Pisarze, którzy nie chcą nikogo urazić, nie różnią się niczym od ChatGPT – rozmowa z Polą Oloixarac, autorką powieści „Mona”

8 czerwca 2024

Peruwiańska pisarka Mona Tarrile-Byrne przybywa do Szwecji na galę wręczenia literackiej Nagrody Basske-Wortza. Tak rozpoczyna się akcja powieści „Mona” (wyd. GlowBook), kreślącej zjadliwy obraz literackiej socjety i całego współczesnego rynku obrotu kulturą. Mieliśmy okazję porozmawiać z jej autorką, argentyńską pisarką, dziennikarką i tłumaczką Polą Oloixarac. Przy okazji poruszyliśmy zaś takie tematy jak utowarowienie kultury, amerykański rebranding rasizmu, potęga języka hiszpańskiego czy wreszcie pytanie o to, czy Jorge Luis Borges był trollem.

Sebastian Rerak: Często ktoś pyta, czy „Mona” miała być twoją zemstą na znajomych pisarzach?

Pola Oloixarac: Nie sposób uniknąć tego pytania. (śmiech) Ale jeśli „Mona” miała być formą zemsty, to raczej takiej zbiorowej. Dla większości ludzi uczestniczących w wydarzeniach literackich, w tym i dla mnie, są one czymś okropnym. Napisanie książki było moim sposobem na odreagowanie. Teraz jednak uwielbiam wszelkie eventy, ponieważ każda osoba, którą na nich spotykam, stara się zostać bohaterem mojej kolejnej książki. (śmiech)

A zatem „Mona” nie jest zupełnie fikcją?

Jak powiedział Salman Rushdie, książki są fikcyjne najwyżej w 75%. Taki odsetek powinien wystarczyć. (śmiech) Za punkt wyjścia zawsze przyjmuję prawdziwe wydarzenia, po czym pozwalam historii rozwinąć się, karmiąc ją fikcją. Potem ona sama zabiera mnie w różne miejsca. Tytułowa bohaterka „Mony” ma bardzo mroczną przeszłość, ale daleka jest od postrzegania siebie jako ofiary. Ja dzielę z nią tylko to drugie.

Jak sama mówisz, lubisz ideę sabotażu. W jaki sposób zastosowałaś ją w „Monie”?

Mona sabotuje samą siebie – nie wie, co ze sobą zrobić, sięga po używki, nie radzi sobie ze swoją rolą twórczyni. Sama praktyka pisarska to jedna rzecz, drugą jest z kolei swoisty performance, jakim jest bycie pisarzem. Co jest szczególnym problemem dla kobiet, ponieważ jesteśmy bardziej krytycznie oceniane.

Wszystkie deklarujemy, że chcemy inspirować dziewczęta do pisania, a więc powinnyśmy być też dla nich wzorami. A to nie takie proste! Tu pojawiają się bardzo aktualne pytania: Jak wspierać innych? Jak pomóc im być tym, kim naprawdę są? To kwestie, nad którymi należy się zastanowić, a nie tylko skupiać na promocji książek.

Jako młoda dziewczyna byłam pochłonięta obsesją na punkcie pisania, ale literatura wydawała się niemal wyłącznie męskim zajęciem. Jedyne pisarki cieszące się estymą w Argentynie, a więc Victoria Ocampo i Virginia Woolf, były już martwe. Od tamtego czasu zmieniło się jednak bardzo wiele. Wszędzie widzę wiele autorek. I bardzo dobrze, bo dzięki nim ten krajobraz jest pełniejszy.

Ważnym motywem „Mony” jest specyficzne urynkowienie kultury. Dostrzegasz ten proces w działaniu?

Tak, i zrobił on na mnie na tyle duże wrażenie, że musiałam to jakoś skomentować, choć zrobiłam to w ironiczny sposób. Jeśli nie będę pisać o rzeczach, z którymi się nie zgadzam, stanę się im współwinna. To urynkowienie w dużej mierze jest kwestią importu kulturowego z USA, który w Europie i Ameryce Łacińskiej przyjmuje się zazwyczaj z fatalnymi rezultatami. Specyficznym amerykańskim wynalazkiem jest na przykład utowarowienie rasy. Dla mnie było ono o tyle problematyczne, że jako Latynoska czułam się zmuszana do grania kartą swojego pochodzenia, czego nie chciałam wcale robić.

