Obyczajowa wartość dodana – wywiad z Agnieszką Jeż, autorką kryminałów „Szaniec” i „Odpłata”

16 kwietnia 2021

Agnieszka Jeż to znana autorka powieści obyczajowych, która od niedawna pisze też kryminały. Po „Szańcu” przyszła pora na „Odpłatę” (wyd. Burda Książki), drugi tom cyklu z sierżant Wierą Jezierską. Powieść ta stanowi punkt wyjścia do naszej rozmowy o wątkach obyczajowych w kryminałach, podejmowaniu trudnych tematów i polskiej prowincji.

Mariusz Wojteczek: Jest pani autorką licznych powieści obyczajowych. Skąd więc pomysł, by sięgnąć po kryminał?

Agnieszka Jeż: Jest we mnie silna potrzeba rozwoju, zmiany, próbowania nowego. Nie ma to nic wspólnego ze skakaniem z kwiatka na kwiatek, z braniem się za jedno i porzucaniem tego po krótkim czasie na rzecz czegoś innego. Do miejsca, w którym się obecnie znajduję, doszłam klasyczną i rozsądną drogą, może nawet zbyt klasyczną i zbyt rozsądną? Zostałam dyplomowaną filolożką, nawet dwiema filolożkami: polską i bałtycką i po studiach poszłam pracować do wydawnictwa. Zaczęłam od korekty, potem była redakcja, aż dobiłam do stanowiska wydawczyni. I dopiero wtedy, po kilkunastu latach, uznałam, że to czas, by się odważyć na samodzielne pisanie. Rozmawialiśmy niedawno z redaktorem z Radia Opole. Zapytał mnie, dlaczego nie zadebiutowałam wcześniej. Ano dlatego, że uważałam, że najpierw dobrze jest bardzo dużo czytać, a dopiero potem – pisać. Podobną zależność widzę między literaturą obyczajową a kryminałem. Są różne szkoły i preferencje; niektórzy lubią kryminały w formie ograniczonej do szybko zmieniającej się akcji, podkoloryzowanej krwiście ścielącym się trupem. Wszystkie didaskalia: tło społeczno-obyczajowe, psychologia postaci, realizm miejsc i zdarzeń – nie są istotne. Dla mnie są. Lubię kryminały, które u podstaw są także powieścią obyczajową, pokazują które elementy otaczającego nas świata i dlaczego uczyniły z ludzi przestępców i ofiary. Zbrodnia jest tu „wisienką na torcie”. Powieści obyczajowe piszę z przyjemnością i wprawą, przyszedł więc czas, by się sprawdzić w kryminale, który lubię jako czytelniczka.

Czyli doświadczenie autorki literatury obyczajowej pomaga w kreowaniu tła dla kryminalnych intryg?

Pewnie, że tak! Ludzie nie żyją w próżni, emocje, które nimi kierują, nie biorą się znikąd. Całe nasze życie jest mocno wczepione w codzienność. To, jak i gdzie dorastaliśmy, z kim się spotykamy, co oglądamy, czytamy, z kim rozmawiamy – to wszystko nas lepi i popycha do różnych działań. Jedni zostaną przestępcami, inni ofiarami, większość obserwatorami – biernymi lub czynnymi. Nie da się tych zachowań oddzielić od tła społeczno-obyczajowego, zwłaszcza jeśli chce się zrozumieć mechanizmy zbrodni i motywacje osób w nią uwikłanych.

Na ile pisanie kryminału jest trudniejsze od tworzenia powieści obyczajowej? A może wcale nie jest?

Logika odpowiedzi na wcześniejsze pytanie wskazuje, że jest, bo kryminał potrzebuje solidnej podbudowy obyczajowej, na której układa się klocki zagadki kryminalnej. Zatem najpierw jest warstwa obyczajowa. Potem wymyślenie historii, gdzie jest sprawca, ofiara, zbrodnia i kara. Później musi być pomysł, w jaki sposób opowiedzieć ją czytelnikom, żeby zbyt wcześnie nie domyślili się rozwiązania – co podać, co zostawić na potem, czym i jak zmylić, gdzie zaskoczyć. Trzeba połączyć te dwie umiejętności: bycia bacznym obserwatorem rzeczywistości i zmyślnego opowiadacza. Konspekty moich powieści obyczajowych mają objętość arkusza, kryminałów – dwóch. W obu przypadkach pomocne w pisaniu są studia filologiczne, ale jeśli idzie o kryminał, to licealny mat.-fiz. okazał się bardzo dobrym wyborem.

W którym gatunku czuje się pani lepiej? Możemy spodziewać się, że pozostanie pani przy kryminale na dłużej?

