Pasja i upór – wywiad z Marcinem Wrońskim, twórcą serii kryminałów retro o Zydze Maciejewskim

2 sierpnia 2018


Co łączy Zygę Maciejewskiego i Marcina Wrońskiego? W czym tkwi niesłabnący sukces serii kryminalnych? Dlaczego przywiązujemy się do bohaterów literackich? I czy bycie perfekcjonistą powinno przyświecać w działaniach literackich? Na te oraz inne pytania odpowiada nam Marcin Wroński, twórca bestsellerowej serii kryminałów retro z Zygą Maciejewskim. Wywiad odbył się przy okazji premiery książki „Gliny z innej gliny”, ostatniego tomu cyklu, w którym znajdują się również gościnne opowiadania Ryszarda Ćwirleja, Roberta Ostaszewskiego i Andrzeja Pilipiuka.

Marcin Waincetel: Wspomniał pan kiedyś, że w literaturze kryminalnej odnajduje punkty wspólne ze swoim DNA. Zastanawiam się, jakie to są punkty. I dlaczego odszedł pan od konwencji fantastycznej? Na marginesie – pierwszą pańską książką, którą przeczytałem, był „Wąż Marlo”.

Marcin Wroński: Nie wiem, czy powiedziałbym tak dziś, bo polski kryminał to coraz szersza dziedzina: od literatury po pulpę i od kryminału na serio po komedię kryminalną, która akurat mnie nie bawi ani trochę. Z pewnością miałem na myśli, że kryminał to, po pierwsze, porządek, po drugie, klimat, po trzecie, inna jakość życia literackiego. Jako bałaganiarz potrzebuję chociaż trochę uporządkować świat wokół siebie, a kryminał jak żaden inny gatunek zmusza autora do stworzenia precyzyjnego planu. Z kolei klimat, szczególnie kryminału retro, to sprawy bliskie moim zainteresowaniom historycznym oraz motywy powieści noir, przy których sam świetnie się zawsze bawiłem jako czytelnik. Co do życia literackiego natomiast w fantastyce bardzo mi przeszkadzało to wszechobecne bycie na „ty” i zapewne dlatego atmosferę konwentów odbierałem jako wyjątkowo sztuczną. Czasów fantastycznych nie wspominam jednak źle, bo to wiele znajomości, m.in. z Romualdem Pawlakiem czy Andrzejem Pilipiukiem, który po latach został współautorem „Glin z innej gliny”, i zbieranie doświadczeń czysto zawodowych. Dzisiaj jednak myślę, że już wtedy zupełnie niechcący próbowałem pisać kryminały – „Wąż Marlo” to przecież powieść o detektywie w świecie fantasy. I pewnie dlatego z lektur z tamtych czasów szczególnie zapamiętałem wczesne opowiadania o gamedecu Marcina Przybyłka, bo tamten gamedec to przecież oczywisty awatar Philipa Marlowe’a.

Jest pan z wykształcenia polonistą z doświadczeniem redaktorskim, który pracy nad własnym warsztatem uczył się, jak sam pan to przyznał, naprawiając cudze błędy. Czy to znaczy, że według pana pisarz powinien być perfekcjonistą? I przy okazji – kiedy zdał pan sobie sprawę, że literaturze chce się poświęcić zawodowo?