O tym także jest mowa w twojej powieści. Mona dostrzega absurd uznawania Latynosów za jedną rasę, chociaż są tak niejednorodni etnicznie.

I kiedy zdajesz sobie z tego sprawę, widzisz, że ludzi postrzega się w kategoriach białości lub niebiałości. Pamiętam, jak pewna Amerykanka powiedziała mi: „Ech, ci Kanadyjczycy, oni nawet nie znają różnicy między coloured person a person of colour„. A gdy odparłam, że ja też jej nie znam, zaczęła mi tłumaczyć, że i ja jestem person of colour, o czym nie miałam wcześniej pojęcia.

Dla mnie jest to tym dziwniejsze, że w Argentynie nie mieliśmy nigdy problemu z rasizmem. Niewolnictwo zniesiono w roku 1840 i od tamtego czasu wszyscy obywatele rodzą się wolni. Z kolei w USA segregacja rasowa trwała praktycznie do połowy XX wieku. Mam wrażenie, że Amerykanie nigdy nie uwolnili się od rasizmu, a jedynie poddali go pewnego rebrandingowi. Klasyfikacja ludzi na podstawie pochodzenia i kolory skóry wciąż ma miejsce, tyle że jest dziś bardziej ucywilizowana.

„Mona” jest nieodparcie zabawna, chociaż nabiera makabrycznych barw, gdy główna bohaterka uświadamia sobie pewne zdarzenia z przeszłości.

Tak, jej sposobem radzenia sobie z przemocą, jakiej doświadczyła, jest zanurzanie się w kolejnych problemach. Jej mroczna przeszłość przesłania perspektywę oglądu rzeczywistości. Z drugiej strony uważam, że jest coś wspaniałego w tym, że Mona odkrywa nowe sposoby swojego bycia w świecie. Nie pozwala się pożreć poczuciu bycia ofiarą, bo to oznaczałoby zwycięstwo jej oprawców. Skądinąd praca nad tą bohaterką i jej głosem była dla mnie bardzo ciekawa.

Europejscy pisarze, których spotyka, są z kolei bardzo bierni i poprawni. Praktycznie poddają się bez walki utowarowieniu kultury, o którym wspomnieliśmy.

Jeśli będziemy bezkrytycznie akceptować ten nieformalny system organizacji myśli oraz tego, kim jesteśmy i jak powinniśmy się zachowywać, staniemy się współwinni homogenizacji kultury. Pisarstwo autorów, którzy starają się nikogo nie urazić, nie różni się wcale od tego, co robi ChatGPT. Dlaczego człowiek, przy całej złożoności myśli i doświadczeń, miałby naśladować maszynę? Wolność jest przywilejem, której nie ma maszyna, i już choćby to powinno inspirować nas do walki z homogenizacją.

Warto w tym miejscu podkreślić, że przy całym ironicznym podejściu do zjawiska woke, „Mona” nie jest powieścią konserwatywną.

Zdecydowanie nie jest. To, co jednak zawsze przyciągało mnie do lewicy, to krytyczny dyskurs. Krytyka, także autokrytyka, była wpisana w jej historię, zapewniała rozwój i stymulowała zmianę. Ważne pytanie, jakie stawiam w „Monie”, brzmi: Czy naprawdę pomagamy naszej sprawie, będąc przesadnie poprawnymi, uprzejmymi i milusimi wobec całego świata? Moim zdaniem to jest właśnie bardzo konserwatywna postawa. Nie wspominam już o tym, czy ktokolwiek ją kupuje – ja na pewno nie! (śmiech)

Siłą kultury jest różnorodność, a wymiana myśli powinna być elastyczna, demokratyczna i pojemna na wszystkie głosy, w tym te krytyczne. Nie musimy wszyscy się ze sobą zgadzać. W innym wypadku akceptujemy rolę w układzie, który nie różni się niczym od łańcucha pokarmowego.

Jak sama przyznajesz, czujesz się częścią tradycji latynoskiej lewicy liberalnej.