Po pewnym czasie zajmowania się jedną dziedziną, na przykład pisaniem tylko powieści obyczajowych, można odczuć delikatny przesyt czy znużenie. Mózg lubi, kiedy mu się stawia wyzwania, bodźcuje go. Wychodzę zatem naprzeciw oczekiwaniom swojego mózgu. Taki literacki „płodozmian” bardzo mi służy. Mam różnych czytelników – i kochających obyczaj, i łaknących kryminałów. Z obu stron płyną pytania: kiedy następna książka? Zatem będzie i to, i to. Lubię oba gatunki; każdy z nich uruchamia we mnie pokłady innych emocji, innych doświadczeń i przeżyć mi dostarcza.

„Szaniec” był debiutem młodej policjantki Wiery Jezierskiej, jeszcze w cieniu swojego starszego kolegi, komisarza Janusza Kosonia. W „Odpłacie” Jezierska dostaje już główną rolę, mierząc się z pierwszą dużą, samodzielną sprawą. Czy pojawią się kolejne tytuły z tą postacią? Jezierska rozwinie skrzydła?

To już się dzieje, zresztą jak inaczej by mogło być? Wiera Jezierska to kobieta, którą stać na wiele – jest mądra, jest zdeterminowana, coraz lepiej rozumie, co jej w duszy gra. Jednocześnie jednak ta sama Wiera potrafi być swoim hamulcowym – bo wie, jakie ma braki: urodzona w Polsce B, bez ciepłego rodzinnego backgroundu. Ona się dopiero uczy budować poczucie własnej wartości, wierzyć w siebie, zamieniać bezlitosnego krytyka w sobie na krytyka przyjacielskiego i konstruktywnego. Janusz Kosoń odchodzi na emeryturę, Wiera wypłynie na szerokie wody…, nie w pojedynkę, w trzecim tomie dostaje osobę do pary, oczywiście nie zdradzę, kto się pojawi u jej boku. Nie zapominajmy też o prokuratorce Marii Przyzwan. Wiem, że czytelnicy ją uwielbiają, ja zresztą też. Jest bystra, bezkompromisowa, ironiczna, a przy tym – inspirująca i mądrze wspierająca Wierę. Bardzo lubię ten duet; to moja cegiełka do muru „Siły kobiet”.

Akcja i „Szańca”, i „Odpłaty” toczy się na polskiej prowincji. To wdzięczne tło dla kryminalnej opowieści? Lepsze niż ulice i zaułki wielkich miast?

Wdzięk jest trochę à rebours… Andrzej Bursa pisał wdzięcznie: „Boże jaki miły wieczór / tyle wódki tyle piwa / a potem plątanina / w kulisach tego raju / między pluszową kotarą / a kuchnią za kratą / czułem jak wyzwalam się / od zbędnego nadmiaru energii / w którą wyposażyła mnie młodość / możliwe / że mógłbym użyć jej inaczej / np. napisać cztery reportaże / o perspektywach rozwoju małych miasteczek / ale / mam w dupie małe miasteczka”. Mnie małe miasteczka fascynują, choć, to trzeba od razu powiedzieć, nie pochodzę z małego miasteczka – urodziłam się i przez dwadzieścia pięć lat mieszkałam w Warszawie, czasem zdradzając ją dla Krakowa. Potem przeprowadziłam się do Sulejówka – miasto nieduże, ale graniczące ze stolicą, z domu do centrum mam dwadzieścia pięć minut eskaemką. Nie ma we mnie ciągot do wielkomiejskiego życia, marzeń, żeby się wyrwać do stolicy – ja to wszystko miałam, trochę mnie znużyło, a jeśli mnie najdzie jednak ochota, to mam to na wyciągnięcie ręki. Prowincja mnie pociąga, ale nie na zasadzie – „o, to takie inne od tego, co znam, proste i prawdziwe”. W życiu małych miasteczek najbardziej interesujące jest to, że wszystko skupia się w nich jak w soczewce – nie ma się jak ukryć, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, są struktury, prawa i relacje – sztywne, często przechodzące z pokolenia na pokolenie. Bywa duszno, emocje, niby trzymane pod pokrywą, w końcu osiągają temperaturę wrzenia i bach! – następuje wybuch, czyli zbrodnia. I tak, to jest „wdzięczne” tło dla zbrodni.

W obydwu powieściach kryminalnych pojawiają się Mazury jako miejsce akcji. Dodatkowo w „Odpłacie” sięga pani po scenerię Nowego Targu i okolic. Południe zdaje się zrozumiałe – jak sama pani wspomina, jest „córką górala”. A Mazury?

Z moim pochodzeniem sprawa jest złożona – tata był góralem, z dziada pradziada, mama krakowianką, ale jedni jej dziadkowie pochodzili z Galicji, drudzy – ze Żmudzi; los rzucił rodziców, a więc i mnie, do Warszawy. Nie mam silnego poczucia przynależności do konkretnego miejsca; kiedyś wydawało mi się to słabymi korzeniami, ale potem zaczęłam myśleć o tym inaczej – ten brak mocnego przypisania to dla mnie zaleta. O żadnym miejscu, mieście, regionie nie myślę, że jest wyjątkowy, jedyny, bo mój. Nie myślę bezkrytycznie. Góry i południe kocham, co nie zasnuwa mi oczu bielmem na różne przywary tego regionu i jego mieszkańców. Warszawa to moje dzieciństwo, możliwość obcowania z kulturą, dobre szkoły, ale teraz, z wyboru, tam nie mieszkam. Warmia i Mazury to moje późne odkrycie; zaczęłam tam często jeździć, gdy woziłam córkę na letnie obozy. Piękne miejsca z dramatyczną historią. Jedno z nich wydało mi się idealne jako sceneria zabójstwa, w którym wydarzenia z przeszłości miały duże znaczenie.

„Odpłata” porusza wątek polskiego powojennego antysemityzmu. To trudny i kontrowersyjny temat, często spotykający się z niechęcią wobec prób jakiegokolwiek rozliczenia. Nie obawiała się pani reakcji z tym związanych?

Zaczęło się od „kontrowersji” związanych z „Szańcem”, gdzie poruszam sprawę pedofilii. Wstawiam kontrowersję w cudzysłów, bo jaka tu kontrowersja? Kontrowersja jest wtedy, gdy trudno wydać jednoznaczną opinię w jakiejś sprawie. W przypadku pedofilii taka sytuacja nie zachodzi – jest oprawca, jest ofiara. Brakuje tylko kar. I ja się nie potrafię z tym pogodzić. Mam troje dzieci i myśl, że gdzieś dzieje się krzywda innym dzieciom, bezbronnym, wykorzystywanym, że dorośli te dzieci opuszczają, a sprawy tuszują, odbiera mi spokój ducha. To się dzieje wciąż i wciąż – w katolickim państwie, gdzie rodzina i dziecko to rzecz święta. „Szaniec” to mój głos sprzeciwu, moja próba, by, jak to mówi Wiera, „przesunąć świat choć o milimetr w stronę dobra”.

Podobnie było z „Odpłatą”. Czytanie materiałów na temat żydowskich ofiar zbrojnej przemocy na Podhalu w latach 1945-1947 odchorowałam, tak jak pisanie „Szańca”. Przykład, drobny – fragment jednej z ulotek, które Czesława Polaczyk, narzeczona Józefa Kurasia „Ognia” kolportowała, pt. „Żydzi i żydziątka”: „chcieliście opanować cały kraj, zniszczyć Polaków i polskie dzieci, my Wam przygotujemy błogi raj, aż parcha żydowska się rozleci”. „Błogi raj” obejmował też napaści na sierocińce żydowskie i morderstwa dzieci. I to wszystko chwilę po zakończeniu wojny. Tu też kontrowersję biorę w cudzysłów.

Nie czytałam wyłącznie materiałów archiwalnych, czytałam też współczesne wpisy na forach internetowych, zresztą cytaty z nich wplotłam do fabuły. Język współczesny, nienawiść – podobna.

Czyli jak z tym polskim antysemityzmem w końcu było?

Jak było i jak jest. I jak zapewne będzie. To jest długa historia; antysemickie nastroje pojawiały się w Polsce regularnie – wybuchały, a potem cichły. Wydawało się, że po wojennych pogromach (bo nie tylko w Jedwabnem takie wydarzenia miały miejsce), pogromie kieleckim, podłej kampanii antysemickiej w 1968 roku, te sprawy powoli bledną, stają się historią. Nie znaczy to oczywiście, że nie było żadnego, nazwijmy to „wewnętrznego bulgotu”. Zawsze znajdą się ludzie zakompleksieni, bez poczucia własnej wartości, obarczający innych, najlepiej obcych, za wszystkie swoje życiowe frustracje i niepowodzenia. Żeby jednak ten bulgot, to szambo mogły wybić, potrzebne są sprzyjające warunki zewnętrzne. I one się ostatnio znowu pojawiły. Rasistowskie teksty, mówienie, że imigranci przenoszą pasożyty i choroby, dzielenie ludzi na lepszy i gorszy sort, na prawdziwych i nieprawdziwych Polaków – to dobrze przygotowane podglebie do nienawiści. Brak reakcji na palenie kukły Żyda, zapraszanie do studia dziennikarza, który mówiąc o Żydach, używa sformułowania „pazerne parchy”, niereagowanie, gdy młodzi mężczyźni paradują w koszulkach ze swastykami. To zachęca i rozzuchwala. I to jest straszne.

Polscy autorzy kryminału – żeby wymienić chociażby Chmielarza, Żarskiego, Małeckiego czy Kusiaka – często sięgają po przeszłość jako punkt wyjścia do kryminalnej intrygi. To znak rozpoznawszy polskiej literatury kryminalnej?

Nie wiem, czy to znak rozpoznawczy, bo aż tak dobrze polskiej literatury kryminalnej nie znam, żeby formułować ogólne wnioski. Musiałabym poświęcić czas na czytanie tylko tego gatunku, a tu woła literatura obyczajowa, popularnonaukowa, literatura faktu, teksty polskie i zagraniczne. Jak w tym memie, którego w całości się nie da przytoczyć przed 22:00. „Życie jest zbyt krótkie, żeby przeczytać wszystkie książki, a oni wciąż piszą nowe”. I tu ten brakujący, niecenzuralny, wyraz.

Sięganie do przeszłości jest pokuśne, bo fabuła od razu zyskuje. To jest ta obyczajowa wartość dodana, z której autorzy kryminałów chętnie korzystają. Czytelnicy też lubią książki, które czerpią z historii prawdziwych.

Skoro już jesteśmy przy polskiej literaturze kryminalnej, czy są jacyś autorzy, których mogłaby pani polecić?

Bardzo lubię kryminały duetu Małgorzaty i Michała Kuźmińskich – za świetne osadzenie w rzeczywistości, pełnokrwiste postaci, swadę w opowiadaniu i bonus etnograficzny. Lubię czytać Roberta Małeckiego – doceniam rozbudowaną warstwę obyczajową i jego namysł nad życiem. Lubię kryminały Zygmunta Miłoszewskiego – za doskonałe umiejętności narracyjne.

A poza literaturą kryminalną co pani lubi czytać?

Staram się nie czytać w celu sprawiania sobie przykrości. A tak serio – czytam bardzo dużo, bardzo różnych rzeczy. Uwielbiam obyczajową literaturę angielską – za czułą ironię i autoironię oraz za wnikliwą obserwację rzeczywistości: David Lodge, Ian McEwan, Julian Barnes, Kate Atkinson. Za podobne cechy plus zdejmowanie z rzeczywistości pozłotka cenię Elizabeth Strout. Ostatnio czytam dużo literatury czeskiej. Wciągnęły mnie kryminały Ivy Prochazkowej (mocno podbite tło obyczajowe), w pamięć zapadł „Rok koguta” Terezy Bouckovej – to książka dla tych, którzy szukają w literaturze życia, a nie słodkich wyobrażeń o życiu. Z kryminałów jeszcze seria o Departamencie Q Jussiego Adler-Olsena. A, no i zachwyt ubiegłego roku – „Książka wszystkich rzeczy” Guusa Kuijera. Kupiłam ją z myślą o córce i przepadłam. To powinna być lektura obowiązkowa w szkołach.

Producenci telewizyjni coraz chętniej sięgają po polskie powieści i kręcą na ich podstawie seriale. Jeśli miałaby pani możliwość, którą z własnych książek widziałaby pani sfilmowaną w pierwszej kolejności?

To trochę jak pytanie, które dziecko kocha się najbardziej. Lubię wszystkie swoje książki, uważam, że każda, w swoim rodzaju, ma w sobie to „coś”. Pod koniec roku czytałam, nie wiem ile razy, w ilu opiniach, ale to było hurtowe, formułowaną przez czytelników mojego obyczajowego wcielenia myśl, że „Zwyczaje cuda” to wprost idealny materiał na film świąteczny – bo fabuła oryginalna, świeża, świetny pomysł wyzyskujący pewne tajemnicze ogłoszenie i dyskusyjny klub książkowy, gdzie losy bohaterów się przecinają i zaplatają. Ja na ekranie chętnie bym zobaczyła Wierę Jezierską i Marię Przyzwan. Dwie pełnokrwiste bohaterki, kobiety bez nachalnych wad i równie nachalnych zalet, z dystansem do świata i siebie, współpracujące bez rywalizacji. W tle prawdziwa Polska, bez lukru, ale nie bez nadziei. Historie z życia wzięte, przykuwające emocje i zostające z tyłu głowy, na dłużej, refleksje.

Czego mogą oczekiwać w najbliższej przyszłości czytelnicy?

W maju ukaże się moja powieść obyczajowa, rozpisana na dwa plany czasowe – współczesny i wojenny. „Wszyscy pragnęliśmy miłości” – historia o poplątanych dziejach rodzinnych, polsko-żydowsko-niemieckich spotkaniach, które poprzestawiały zwrotnice losów bohaterów. Jesienią zaś wyjdzie trzeci tom kryminalny z Wierą Jezierską o zwyczajnym, prowincjonalnym złu.

Rozmawiał: Mariusz Wojteczek
fot. M. Klaban

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: wywiady