkowa. Jedna książka w roku nadal wydaje mi się wyczynem optymalnym i zgodnym z moim BHP. No, może trzy powieści na dwa lata. Zobaczę. Ale dwie w roku to chyba nie. Ja długo zbieram materiał i piszę maksymalnie trzy strony dziennie, bo staram się, aby były dopracowane. Odkładam pióro i zamykam laptop, dopiero gdy dojdę do górnego pułapu samozadowolenia. Potem czytam te trzy strony następnego dnia rano i samozadowolenie mija. Więc poprawiam. A dopiero jak poprawię, biorę się za „dzisiejsze” trzy strony. I tak w kółko. Może wynika to z faktu, że praca nad tekstem sprawia mi wielką przyjemność, a może z lęku, że pisząc szybko, nie zauważę, że przekroczę granicę między tworzeniem a wytwarzaniem? Nie wiem. Dwie książki w roku były ciekawym eksperymentem, czas pokaże, czy go powtórzę.

„Kołysanka” to już pana piąta książka z Jakubem Kanią i – z tego co mi wiadomo – nie ostatnia. Jaki ma pan przepis na to, żeby bohater serii wciąż zachowywał świeżość zarówno dla czytelników, jak i dla pana jako autora?

Jakub Kania już dawno wymknął mi się z rąk. Stał się pupilem czytelników i działu promocji wydawnictwa Agora, a ja jestem już tylko od usługiwania temu panu. A bez żartów: Myślę, że powodzenie tej postaci polega na naturalności. Nie kreowałem Kani, nie tworzyłem jego portretów psychologicznych, nie zakradałem się do jego mózgu. Chciałem, żeby odróżniał się od bohaterów powieści kryminalnych i sensacyjnych, twardzieli z przeszłością, nałogami i tajemnicami, do których wstyd się przyznać, ale fajnie wspominać. I taki wyszedł. Trochę ślamazarny, nieustannie krytykowany za to, że jest grzeczny i miły, gotuje, kocha Kasię i córeczki, niezłomnie staje po stronie prawdy i jest nieustępliwą mrówą gotową siedzieć tygodniami w archiwach, żeby znaleźć ważny dokument, na który się uparł. Dla mnie Kania ma jeden wyznacznik: jest przyzwoity. Może to się najbardziej podoba? Bo unikalne w dzisiejszych czasach?

Kania trafia na Opolszczyznę, do niewielkich miejscowości, w których pamięć o wojnie wciąż jest żywa, a ludzie nadal dzielą się na swoich i repatriantów z Kresów. Wprawdzie mieszka pan teraz w Sopocie, ale z tamtym regionem Śląska był pan związany. Czy patrząc z perspektywy lat, zauważa pan jakieś zmiany w postawie tamtejszej ludności? Czy te podziały zanikają albo jest szansa, by zaczęły zanikać?

Nie wiem, co się tam teraz dzieje. Nie ma mnie na Opolszczyźnie od dwudziestu dwóch lat. A czego nie dotknę i nie posmakuję osobiście – nie komentuję. Powtarzanie zasłyszanych opinii jako własnych bardzo by się Jakubowi Kani nie spodobało.

W „Kołysance” mieszkańcy wspomnianego regionu, którzy dorastali w epoce wczesnego kapitalizmu, również zwracają uwagę na historię, ale mają do niej czysto instrumentalny stosunek. Liczy się tylko to, ile mogą na niej zarobić. Czy to symptomatyczne dla pokolenia, które wojnę zna jedynie z opowieści?

Handlarze historią byli, są i będą. Ale z dwojga złego wolę już tych, którzy sprzedają historyczne pamiątki, a nie „fakty” – do użytku politycznego. Chęć zysku, choć wiąże się z chciwością, lepsza od zakłamywania historii. W każdym pokoleniu.

Fabuła powieści cofa się nie tylko do wydarzeń z końca II wojny światowej, ale również do pierwszej połowy XIX wieku, kiedy żył i budował swój majątek Karol Godula. Jego historia to wzorcowy przykład American dream, chociaż w tym przypadku powinniśmy chyba powiedzieć Silesian dream. Wbrew pozycji, którą osiągnął, materiały źródłowe na temat jednego z najbogatszych Ślązaków w dziejach są dość ubogie…

Materiały są skąpe, ale też mocno niekonsekwentne. Trudno się dziwić. Godula nie dbał o PR za życia, a po śmierci obrósł taką legendą, że każdy chętnie do niej coś dodawał lub usuwał. Niemniej to fantastyczna postać. Rekin biznesu formatu Rockefellerów i dowód na to, jak nie potrafimy promować naszych bohaterów.

Z kolei historia protegowanej (i spadkobierczyni) Goduli to klasyczna baśń o Kopciuszku. Czy można powiedzieć, że przekazanie spadku Joannie było najlepszą inwestycją, jaką ów śląski biznesmen dokonał w swym życiu?

Bezsprzecznie tak. Większość konsumentów tej historii widzi w spadku przekazanym Joannie gest spontaniczny. Impuls w stylu: dam dwa miliardy euro (w przeliczeniu na dzisiejszą wartość) sześcioletniej dziewczynce, bo taki mam kaprys. Nie sądzę. Wierzę, że Karol Godula widział wokół niej jakąś aurę. Tak, tak. Proszę się nie pukać w czoło, bo jego biznesowa biografia pełna jest faktów świadczących o nieprawdopodobnej umiejętności przewidywania. Dowód? Joanna wielokrotnie powiększyła jego majątek.

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Maciej Siembieda (@maciejsiembieda)

Potomkowie Joanny żyją dziś na całym świecie. Czy wiadomo panu, by ktoś z nich przeczytał książkę? Miał pan jakiś odzew z ich strony?

Podejrzewam, że żadne z nich nie mówi po polsku. A tłumaczenia polskich powieści sensacyjnych na języki obce są jak zaćmienia słońca. Zdarzają się, ale raczej rzadko.

W „Kołysance” pojawia się wątek dość powszechnej niegdyś wśród artystów praktyki tworzenia dzieł na zlecenia zamożnych klientów. Czy jako pisarz zgodziłby się pan współcześnie wykonać podobne zlecenie? Jest cena, za którą Maciej Siembieda napisałby powieść tylko dla jednego, bogatego czytelnika?

Nie ma ani takiej ceny, ani możliwości.

W powieści pisze pan o patologiach współczesnej polityki, a jednocześnie unika wchodzenia na grząski grunt tak zwanej wojny polsko-polskiej. Jak udaje się znaleźć ten złoty środek?

Oczywiście mam poglądy polityczne, podobnie jak mam czytelników po obydwu stronach barykady. Powieści w to nie angażuję. A wyprawiając się w stronę polityki, trzymam się dwóch poręczy. Pierwsza to maksyma „I śmiech niekiedy może być nauką, kiedy się z przywar, nie z osób natrząsa”. Napisał to Ignacy Krasicki. Biskup Ignacy Krasicki, a biskup – z tego co widzę w telewizji – to mutacja polityka. Druga to zdanie Marka Twaina „Polityków i pieluchy wymienia się często z tego samego powodu”.

Rozmawiał: Artur Maszota
fot. Renata Dąbrowska


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: wywiady