Odrębny wszechświat w bloku – rozmowa z Tomaszem Różyckim, laureatem 17. Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za książkę „Złodzieje żarówek”

2 sierpnia 2024

„Złodzieje żarówek” to intrygująca powieść, która łączy społeczną obserwację, humor, grozę i homerycki epos, po czym rozsadza nimi od środka bryłę wielkiego bloku mieszkalnego. Dla Tomasza Różyckiego, doskonale znanego ze swojego bogatego dorobku poetyckiego, była także specyficznym ćwiczeniem w pisaniu. Na tyle udanym, że zapewniła mu znakomite przyjęcie recenzentów i czytelników, jak również szereg wyróżnień.

Sebastian Rerak: Nagroda Literacka m.st. Warszawy w kategorii prozatorskiej to duże osiągnięcie. Zwłaszcza dla autora, który twierdzi, że nie umie pisać powieści.

Tomasz Różycki: Podtrzymuję, nie umiem! Myślę, że umiejętność pisania powieści zależy od osobistego przekonania. Niektórzy twierdzą, że można ją wyrobić z czasem. Być może, choć dla mnie jest to podejrzane. W każdym razie nie praktykowałem wcześniej powieściopisarstwa. Chyba nie mam odpowiedniego temperamentu, a na pewno podchodzę do tego jak poeta, czyli pracuję nie w sposób regularny, lecz zrywami natchnienia. Dla mnie powieść to bardzo systematyczny projekt – ma swój plan, schemat, konstrukcję i strukturę, do których z rozmysłem dobudowuje się kolejne elementy. Wymaga to ogromnej dyscypliny, bo codziennie trzeba usiąść i odrobić swoje. Mniej improwizacji, więcej wytrwałości. Zupełnie nie mój tryb pracy.

„Złodzieje żarówek” powstali notabene jako swoiste ćwiczenie w dyscyplinie. Jak ten proces różnił się od pana typowego stylu pracy na poziomie – nazwijmy to – strukturalnym?

Kluczową różnicą jest to, że pisanie wierszy rozgrywa się poniekąd w skali mikro. Wielką rolę odgrywają nieraz pojedyncze słowa i bywa, że człowiek długo błądzi w poszukiwaniu tego właściwego. Gdyby w ten sam sposób podejść do pisania powieści, to nie powstałaby ona nigdy. Język ma także inną funkcję – bardziej służy opowiadaniu wydarzenia lub opisowi kontekstu, mniej zaś działa na poziomie metaforycznym. Prawda jest taka, że im mniej metafor w powieści, tym lepiej, bo przez to przekaz jest bardziej klarowny. I wreszcie mógłbym też wspomnieć o tym, że pisania uzależnionego od inwencji nie można zaplanować. Nie da się powiedzieć, że teraz usiądę i napiszę wiersz. Można próbować, ale wynik nie jest do przewidzenia. Bardzo wiele będzie zależało od dobrego dnia, a te niedobre mogą się powtarzać, aż wydłużają się w miesiące. Proza powieściowa musi mieć jednak stały przyrost – nawet jeśli nie dopiszę kolejnego rozdziału, mogę popracować nad czymś, co już powstało albo przeskoczyć o kilka klatek czasowych.

Przyznaje pan, że „Złodzieje żarówek” są dla pana powrotem do dzieciństwa. Podróż w poszukiwaniu czegoś konkretnego czy wyprawa w nieznane?

Jedno i drugie. Impuls do takiego powrotu jest podświadomy. Pochodzi z emocji, poczucia żalu, niezałatwionych spraw lub potrzeby pożegnania – z osobami, sytuacjami, czasem. Na zasadzie ucieczki od tego, co tu i teraz – wybieram dzieciństwo, bo tam było bezpiecznie. Wówczas z kolei wpadam w pewną pułapkę, bo odkrywam coś, co ujawnia się w podświadomości. Nagle okazuje się, że to zupełnie inna wyprawa, niż zakładałem. Zaczynają pojawiać się nowe, zaskakujące sytuacje, być może pogrzebane głęboko w pamięci, ale teraz dostrzegalne z innego punktu widzenia. Taka wyprawa, oprócz pamięci niezbędnej do wydobywania faktów, wymaga także ogromnej wyobraźni. To ona porządkuje wspomnienia, coś do nich dodaje i ożywia nieistniejący już świat. Gdyby nie wyobraźnia, mielibyśmy do czynienia z raportem, a nie z literaturą. „Złodzieje żarówek” są zatem mieszaniną wspomnień i wymyśleń, tworzeniem historii na nowo.

