Pisać trzeba spod jaj – nieznany wywiad Witolda Beresia z Jerzym Pilchem przeprowadzony w 1998 roku

17 maja 2021

W książce „Pilchu. Na rogu Wiślnej i Hożej” Witold Bereś kreśli portret swojego wieloletniego przyjaciela Jerzego Pilcha. Książka oprócz materiałów biograficznych zawiera też zapomniane teksty samego Pilcha, jak i inne mało znane materiały. Jednym z nich jest wywiad z pisarzem, który Bereś przeprowadził przed laty. Rozmowę przedrukowujemy poniżej.

– Dla mnie pierwszy zawsze jest obraz. Obraz, który nie jest jakoś wymyślony, zaplanowany, ale natrętnie zjawia się pod czaszką.

Tak Jerzy Pilch tłumaczył mi swoje inspiracje u schyłku XX wieku (bo w 1998 roku), gdy zrobiłem z nim wywiad o sztuce pisania dla jednego z niszowych pism. Ale czy to pismo padło szybciej, czy to tekstu nie wydrukowało, dość, że rozmowa jest właściwie nieznana, a wydaje się – daje interesujący wgląd w warsztat pisarza.

Wtedy komputery były jeszcze ciekawostką, internet służył do wysyłania e-maili, a dwaj dwudziestoparoletni pracownicy Uniwersytetu Stanforda właśnie zakładali spółkę Google.

Czas jest więc prehistoryczny. Pilch niechętnie używa maszyny do pisania, najchętniej pisze czarnym piórem Pelikan z grubą stalówką typu BB. Ale jego podejście do tworzenia oddane jest w tej rozmowie najpełniej.

– Pamiętasz swój pierwszy tekst?

Jerzy Pilch: Cichcem wsunąłem się do literatury. Próbowałem wcześnie, gdzieś w szkole średniej – drukowałem wiersze i prozę w pismach typu „Na przełaj”, na kolumnie „Licealiści piszą” w „Życiu Literackim”… A potem nagle przyszła przerwa, bo zacząłem polonistykę, co osobom niedoświadczonym wydaje się prostą drogą do pisania. Oczywiście jest dokładnie odwrotnie. Ten okres mnie jakoś rozłożył. Myślę, że prawdziwym debiutem była moja pierwsza książka, opowiadania Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej, rok osiemdziesiąty ósmy, kiedy miałem już trzydzieści sześć lat i byłem stary.

Co sobie pomyślałeś po ukazaniu się tej książki?

Byłem w takim wieku, że tego nie przeżywałem ekstatycznie. Raczej byłoby klęską, gdyby się książka nie ukazała. Pamiętam jednak pierwszy tekst drukowany w „Na przełaj”. Takie poczucie cierpkości… Stan duszy w takiej sytuacji precyzyjnie opisuje Dostojewski, gdy Raskolnikow widzi w druku swój pierwszy tekst. To uczucie było tak zbliżone, że aż zwróciłem na to uwagę. Najpierw człek pisze, męczy się, a nagle staje się to zobiektywizowane, ktoś musiał się tym zająć, przepisać, ktoś składał, ktoś drukował. I wtedy widzisz kawałek samego siebie, zobiektywizowany fragment swej myśli…

A pierwsza książka po prostu miała swój czas, byłem na tyle jej głodny, że zaspokoiłem swój elementarny głód, a nie zająłem się jej smakowaniem. I jeszcze jedna ważna sprawa – przyniosła mi Nagrodę Kościelskich. I o ile teraz mój stosunek do nagród jest spokojniejszy, to wówczas bardzo mi na niej zależało.

Co najpierw tworzy dzieło? Duch, pomysł, spotkanie, kobieta, alkohol…

Dla mnie pierwszy zawsze jest obraz. Obraz, który nie jest jakoś wymyślony, zaplanowany, ale natrętnie zjawia się pod czaszką. Inne rozkosze wzięły się z tego, że wyobraziłem sobie kobietę niespodziewanie idącą do mnie przez ogród przed domem w Wiśle. Obraz tak natrętny, że musiałem go zapisać. I z niego brał się dalszy ciąg – bo jeżeli przeszła przez ten ogród, to musiała wejść do domu, potem musiała z kimś porozmawiać, trzeba było ją gdzieś posadzić itd.

Czasami decyduje pierwsze zdanie… Należę do ludzi przywiązanych do kryterium pierwszego zdania. Jako czytelnik lubię, gdy pierwszy akapit książki jest rozstrzygający. Musi być intensywny, dobry – jeśli tak jest, to ją czytam. Dlatego gdy piszę, to przywiązuję wagę do silnego początku.

Czy jest coś, jakiś szczegół, jakiś element otoczenia, który pomaga ci przy pisaniu? Schiller miał gnijące jabłko w szufladzie, Hemingway stał od rana przy pulpicie. A ty?