Tak, ponieważ istotną wartością był dla niej zawsze indywidualizm. Jako autorka nie mogę podporządkować się niczemu bezrefleksyjnie. Myślę, że czytelnik także tego nie oczekuje. Książki powstają poniekąd po to, aby poddać coś argumentacji, przedstawić swój punkt widzenia. Nie powinniśmy akceptować niczego na podstawie pozorów. Ostatecznie do tego sprowadza się intelektualizm oraz poszukiwanie wolności i szczęścia. I wiem, że tak samo uważałabym, gdybym nie była pisarką, lecz na przykład lekarką.

Pierwszy szkic „Mony” napisany był po angielsku. Co sprawiło, że kolejny stworzyłaś już w swoim ojczystym języku?

Zaczęłam pisać „Monę” po przeprowadzce do USA, zakładając że jako imigrantka spróbuję posługiwać się angielskim. Akurat prezydentem został Trump i nastał nienajlepszy czas dla Latynosów. (śmiech) Moja imigrancka fantazja okazała się bezzasadna, kiedy zrozumiałam, jak bardzo brakuje mi dzikości i siły hiszpańskiego. Wyjechałam do Hiszpanii i tam ukończyłam książkę. Od tamtej pory wiem, że jestem językową monogamistką. Kocham hiszpański bardziej niż kiedykolwiek – to taki wyrazisty język!

Biorąc pod uwagę jego specyfikę, brzmienie i idiomy, czy coś zmieniło się w samej powieści po przejściu na hiszpański?

Z angielskim miałam ten problem, że musiałam wyobrażać sobie, jak moje zdania zabrzmią dla amerykańskich uszu. W przypadku hiszpańskiego mam pełną kontrolę, co daje mi większą wolność i niemal wprawia mnie w euforię. Dziś śmielej bawię się językiem, nawet pisząc felietony do prasy. A ponieważ mieszkam w Barcelonie, to na co dzień stykam się także z katalońskim – jego nauka w pewnym sensie wzbogaca mój hiszpański.

„Mona” jest twoją pierwszą książką wydaną w Polsce. Jest szansa na publikację kolejnych? Rozmawiałaś o tym z wydawcą?

Kocham ludzi z mojego polskiego wydawnictwa za wspaniałą okładkę „Mony” i to, że umieścili na niej nazwę Nagrody Basske-Wortza! Uważam, że to przepięknie zabawne. (śmiech) Mam nadzieję, że spodoba im się także moja nowa książka, która 1 czerwca ukazała się w Argentynie, a we wrześniu opublikowana zostanie w Hiszpanii. Jej fabuła jest nieco związana z „Moną”, więc kto wie?

Pracujesz obecnie nad esejem o Borgesie jako trollu. Faktycznie był trollem?

Był wybitnym trollem, najtrollowszym ze wszystkich! (śmiech) Sporo jego esejów traktuje o kultywowaniu ironii, czasem trochę w stylu św. Tomasza z Akwinu. Miał skłonność do hiperboli i satyry, a poza tym kochał angażować się w różne małe potyczki z innymi pisarzami, które z braku Twittera odbywały się na łamach ówczesnych gazet. W swoim eseju analizuję więc styl trollingu Borgesa. Rzecz będzie mieć premierę w przyszłym roku.

Na koniec muszę zapytać o twoje intrygujące nazwisko. Jest baskijskie?

Tak naprawdę to włoskie nazwisko, tyle że pisane od tyłu. (śmiech) To zabawne, ale Hiszpania jest pierwszym miejscem, w którym nikt o nie nie dopytuje. Właśnie dlatego, że wszyscy wychodzą z założenia, że jest baskijskie!

Dla mnie podpisywanie się w ten sposób ma wymiar czysto praktyczny. Słuchaj, mam przyjaciela nazwiskiem Adam Levin – to pisarz z USA, autor świetnej powieści „The Instructions”. Jego problem polega na tym, że tak samo nazywa się ten gość z Maroon 5. Żeby znaleźć w Google jego książkę, trzeba przekopać się czasem przez dwadzieścia stron wyników. Tymczasem po wpisaniu „Oloixarac” natrafisz wyłącznie na mnie. Czy to nie wspaniałe? (śmiech)

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. materiały prasowe


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: wywiady