Każdy powinien być perfekcjonistą, a pisarz powinien ku temu dążyć szczególnie, bo ma rozedrgany zawód i w jego przypadku perfekcjonizm – rodzący samokrytycyzm, więc i jakąś tam skromność – to zdrowa reakcja obronna. Oczywiście nie miałem o tym pojęcia, gdy pierwszy raz pomyślałem o życiu z literatury. Wywiady i spotkania autorskie wydawały mi się smaczną wisienką na torcie, a nie zagrożeniem dla równowagi psychicznej. Trudno jednak, aby w ten sposób myślał nastolatek, który dostał się bez egzaminów do elitarnego liceum do wymarzonej klasy biologiczno-chemicznej, aby zostać przyrodnikiem, i w połowie nauki odkrył, że już go to nie interesuje. Wtedy właśnie postanowiłem zostać pisarzem i odtąd cała moja aktywność była podporządkowana tylko temu. Zadebiutowałem w 1992, po pierwszym roku studiów, ale ponieważ długo nie potrafiłem zarabiać na literaturze, starałem się po prostu być jak najbliżej książek. Stąd studia polonistyczne, praca w radiu w dziale kulturalnym, krótka kariera nauczycielska i znacznie dłuższa jako redaktora. Tak po spirali zbliżałem się do bycia tym, kim jestem teraz.

Czy istnieją cechy i wartości, które łączą Marcina Wrońskiego i Zygę Maciejewskiego?

Piję znacznie mniej alkoholu, natomiast równie nałogowo palę. Nie interesuje mnie piłka nożna, ale boks całkiem lubię, bo to jedna z nielicznych dyscyplin sportowych, których pokomplikowane zasady wciąż jestem w stanie ogarnąć rozumem. Podobnie jak Zygę fascynują mnie zapasy, ponieważ bardzo zazdrościłem w podstawówce chłopakom z równoległej klasy, których wuefista był fanem tej dyscypliny, i podczas gdy tamci tarzali się na macie, my na drugim końcu sali gimnastycznej wciąż robiliśmy rozgrzewkę. Mojego wuefistę spotkałem zresztą po latach już jako starszego pana i czytelnika moich książek, i nie powiedziałem mu nic przykrego zupełnie jak Zyga swojemu stryjowi, który w dzieciństwie wydawał mu się Herkulesem. Jesteśmy dobrzy, chyba głównie to nas łączy. I może jeszcze ta pasja, ten upór, który Maciejewski realizuje jako śledczy, a ja jako pisarz. Jemu nic nie idzie jak należy, a jednak musi dorwać przestępcę, a ja skończyć książkę, chociaż prawie nie ma dnia, aby mnie nie kusiło wcisnąć shift-delete.

Jak wspomina pan prace ze współautorami „Glin…”? Każdy z nich jest przecież – jak w tytule – z innej gliny. Różne wizje, odmienne wrażliwości, a jednak publikacja, poniekąd mozaikowa, w końcowym efekcie wypadła nad wyraz spójnie.

Strach był, oczywiście, ale miałem dobry klucz: Ryszard Ćwirlej, Robert Ostaszewski i Andrzej Pilipiuk to nie tylko świetni pisarze, lecz również czytelnicy, którzy znali śledztwa Zygi Maciejewskiego od pierwszej powieści. Znakomicie znali realia i konteksty moich kryminałów retro oraz wiedzieli najlepiej, czego im u mnie zabrakło. Nasze wspólne spotkanie przy premierze „Glin z innej gliny” to było dla mnie wyjątkowe wydarzenie, warte wszystkiego, co poświęciłem podczas tych ponad dziesięciu lat pracy nad cyklem. Pan wie, jak zwykle wyglądają panele dyskusyjne albo łączone spotkania autorskie? W najlepszym wypadku jak walki kogutów. A nasze było po prostu spotkaniem, na którym dobrze by się bawili także filozofowie dialogu od Bubera po Tischnera. I taki jest też nasz zbiór opowiadań kryminalnych ku czci Zygi Maciejewskiego. Jak sam pan powiedział, „różne wizje, odmienne wrażliwości”, ale nikt tu się z nikim ani myślał ścigać, jedynie dołożyć cegiełkę. Zapewne dlatego, chociaż niczego nie narzucałem, wyszło tak, jakbyśmy się umówili, co kto pisze.

W czym według pana należy upatrywać niesłabnący, a wręcz rosnący sukces serii kryminalnych?

