Opowiadania pozwalają mocniej uderzyć w czułe miejsce – wywiad z Martą Kisiel o „Pierwszym słowie”

3 stycznia 2019


Romantyzm w wydaniu pozytywistycznym. Śmierć, która jest zrytualizowana i stanowi temat tabu. Brak empatii i dążenie do perfekcji. To tylko niektóre z tematów, które poruszyliśmy w wywiadzie z Martą Kisiel, autorką literatury fantastycznej, laureatką zeszłorocznej nagrody Zajdla za opowiadanie „Szaławiła”. I właśnie opowiadania, a konkretnie niezwykły zbiór „Pierwsze słowo” stanowi pretekst do rozmowy, z której dowiecie się, jak bardzo pracochłonne, emocjonalnie wyczerpujące, ale i satysfakcjonujące jest pisanie krótkich form.

Marcin Waincetel: Lubisz kłamać?

Marta Kisiel: Nie lubię – chyba że w literaturze, którą uważam za jedno wielkie kłamstwo. Cały wic w tym, żeby było to kłamstwo wiarygodne.

Pytam, bo od kłamstwa zaczynasz swoją najnowszą książkę, twierdząc w nocie odautorskiej, że nie potrafisz pisać opowiadań. Tymczasem „Pierwsze słowo” to fantastyczny zbiór. Może jesteś idealistką, która nieustannie chce się rozwijać?

Tam od razu idealistką… Nie wiem, czy to przez silną potrzebę rozwoju, czy raczej równie silny strach przed dreptaniem w kółko, ale coś mnie nieustannie pcha do przodu, każe szukać nowych dróg. Tyczy się to zarówno powieści, jak i opowiadań, z tą drobną różnicą, że opowiadania robią mi to dużo częściej. I tym częściej, niestety, przychodzi zwątpienie, czy aby na pewno wiem, co robię, czy przypadkiem nie przebieram nogami w miejscu.

Czy można uznać, że „Pierwsze słowo” artystycznie definiuje Martę Kisiel?

Nie powiedziałabym, że czuję się zdefiniowana. Na ten moment być może tak, ale w ogólności, w szerszej perspektywie – na pewno nie. Kolejny rok czy kolejna książka mogą przynieść woltę, której teraz nawet nie przeczuwam. Dlatego „Pierwsze słowo” uważam raczej za zapis długiej podróży, od punktu wyjścia do punktu, w którym znajduję się obecnie. Ale czy długo zagrzeję tu miejsca? Nie mam bladego pojęcia.

W opowiadaniach często powraca motyw śmierci, żeby przywołać choćby „Przeżycie Stanisława Kozika” czy „Katabasis”…

Śmierć, jej postrzeganie, rozumienie, tabuizowanie, rytualizowanie, wpływ tego postrzegania na człowieka i, paradoksalnie, jego podejście do życia, do ciała, krótko mówiąc – tanatologia fascynuje mnie od dawna. To druga, obok romantyzmu, z moich wielkich historyczno-kulturowych pasji… a i tak nie zauważyłam, że ot tak, mimochodem, nie celowo, stała się wątkiem spajającym wszystkie opowiadania z „Pierwszego słowa”, zabrakło mi dystansu. Na szczęście Tomek Majewski dostrzegł to natychmiast i stworzył okładkę, która zapiera dech w piersi.

W błyskotliwy, niepozbawiony ironii sposób portretujesz naszą codzienność, ot chociażby bezwzględny, ale i często absurdalny rynek pracy. Co najbardziej irytuje cię w otaczającej rzeczywistości?

Brak empatii. Irytuje mnie i jednocześnie przeraża. Coraz bardziej zatracamy umiejętność wczucia się w drugiego człowieka, w jego emocje, marzenia czy lęki. Mało tego, nie odczuwamy w ogóle takiej potrzeby – no, chyba że miałoby nam to przynieść jakąś korzyść, to wtedy tak, jesteśmy gotowi podjąć ten wysiłek. Widzę to wśród dorosłych, widzę wśród dzieci i zachodzę w głowę, czy to ja jestem przewrażliwiona, czy świat staje się coraz bardziej nieczuły.

Odczarowujesz też narodowe mity, nadając im nową formę w opowiadaniu „W zamku tej nocy…”. Takich pomnikowych bohaterów jak Wallenrod często się fetyszyzuje. A ty co właściwie chciałaś z nimi zrobić? Dlaczego ich ponownie ożywiłaś?

Jak kocham romantyzm, zwłaszcza ten czarny, frenetyczny, tak szczerze nienawidzę jego przenajświętszej, powstańczo-narodowej odnogi. Również za ten cień, którym kładzie się na naszej współczesności. Mnóstwo dramatycznych, pustych gestów, mnóstwo histerii i bezmyślnego rzucania się na oślep w imię ideałów często niemożliwych do wcielenia w życie. Pod tym względem o wiele bliższy był mi zawsze patriotyzm w wydaniu pozytywistycznym, mały patriotyzm dnia codziennego, dzisiaj pogardliwie sprowadzany do ciepłej wody w kranie. Ale pod tym względem stąpam mocno po ziemi, bliższa mi jest ta matka staruszka, którą przywołuję, niż zapaleniec z inklinacjami do samobójstwa. I jak kocham Słowackiego, tak zawsze mnie bawiło, że w swej imponującej pod względem poetyckim wizji zmagań Kordiana z Imaginacją i spółką nie wziął pod uwagę tego jednego, jedynego drobiazgu, z którego wyrosła konkluzja mojego opowiadania.

Niezwykle piszesz też o kobietach i kobiecości, czego dowodem są „Nawiedziny”. W czym zawiera się magnetyczna siła opisywanych przez ciebie bohaterek?