Okładka książki „Złodzieje żarówek” (fot. Bartosz Mikulski, projekt dekoracji: Piotr Matosek)

W powieści opisuje pan blok z wielkiej płyty w czasach i realiach PRL-u. Kiedy myślę o blokach i latach 80., przychodzą mi na myśl utwory muzyczne, takie jak „Radioaktywny blok” Brygady Kryzys czy „Nie ma ciszy w bloku” Deutera. Kontrkultura przedstawiała betonowe osiedla jako twór dość makabryczny.

Też tak o nich myślałem. Betonowe klatki ułożone jedna na drugiej, w których obok siebie stłoczono 1200 osób. A potem powielone w ramach osiedla! Koszmar i absurd na pograniczu nowego wspaniałego świata, który ziścił się w dość paskudny sposób. Bardzo długo miałem więc poczucie, że bloki są czymś strasznym i trochę zazdrościłem ludziom mieszkającym w innych warunkach. Co ciekawe, niektórzy czytelnicy czasem mówią mi, że oni z kolei zazdrościli lokatorom bloków, bo ci mieli windę albo centralne ogrzewanie. Wszystko ma więc swoje dobre i złe strony. Ja z czasem dostrzegłem te dobre. Moje osiedle z lat 70. zaprojektowane zostało z rozmachem, z uwzględnieniem rekreacji, miejsca dla dzieci, terenów zielonych itd. Potem powstawały projekty bardziej nieudane, a im później, tym gorzej.

Rehabilitowanie bloków i postrzeganie ich jako małego heimatu jest stosunkowo nowym fenomenem. U pana skądinąd blok jawi się zarazem jednym organizmem, społecznością i właśnie mikroojczyzną.

Zawsze wychodziłem z założenia, przy którym patronowało mi pisarstwo Brunona Schulza, że każda przestrzeń, którą zajmujemy, może stać się mityczna lub – innymi słowy – można ją wykorzystać literacko. Mógłbym napisać książkę na przykład o podróży do Włoch, ale dlaczego nie zrobić tego o dorastaniu na blokowisku, skoro tego doświadczyłem? O wszystkim można pisać ciekawie, nawet jeśli z pozoru jest to odpychające, trudne do opisania lub nieinteresujące. Postanowiłem więc stworzyć rzeczywistość bloku, w którym żyli obok siebie ludzie i tworzyli pewną społeczność. Na dobre i na złe, bo bytowanie w takim miejscu generowało także napięcia i konflikty. Sądzę, że jest to materiał literacki równie wdzięczny, jak wszystko inne.

Nazywa pan też wprost blok „szkołą życia”. Mieszkańcy nie-bloków byli takiej szkoły pozbawieni?

Nie, nie. Wkładam takie hasło w usta narratora po to, aby trochę ten blok zmitologizować. Na pewno inni nie byli pozbawieni podobnych doświadczeń, ale ten blok był w pewnym sensie wyjątkowy. Jego struktura i złożoność sprawiały, że można było przejść przez wiele etapów dojrzewania, praktycznie nie opuszczając budynku. Gaston Bachelard opisał przestrzeń domu w taki teoretyczno-filozoficzny sposób, zgodnie z którym poszczególne pomieszczenia – piwnica, klatka schodowa, mieszkanie, strych itd. – mają symboliczne znaczenie. Każdy dom ma więc swoje poziomy znaczeń, blok zaś je multiplikuje. W tym sensie urasta do swoistego wszechświata. W książce padają nawet takie słowa, że blok był odrębnym kosmosem.

Tomasz Różycki (fot. Bartosz Mikulski)

A propos mitologizacji… Małoletni główny bohater powieści wyrusza z prostą wydawałoby się misją zmielenia kawy, a ta przeradza się w prawdziwą peregrynację. Jakby wewnątrz bloku zaginała się czasoprzestrzeń.