Niestety, głównie w mamonizmie. Inżynier Mamoń z „Rejsu” lubił tylko te piosenki, które już kiedyś słyszał, podobnie jest z naszymi wyborami lekturowymi. Dlatego gdy zerkniemy do raportów Biblioteki Narodowej dotyczących najczęstszych wypożyczeń, można załamać ręce i zacząć dawać na msze za dalszy ilościowy spadek czytelnictwa z modlitwą przebłagalną o jego jakość. Widzę też jednak dobrą stronę, którą jest przywiązanie do bohatera literackiego, co powoduje jego wyrastanie ponad papier i czyni z postaci książkowej ikonę popkultury czytelną także dla nieczytających. To taka potrzeba herosa widoczna najlepiej chyba w fantasy, ale nieobca czytelnikom innych gatunków. Zyga Maciejewski ma swoje trasy turystyczne, a nawet rowerowe Masy Krytyczne jego śladami, zupełnie jakby żył kiedyś naprawdę. Od dziesięciu lat wydaje mi się, że istotą sprawy jest literackie opromienienie nieznanych czy mało znanych środowisk albo przestrzeni. Przykładem mieszkaniec Kośminka (wraz ze Starymi Bronowicami to taka lubelska Praga), który podczas ostatniej Masy Krytycznej śladami mojego bohatera wyszedł z kamienicy na widok około stu pięćdziesięciu rowerzystów i mnie, któremu wciśnięto megafon do garści. Nie był oryginalny, bo wielu wyszło, w końcu byliśmy atrakcją. A jednak on po chwili publicznie uściskał mi dłoń za wprowadzenie jego dzielni do literatury. Nie żeby fanatycznie chadzał do księgarń lub bibliotek, ale jako tutejszy robotnik, fachowiec, drukarz przeglądał dziesięć lat temu pierwsze (jeszcze lubelskie, nie warszawskie) wydanie „Morderstwa pod cenzurą”, czyli mojego kryminalnego debiutu. I zapamiętał. Proszę pana, po czymś takim można umrzeć spełnionym.

Czym dla Marcina Wrońskiego jest kryminał jako konwencja literacka? I nad czym obecnie pan pracuje?

Żaden gatunek nigdy nie interesował mnie sam w sobie i obawiam się, że tak pozostanie. Kryminał retro był dobrym medium, aby opowiedzieć z dreszczem o statystycznej II RP za pomocą Lublina i Lubelszczyzny. Dobra powieść gatunkowa powinna bowiem o czymś opowiadać, co brzmi jak banał, ale wbrew pozorom jest ważną konkluzją, ponieważ w kryminale znowu coraz częściej chodzi tylko o to, że zabił kamerdyner, a detektyw dzięki sprytnej dedukcji złapał go, gdy ów wrócił na miejsce zbrodni. Mnie to zupełnie nie interesuje. Czysta story jest tak samo bezużyteczna jak czysta wiedza informatyczna albo bezinteresowna znajomość języka obcego. To ma sens tylko w przekładzie na sensy. Dlatego gdy zabierałem się w 2006 roku do „Morderstwa pod cenzurą”, pierwszego kryminału o komisarzu Maciejewskim, istotą rzeczy była dla mnie historia II RP. Kryminał był tylko narzędziem, podobnie jak instrumentalną rolę grało samo miasto Lublin. Co jest takiego w Lublinie? Zamek, zabytki? To jest wszędzie! Lublin mógł być funkcjonalny wyłącznie jako miniatura „Polski statystycznej”, jako miasto opisane przez Józefa Czechowicza jako „za duże na małe i za małe na wielkie” i wreszcie jako polski pępęk – położony wówczas w środku kraju – jedyne województwo bez przejść granicznych. Teraz próbuję znaleźć podobny złoty środek do napisania współczesnej tragikomedii.

Rozmawiał: Marcin Waincetel
fot. Marcin Łobaczewski

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: wywiady