Pojęcia nie mam… Wiesz, z perspektywy autora bohaterowie wyglądają zupełnie inaczej, zwyczajniej niż z perspektywy czytelnika. Znamy ich od podszewki, od tej dobrej strony, ale też i złej, najgorszej. Nas niczym nie zaskoczą, ale też nie na tym przecież polega nasz skomplikowany związek. A co się tyczy bohaterek „Nawiedzin”, obstawiałabym chyba ich zaradność. To nie są bezwolne mimozy czekające cicho w kącie, aż je znajdą, tylko kobiety czynu. Począwszy od szefowej przez dzierlatki aż po tę najbardziej problematyczną z panien. Podobnie bohaterki moich książek – siostry Bolesne, Sternówny, Carmilla, nawet Salka Przygoda – nie mają w sobie zbyt wiele cielęcej pokory. Radzą sobie, raz lepiej, raz gorzej, wiadomo, ale nie czekają, aż je ktoś wyręczy. Działają… choć czasem aż by się chciało, żeby działały ciut mniej.

W zbiorze mamy również wiktoriański kryminał, czyli „Jadeit”, w którym zbrodnia jest niby to odkryta, choć… zdaje się, że nie do końca. Lubisz drażnić się z czytelnikami? Czy uważasz, że wartością literatury są właśnie niedopowiedzenia?

Uważam, że nie każde pytanie musi znaleźć odpowiedź. Tak jest przecież w życiu, czemu więc literatura miałaby tego nie odzwierciedlać? Zwłaszcza opowiadania. Często spotykam się z reakcjami, że jak to, już koniec? Tu powinno być więcej, tu trzeba dopowiedzieć, wyjaśnić! A właśnie, że nie trzeba. Wolę postawić ostatnią kropkę ciut wcześniej, zostawiając pole domysłom, czytelniczej wyobraźni. Ujawniam to, co ujawnić trzeba, żeby naprowadzić na trop, ale nie prowadzę za rękę aż do rozwiązania. Taka jestem.

Jaki jest przepis na dobre opowiadanie?

Chyba nie odkryję Ameryki twierdzeniem, że podstawą opowiadania jest pomysł. Musi być mocny, z wyrazistą puentą. W tak krótkim tekście nawet jeden błąd – na przykład źle rozłożone akcenty, brak napięcia czy tropów – może położyć całość. Pod tym względem powieść wybacza o wiele więcej. Pozwala zamaskować niedociągnięcia, trochę zamydlić czytelnikowi oczy na przykład potoczystym stylem, opisami, bogatym tłem i tak dalej. Opowiadania są pod tym względem bardziej bezlitosne, ale też pozwalają mocniej uderzyć w czułe miejsce. Przypominają trochę cios między oczy, tyle że z emocjonalnym impetem. Cała sztuka polega na tym, żeby odróżnić, który pomysł nadaje się na opowiadanie, a z którego prędzej wyrośnie dobra powieść.

Jako pisarka potrafisz bawić się konwencjami, reinterpretować mity, dopisywać popkulturowe znaczenia. A jaką jesteś czytelniczką? Czego szukasz w literaturze?

W literaturze pięknej szukam przede wszystkim oczarowania. Tak, to chyba najlepsze określenie. Tego stanu, który pamiętam z pierwszej lektury takich tekstów jak „Bracia Lwie Serce”, „Piotruś Pan w Ogrodach Kensingtońskich”, „Lilla Weneda”, „Eugeniusz Oniegin” czy „Terror”. Całkowitego pochłonięcia, wchłonięcia wręcz przez świat opowiedziany. Niepotrzebne mi roztrząsane na tysiącach stron wielkie dylematy ludzkości – mam ich dość na co dzień. Tak to już bywa, kiedy się wyjdzie za filozofa.

Czy z całego zbioru „Pierwsze słowo” możesz wyróżnić opowiadanie, które pisało ci się najlepiej (co nie znaczy, że najłatwiej), a proces powstawania którego był najbardziej pracochłonny?

Każde z tych opowiadań było równie pracochłonne. Ot, te dłuższe zajęły mi tych kilka dni więcej. Natomiast najlepiej, ale też najtrudniej pisało mi się tytułowe „Pierwsze słowo”. Długo je w sobie nosiłam – wyrosło z wątku, który miał się znaleźć jeszcze w powieści „Toń”. Wtedy nie znalazłam dla niego dobrego, naturalnego punktu zaczepienia w fabule i ostatecznie uznałam, że zachowam go sobie na później. Żaden tekst nie kosztował mnie tyle, co ten. W sensie czysto emocjonalnym. Przez te dni, kiedy powstawał, chodziłam struta, nie umiałam sobie znaleźć miejsca, aż sama byłam tym zaskoczona, bo zwykle nie przeżywam tak tego, co piszę. Dopiero z ostatnią kropką przyszło uczucie autentycznej ulgi.

Czy pisząc projektujesz w jakiś sposób czytelnika? Czy raczej tworzysz takie historie, które sama chciałabyś poznać?

Piszę o tym, co mnie swędzi, co z jakichś powodów jest dla mnie ważne i nie chce mi dać spokoju, dopóki tego z siebie nie wyrzucę. Czasem są to historie lekkie i zabawne, czasem owszem, zabawne, tyle że z szorstkim dnem, które prześwituje tu i tam, czasem zaś ponure, ciężkie od początku do końca. Ale zawsze są moje, dokładnie takie, jak chciałam.

Rozmawiał: Marcin Waincetel
fot. Marta Żurawska

Tematy: , , , ,

Kategoria: wywiady