Tak, a po drodze pojawiają się też różne bóstwa i zjawiska pozaludzkie. Miałem zamysł, aby opowiedzieć tę historię inaczej, niż uciekając się do opisu życia w bloku z czasów komuny. Kiedyś wpadła mi w ręce książka z serii „A to Polska właśnie” poświęcona PRL-owi, w której życie w epoce opisano zgoła encyklopedycznie. Jeśli ktoś chce zgłębić temat, to faktycznie lepiej, żeby zajrzał do przewodników niż do „Złodziei żarówek”, bo raczej się pogubi, niż zrozumie coś z tamtej rzeczywistości. Mnie w dużej mierze chodziło o wyprawienie bohatera w przygodę metafizyczną.

Mityczny aspekt książki jest o tyle ciekawy, że dla młodych ludzi, którzy nie otarli się już o PRL, tamte realia mogą faktycznie wydawać się zupełnie odrealnione.

To prawda. Zastanawiałem się, jak zostanie ona odebrana przez młodych czytelników i czy w ogóle będzie ich w stanie zainteresować. Nie chciałem zbyt wiele wyjaśniać, bo im dłużej i intensywniej się to robi, tym większe pojawiają się wątpliwości, czy to w ogóle ma sens. Jedno wyjaśnienie ciągnie za sobą dziesięć kolejnych itd. Na pewnym etapie trzeba więc zaufać odbiorcy lub pogodzić się z myślą, że książka nie będzie zrozumiała dla wszystkich. Zresztą chyba nawet lepiej, jeśli nie jest. (śmiech) Pisarstwo jest dla mnie zawsze obarczone pewną niewiadomą i tym bardziej się cieszę, kiedy okazuje się, że ktoś znajduje w nim coś wartościowego dla siebie.

Powieściowy blok stoi w Opolu, ale Nagroda m.st. Warszawy zdaje się potwierdzać uniwersalność „Złodziei żarówek”.

Tym bardziej cieszę się z tej nagrody i jestem nią poruszony. W książce nie ma wprawdzie ani słowa, że akcja rozgrywa się w Opolu, ale można to wywnioskować z kontekstu, na przykład czytając opis tego, co widać przez okno. Wielokrotnie na spotkaniach autorskich czytelnicy mówili mi, że rozpoznają siebie w tej historii, chociaż sami mieszkają w Słupsku, Bydgoszczy lub Białymstoku. Blokowiska są wszędzie, nie tylko zresztą w Polsce. Po tym, jak „Złodzieje żarówek” zdobyli nagrodę Le Grand Continent, dowiedziałem się, że przemawiają do wyobraźni odbiorców z Bułgarii czy nawet Libanu. Inna rzecz, że powieści mogą podobać się z różnych względów – za sprawą historii, stylu, humoru czy właśnie wspólnoty doświadczeń. Nigdy nie wiadomo, co przyciągnie czytelnika i zaangażuje go w lekturę.

Pozostaje pytanie, co teraz, po tak udanym epizodzie prozatorskim? Powrót do poezji?

Z przyjemnością będę wracał do poezji, o ile ona mi na to pozwoli. W tym roku powinien ukazać się kolejny mój zbiór wierszy, ale nie zamierzam rezygnować z prozy. W przygotowaniu mam zbiór esejów. Wydałem dwie książki eseistyczne i to także jest forma, która mi bardzo odpowiada. Coś pomiędzy tym, o czym rozmawialiśmy, a więc powieścią i poezją, czyli bardzo swobodne pisanie. Ciekaw też jestem, czy przyjdzie mi do głowy nie tyle historia, co punkt wyjścia dla następnej powieści. Bo wystarczy mi mały impuls zdolny coś uruchomić. Tak jak to zmielenie kawy w „Złodziejach żarówek”. Jeśli mnie nawiedzi, to z przyjemnością zostanę na chwilę powieściopisarzem. Byle nie za długo. (śmiech)

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: Bartosz Mikulski
Materiał powstał we współpracy z Urzędem m.st. Warszawy.


Tematy: , , , , ,

Kategoria: wywiady