Takiego fetysza nie mam. Ale muszę się przyznać (ta szajba pewnie przyszła mi z wiekiem), że muszę być niezwykle starannie ubrany. Jeśli nie mam na sobie nieskazitelnie czystych gaci, jeśli nie jestem skropiony dobrą wodą kolońską, nie mam olśniewająco czystej koszuli, to po prostu nie potrafię. Nawet gdy zimno – a w domu rodzinnym, w Wiśle, gdzie pisuję coraz częściej, bywa zimno – muszę być niezwykle starannie udrapowany w te rozmaite swetry i pulowery. Taki tajemniczy i niepojęty związek między wyglądem zewnętrznym narratora a światem przedstawionym…

Jak sobie wyobrażasz swojego czytelnika?

Trudno sobie wyobrazić anonimowego czytelnika – nie wiem, kto by to miał być. Natomiast bardzo ważne jest dla mnie wyobrażenie sobie kolegów – na przykład ciebie. Co też powiesz, jak się zachowasz. Z czasów, gdy pracowałem w galerii rysunków Andrzeja Mleczki, zapamiętałem jego powiedzenie. Otóż przynosił gotowe rysunki, ja się nad nimi wymądrzałem, a on zawsze mawiał: – Najważniejsze, żeby się chłopakom podobało.

To ważne, że trzeba prawdziwie zaistnieć jako artysta dla kumpli, by uwierzyli w ciebie, że ty, jakiś Jurek Pilch, człowiek, z którym lubią się napić, jesteś pisarzem.

Gombrowicz pytał początkujących: „Ile razy przepisywałeś stronę?”. Ty powiadasz czasami, że każde słowo ma być pisane krwią. Czy rzeczywiście tak musi być?

Właściwie nie zdarza mi się napisać od jednego strzału (no, chyba że piszę o sporcie). Raczej idzie mi ciężko: jeśli kiedyś pisałem felieton – zdarzało się – trzy godziny, to teraz wolę mieć na to dwa, a najlepiej trzy dni.

Ale zasadą jest, że trzeba iść na maksa, iść na całkowitą całość, pisać, jak to czasami mówią, spod jaj, intensywnie. Tylko bez przesady: jak ktoś przepisuje tekst dwadzieścia pięć razy, to znaczy, że powinien zmienić zawód.

Czy życie pisarza ma jakieś przewagi nad życiem innych śmiertelników?

Jest coś takiego, że to fajne, że to nakręca. Satysfakcje bywają wciągające i intensywne. Jak mawiał Janusz Anderman, budzisz się, patrzysz, a tu obok zachwycone spojrzenie. Ale przeważają jednak tyły. I kompleksy. Przez to, że jesteś pisarzem, ostrzej widzisz własne kompleksy. Mocniej cierpisz. Masz chociażby rozliczne kłopoty materialne, bo twoja sytuacja jako człowieka żyjącego z pióra odbiega od normy innych kolegów, którzy na ogół są już ważnymi dyrektorami. Cierpisz więc aż do chwili, kiedy uświadomisz sobie to niewiarygodne szczęście życiowe, że nie jesteś żadnym ważnym dyrektorem.

To po co się tworzy? Dla zostawienia kawałka siebie, dla pieniędzy, z potrzeby pisania, dla sławy?

Odpowiedź jest oczywista i jak najbardziej prawdziwa. Pisze się, bo nic innego się nie umie. Tak jest w mojej sytuacji – z trudem to robię, ale to jest i tak jedyna rzecz, którą potrafię. Po prostu władam językiem polskim w piśmie, a i to, szczerze mówiąc, bez przecinków.

Dobrze byłoby pisać, bo się lubi, umie i jeszcze się na tym zarabia. Ale pisać, bo chce się na tym zarobić, to raczej dość niepokojący objaw. Tak może być w przedsięwzięciach rzemieślniczych, gdy piszesz określony gatunek, horror, powieść erotyczną, która po prostu rządzi się swymi regułami. Natomiast pisanie – przepraszam za wyrażenie – z potrzeby serca oznacza, że nigdy nie wiesz, jak to się skończy. Nie mówię tu niczego przeciwko zawodowcom, którzy robią kolosalną kasę na pisaniu gatunków, jak to jest na przykład ze Stephenem Kingiem. Może jest nierówny, ale trzeba powiedzieć, że takie „Lśnienie” to po prostu bardzo dobra literatura.

Tak, tacy faceci budzą zazdrość.

Czy pisarz musi być ekshibicjonistą, czy może myśleć o schowaniu dzieła w szufladzie?

Nigdy nie miałem okazji pisać do szuflady, może dlatego, że nie zahaczyłem o barierę cenzury. Pierwsza książka ukazała się za PRL, ale w wydawnictwie emigracyjnym. Potem nie było żadnych barier, a jest jeszcze element, który poniekąd uważam za oznakę grafomanii: wszystko, co napisałem – wydrukowałem. Z wyjątkiem pierwszej powieści, która powstała w 1978 roku, na dziesięć lat przed właściwym debiutem. Nazywało się to Masy upalnego powietrza, miało sto stron i jestem zadowolony, że się nie ukazało.

Tak się zatem przyzwyczaiłem do związku pisania z drukiem, że nie wyobrażam sobie innego pisania. Nawet nie prowadzę żadnych dzienników… Owszem, mam stosy zapisanych zeszytów, powstających z jakiejś potrzeby. Na przykład męczy potworny kac, już się z niego wychodzi, ale nie ma jeszcze pomysłu na to, co powinno być dalej, więc wówczas pisanie trzeba traktować jak terapię, dać folgę temu psychofizycznemu nawykowi i zapisywać cokolwiek w gruncie rzeczy. Samo to, że mogę znowu pisać, trzymać pióro w ręce, pomaga. […]

Lubię sytuację, gdy w zasadzie piszę opowiadanie, prozę kreacyjną, a jednocześnie mam swobodę. Jest jasne, że opowiadam to ja, Jerzy Pilch, felietonista „Tygodnika Powszechnego” urodzony czterdzieści sześć lat temu w Wiśle. Krótko mówiąc: mam mocne zaplecze w życiowej prawdzie i swobodnie operuję pięknem. A o to, powiedzmy sobie szczerze, choć brzmi to makabrycznie, w twórczości chodzi. O prawdę i o piękno.

Czy nie jest tak, że dziś, aby dorównać pędowi, nawet najwyższa kultura musi myśleć o sprzedaniu się, o opakowaniu. Kompozytor myśli, jak zrobić show ze swojego najnowszego dzieła muzycznego, malarz myśli o prestiżowej galerii, a pisarz pisze tak, żeby bez problemów dało się zrobić scenariusz filmu? Czy dziś w ogóle można tworzyć bez myśli o rynku?

Tak, coś takiego się dzieje. Co o tym myśleć? Bo ja wiem… Konwicki zwykle nie zgadza się na adaptacje scenariuszowe. Ale to nowe pokolenie tak pracuje, żeby swoją twórczość jak najlepiej opakować. Jeśli Stasiuk wydaje książkę, to na niej jak wół stoi: Dwie sztuki telewizyjne, bo chodzi o to, by ktoś od telewizji to zauważył.

Jakoś się na to zgadzam z dość prozaicznego, a nie wydumanego powodu: za tym stoi kasa, z reguły całkiem poważna. Kiedy zwrócił się do mnie Rudek Zioło, by zrobić Inne rozkosze, to zgodziłem się i dlatego, że to mój kolega Rudek, i dlatego, że ten jego kierunek myślenia o dziele mnie interesuje, i dlatego, że jakiś zarobek z tego był. Taka jest rzeczywistość świata kultury: trzeba walczyć o jak największe rozpowszechnienie, o atrakcyjne okładki, o promocję. I godzić się na adaptacje, choćby czasami zdarzało się i ponieść duchowe straty z tego powodu.

Dziś mamy internet, fascynujące kino, komputery i co tylko dusza zapragnie. Czy książka jest jeszcze potrzebna? Czy będzie potrzebna?

Dla mnie zawsze książka była i jest rzeczą podstawową, a do tego dobre pióro, kartka papieru, niemalże kałamarz i codzienne wizyty w księgarni. Bez tego dzień mój byłby nieudany. Myślę, że to pójdzie w kierunku pewnej finezji. Będą i pocketbooki, ale i białe kruki, maleńkie księgarnie, rarytasy, ekskluzywne domowe biblioteki. Pełna komputeryzacja, a z drugiej strony ten rynek ręcznych przyborów do pisania. Nie mówię o masówce, o jakichś pisakach, piórach kulkowych itd., ale o wyrafinowanych piórach wiecznych. Przecież teraz są takie pióra, jakich nie było, jak były tylko pióra wieczne. Niedawno się dowiedziałem, że pojawił się pelikan z mosiężnym tłoczkiem, który waży bodaj ze czterdzieści deko, a kosztuje pewnie tyle co samochód. Niech tam zresztą kosztuje, ile chce, muszę go, kurwa, mieć.

Coś w rodzaju pozytywnego snobizmu?

Snobizm nie produkuje wyłącznie samego zła. Ze snobizmu można dojść do czytania Tomasza Manna.

Witold Bereś „Pilchu. Na rogu Wiślnej i Hożej”
tłumaczenie:
wydawnictwo: Wielka Litera
ilość stron: 784

Opis: Jerzy Pilch (1952–2020), jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy i felietonistów polskich, autor m.in. „Pod Mocnym Aniołem” czy „Spisu cudzołożnic” (udanie sfilmowanych przez Wojciecha Smarzowskiego i Jerzego Stuhra), przez całe życie żył ze swoimi nienasyceniami: demonem seksu i demonem alkoholu. Wreszcie – z demonem ciężkiej choroby. Ale demony te skutecznie zwalczał swoją jasną stroną mocy – słowem pisanym i mówionym. „Pilchu. Na rogu Wiślnej i Hożej” to opowieść o twórcy poprzez jego teksty. O twórcy, który stworzył swoje Macondo, który budził emocje i który przypominał, że warto kochać. Jego przemyślenia na temat obecności Absolutu, sensu futbolu, lęków współczesnego człowieka i nadziei mężczyzn, która kryje się w kobietach, zostaną na długo. Jak to powiedziała pewna młoda dama: „Pilch mi śmiga po mózgu i wyjmuje z niego rzeczy, o których nie wiedziałam, że mam”.

Tematy: , , , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady