Obiektywizm to jeden z największych szwindli – rozmowa z Martínem Caparrósem

6 lutego 2025

O Martínie Caparrósie głośniej było ostatnimi czasy z powodu jego zdrowia niż książek. Wybitny argentyński pisarz i dziennikarz wyznał niedawno, że dwa lata wcześniej zdiagnozowano u niego stwardnienie zanikowe boczne i że według szacunków lekarzy zostało mu trzy do pięciu lat życia. Wprawdzie nasza rozmowa dotyczyła niemal wyłącznie powieści „Echeverría” (wyd. ArtRage), brawurowego autorskiego odczytania biografii ojca argentyńskiej literatury Estebana Echeverríi, niemniej niektóre opinie w niej wyrażone wydają się wybrzmiewać jeszcze dobitniej, podczas gdy refleksje na temat dzisiejszych losów rodzinnego kraju Caparrósa jawią się przyobleczone w jeszcze ciemniejsze barwy.

Sebastian Rerak: Zgodnie ze starym porzekadłem, Argentyńczyk to Włoch, który mówi po hiszpańsku i myśli, że jest Francuzem…

Martín Caparrós: …a ubiera się jak Anglik! Tak kiedyś mówiono, ponieważ przez wiele lat Argentyńczycy myśleli o swoim kraju jak o zaginionym regionie Europy, tyle że położonym na krańcu Ameryki Południowej. Czas pokazał jednak, że była to tylko iluzja. Jedna z wielu w naszej historii.

Można odnieść wrażenie, że właśnie ta dezorientacja i potrzeba ukształtowania własnej tożsamości znajdują się u podstaw historii Echeverríi.

To prawda. Echeverría urodził się w roku 1805, a więc na pięć lat przed rewolucją majową, która doprowadziła do powstania pierwszego niezależnego rządu. Mniej więcej jako dwudziestoletni mężczyzna uznał, że Argentyna nie stanie się krajem z prawdziwego zdarzenia, dopóki nie będzie mieć własnej literatury. Jego rodacy czytali książki hiszpańskie lub francuskie, a wśród miejscowych rewolucjonistów popularne były idee oświecenia. Nadal jednak nie istniało żadne narodowe piśmiennictwo i tę lukę Echeverría chciał zapełnić niemalże w pojedynkę.

W tym samym czasie wyjechał do Paryża i w zasadzie nie wiadomo co tam robił. Z pewnością spędził we Francji cztery lata jako przedstawiciel domu handlowego z Buenos Aires, ale brak jakichkolwiek źródeł na temat tego okresu w jego życiu. Jest to o tyle dziwne, że ludzie powszechnie pisali wówczas listy i dzienniki, a on nie pozostawił żadnych dokumentów ani nie rozmawiał o swoich doświadczeniach z przyjaciółmi. Można jednak uznać, że w Paryżu nasiąknął ideami romantyzmu, bo sam zaczął tworzyć w tym nurcie. Jego wiersze z tamtego okresu były absolutnie okropne, ale osiągnęły pewien cel – stały się pierwszą istotną poezją poruszającą typowo argentyńską tematykę.

Niewątpliwie Echeverría zetknął się we Francji z nowymi radykalnymi ideami – zarówno artystycznymi, jak i politycznymi.

Trochę nawet identyfikuję się z nim z tego okresu, ponieważ sam trafiłem na kilka lat do Paryża jako dwudziestodwulatek, więc podzielam pewne doświadczenia. Swoją drogą zainteresowałem się biografią Echeverríi przypadkowo i w nader dziwnych okolicznościach. Po prostu ktoś wręczył mi jego książkę „El matadero” ( z hiszp. „Rzeźnia”), zacząłem ją czytać i całkowicie mnie pochłonęła. Akurat byłem wtedy w Meksyku, więc szybko pobiegłem do swojego pokoju hotelowego i natychmiast rozpocząłem research.

W miarę czytania o Echeverríi, jego postać fascynowała mnie coraz bardziej, ponieważ była zagadkowa – nikt nie mógł powiedzieć, że zdołał go poznać naprawdę. Na samym początku książki przywołuję notabene list, w którym z wielką pasją pisał o samobójczych planach. I chociaż początkowo nie myślałem w ogóle o wielkiej historii, w którą był uwikłany, w miarę pisania postanowiłem odnaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące narodzin Argentyny. Jak powstaje kraj, jego kultura, literatura, idea sama w sobie…

Tym bardziej, że – jak dowiadujemy się z pana książki – na początku XIX wieku Argentyna była bardzo tajemniczym i słabo zaludnionym krajem. Procesy, o których mowa musiały być dosyć nieprzewidywalne. Prześledzenie ich jest jak przyglądanie się zupie pierwotnej i oczekiwanie na to, co się z niej wyłoni.

Zgadza się. Jeszcze w latach 20. XIX wieku na terenie Argentyny żyło niespełna sześćset tysięcy ludzi. Jaki to ułamek dzisiejszej populacji Polski? Jedna sześćdziesiąta? Proszę to sobie wyobrazić – na prawie dziewięciokrotnie większym obszarze! Praktycznie całe życie kraju rozgrywało się w Buenos Aires, które miało trzydzieści-czterdzieści tysięcy mieszkańców. Budowa Argentyny odbywała się zatem praktycznie na pustkowiu. I faktycznymi jej architektami zostali ludzie należący do kolejnego pokolenia, młodsi od Echeverríi o piętnaście-dwadzieścia lat. Chociaż niekoniecznie, bo Sarmiento (Domingo Faustino Sarmiento, prezydent Argentyny w latach 1868-1874 – przyp. red.), jeden z ojców-założycieli Argentyny, jaką znamy, był od niego młodszy o zaledwie sześć lat.

Nieszczęściem Echeverríi było to, że umarł w młodym wieku, przez co jego dzieło zostało przerwane przedwcześnie, niemniej następna generacja naprawdę ukształtowała Argentynę w głębokim przekonaniu, że powinien być to kraj europejski w duchu. W tym celu należało przyciągnąć migrantów z Europy, co nastąpiło na wielką skalę w latach 70. XIX wieku i przyczyniło się do uformowania tkanki narodu.

Echeverría należał do pewnego milieu, które miało jasną wizję nowego państwa. Jednocześnie ze swoim liberalnym i otwartym projektem stanęło naprzeciwko bardzo brutalnej, populistycznej siły.

To właśnie jeden z powodów, dla których zarówno Echeverría i jemu podobni, jak i kontynuatorzy ich dzieła chcieli przyciągnąć do Argentyny imigrantów. Obawiali się caudillos – wojskowych przywódców, cieszących się sporym poparciem wiejskiej ludności. Ich największy wróg, Rosas (Juan Manuel de Rosas, wieloletni gubernator prowincji Buenos Aires i faktyczny dyktator Argentyny – przyp. red.) miał po swojej stronie rzeszę gauchos, ludzi, którzy po prostu wypasali bydło. Ich sytuacja bytowa była dość niepewna, ale cechowali się lojalnością wobec swoich przywódców. Tyrania Rosasa trwała w latach 1835-1852, a po jego upadku rozpętała się wojna domowa pomiędzy bardzo wpływowymi obszarnikami, którzy przypominali feudalnych władców.

Reformatorzy chcieli zalać Argentynę Europejczykami, by stworzyć nowy model kraju, w którym potężni posiadacze ziemscy straciliby na znaczeniu. Zależało im na wspieraniu małych i średnich ranczerów, w czym poniekąd naśladowali ówczesne Stany Zjednoczone.

O ile Echeverría miał progresywne poglądy w wielu kwestiach, problematyczny może nam się dzisiaj wydawać jego stosunek do niektórych grup etnicznych. Czy jego wizja państwa była inkluzywna?

Nie, ponieważ tak jak i inni liberałowie, kojarzył wszechobecną przemoc z gauchos i indios (rdzennymi Amerykanami – przyp. red.). Dla niego mogli być oni tematem poezji, ale nie jednym z budulców nowego narodu. W pewnym sensie spychał ich do roli uczestników mitologicznego, wyobrażonego państwa. To była jedyna namiastka mitologii, do jakiej Argentyna mogła się odwoływać.

Wojny domowe pomiędzy autorytarnymi federalistami a liberalnymi unitarystami były długie i wyniszczające. Czy w pewnym sensie nie zakreśliły one linii podziałów, które pozostają aktualne do dziś?

Poniekąd tak, ale wyłącznie w symbolicznym wymiarze. Każdy ruch polityczny czy partia zwykły określać swoje miejsce w politycznym continuum w odniesieniu do tamtych sił. Jest to bardziej forma apropriacji przeszłości i szukania historycznego umocnienia niż realna kontynuacja. Podobnie jest z odwiecznym konfliktem pomiędzy Buenos Aires a resztą kraju, który stanowi leitmotiv argentyńskiego życia publicznego od niepamiętnych czasów.

Ciekawi mnie to o tyle, że obecny prezydent Javier Milei wydaje się mieć zaskakująco sporo wspólnego z dziewiętnastowiecznymi watażkami.

Milei jest syntezą wszystkiego, co złe w tym kraju, swoistą karykaturą durnego Argentyńczyka. Widzi pan, Echeverría i jego otoczenie zasiali ideę Argentyny jako kraju przyszłości – to był fundament ich projektu. Idea ta przetrwała aż do zamachu stanu w 1976 roku. Od tamtego czasu staliśmy się narodem zagniewanych ludzi, którzy nie otrzymali tego, co im obiecano. Milei wyraża ten gniew, wyrzucając go w stronę całego świata. Gniew, wściekłość, poczucie bycia oszukanym… Najskuteczniejsze pożywki dla syndromu oblężonej twierdzy.

Martín Caparrós (fot. Casa de América/Flickr)

Twierdzi pan, że literatura faktu oferuje jedną z możliwych perspektyw postrzegania wydarzeń i to od czytelników zależy, czy zaakceptują ją, czy nie. Dla historyków takie podejście musi być herezją.

Jako niedoszły historyk mogę powiedzieć, że niezbyt mnie to obchodzi. Tak zwany obiektywizm jest jednym z największych szwindli, jakie istnieją. Dlaczego? Dlatego, że nie ma niczego bardziej ruchomego niż przeszłość. Przeszłość w istocie zmienia się cały czas, w zależności od tego, co próbujemy w niej odnaleźć w danym momencie. Sposób, w jaki patrzymy na fakty i porządkujemy je, wciąż ulega przeobrażeniom. Nie powinniśmy więc obawiać się podjęcia pewnej gry i odczytania na nowo postaci historycznych – fascynujących mężczyzn i kobiet z naszej przeszłości.

Warto wspomnieć, że „Echeverría” zapoczątkował nieformalny cykl książek historycznych pana autorstwa.

Tak, w 2022 roku ukazała się moja powieść „Sarmiento”, a w końcu zapragnąłem też stworzyć trylogię. Kończę właśnie prace nad książką poświęconą Josému Hernándezowi, wielkiemu dziewiętnastowiecznemu poecie. Jego najsłynniejsze dzieło, poemat narodowy „Martin Fierro”, to opowieść o gauchu ściganym przez policję – taka romantyczna historia uciekiniera, tyle że pisana ośmiozgłoskowcem. Przyznaję, że z początku miałem problem z pisaniem o Hernándezie i odpuściłem na kilka miesięcy, dopóki nie naszedł mnie niekonwencjonalny pomysł. Uznałem, że opowiem o autorze „Martina Fierry” językiem jego bohatera i ośmiozgłoskowym wierszem. Wyniknął z tego bardzo zabawny projekt, który powinien ujrzeć światło dzienne w ciągu kilku miesięcy. Na tym jednak kończę z kreśleniem portretów bohaterów Argentyny.

Przyszły wieszcz Argentyny zmarł na wygnaniu jako złamany człowiek, nie doczekawszy realizacji swojej wizji. W minorowym nastroju kończy się także książka, którą mu pan poświęcił. Czy jest to aby sygnał, że argentyński sen jest w jakiś sposób przeklęty?

Być może. Zwłaszcza teraz można to tak odczytywać, ponieważ nie mamy zbytnio powodów do optymizmu. Piętnaście milionów moich rodaków wybrało na swojego przywódcę rozwścieczonego szaleńca, przede wszystkim dlatego, że wszystkie pozostałe siły polityczne w Argentynie są powszechnie znienawidzone. Czeka więc nas teraz swoista wędrówka przez pustynię. Kilka lat cierpienia. Nie pierwszy raz w historii tego kraju.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: Casa de América/Flickr


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady