Nigdzie na świecie nowa fala nie przyjęła się tak jak w Polsce – rozmowa z Rafałem Księżykiem o książce „Fala. Rok 1984 i polski postpunk”

12 marca 2025

W Polsce lat 80. postpunk, powszechnie nazywany podówczas nową falą, okazał się idealną ścieżką dźwiękową dla dekady niepokoju, skutecznym medium wyrażania egzystencjalnych zgryzów, krzywym zwierciadłem potęgującym wszechobecny absurd. Właśnie o tej muzyce w heroicznym dla niej okresie opowiada nowa książka Rafała Księżyka zatytułowana po prostu „Fala. Rok 1984 i polski postpunk” (wyd. Czarne). I choć zachęta do przeniesienia się w czasie do roku 1984 brzmi niepokojąco, z wielu powodów zwłaszcza teraz może okazać się cennym doświadczeniem.

Sebastian Rerak: Początki nowej fali w Polsce wydają się dość tajemnicze i trudne do uchwycenia. Czy ich opisanie było twoim pierwszym zadaniem podczas pracy nad książką?

Rafał Księżyk: Niekoniecznie. Ja po prostu od dobrych trzydziestu lat chciałem przeczytać jakąś większą, dogłębną książkę o polskiej nowej fali. Nie doczekałem się, więc w końcu sam wziąłem na siebie ten krzyż. Zadanie nie było łatwe, bo to istny gąszcz zdarzeń, wielce powikłana chronologia, a do tego bohaterowie tego zamieszania trudni jako ludzie. Do określenia początków nowej fali doszło niejako przy okazji. Kiedy człowiek bierze się za taką opowieść, musi gdzieś zaznaczyć punkt startowy, choć jest to często rzecz umowna. W przypadku „Fali” posłużyłem się jednak bardzo konkretnym faktem, a mianowanie wpisem w zeszycie szkolnym, w którym swój dziennik artystyczny prowadził Bohun, współtwórca zespołu KSU. Po próbach macierzystej grupy odpalił on nowy projekt, który nazwał Chieny Cmentarne (tak, z nazwą pisaną przez „ch”). Jak sam mi opowiedział, kiedy chłopaki z KSU szli napić się wina albo spotkać z dziewczynami, on z kolegą nadal chcieli pograć i odjeżdżali w bardziej eksperymentalną stronę. Było to pierwsze na polskiej scenie tak wyraziste przejście od grania punka do zupełnie innej muzyki. I jest coś symbolicznego w tym, że choć KSU, niestety, zaczęło kojarzyć się z hasłem „Jabol punk”, to jedyny zachowany utwór Chien Cmentarnych nosi tytuł „Ślina i krew”, a jego podmiot liryczny wyraża chęć spożywania tych właśnie substancji.

Trzeba jednak powiedzieć, że już pierwsza fala polskiego punka miała więcej wspólnego z nową falą niż z muzyką w stylu Sex Pistols.

Tak, legendarne pionierskie zespoły takie jak Kryzys, Tilt czy Deadlock grały w zasadzie muzykę postpunkową czy nowofalową. Oddając sprawiedliwość tamtym czasom, pojęcia „punk” i „nowa fala” były używane wymiennie, szczególnie przez organizatorów pierwszych festiwali czy dziennikarzy (przynajmniej tych piszących o zjawisku przychylnie). Inaczej jest z terminem „postpunk”, który dziś jest szeroko rozpowszechniony, a trafił do nas ze świata dopiero w nowym wieku. Jest on za to czytelny dla młodych ludzi, a to ich właśnie chciałbym zainfekować tą historią, bo jest w niej wiele aktualnych sposobów na radzenie sobie w rzeczywistości.

Co także warte podkreślenia, jako centra tej muzyki przedstawione są w twojej opowieści Toruń, Rzeszów, Bydgoszcz, a nawet Puławy i Łańcut, a więc niekoniecznie największe metropolie.

Metropolie zostały już opisane, pora oddać przestrzeń innym. Od dawna chodził mi po głowie pomysł na książkę o muzyce z małych miast, w trakcie pracy dziennikarskiej lubiłem wyjeżdżać do różnych malowniczych, peryferyjnych ośrodków, gdzie poznawałem niesamowitych ludzi. Aby nie być gołosłownym, przytoczę przykład z lat 90., kiedy to w Jarosławiu, miasteczku na Podkarpaciu, działał posthardcore’owy zespół Czarnobyl Zdrój. Odkrycie jego kasety „Kraina pustostanu myślowego” było dla mnie szokiem. Brzmieli jak Ministry – mieli gitarę, bas i automat perkusyjny. Gdy pojechałem zrobić z nimi wywiad, dowiedziałem się, że automatu używali po prostu dlatego, że w całym miasteczku nie mogli znaleźć perkusisty. Skojarzyło mi się to ze sceną jamajską, której nowoczesna muzyka zawdzięcza chociażby didżejing i remiksy. Wszystko to wymyślili ludzie zwyczajnie zmuszeni do kombinowania z powodu biedy i niedoboru środków. Koniec końców pomysł książki o małych miasteczkach przeniosłem na nową falę, bo to, co w niej najciekawsze, powstawało właśnie na prowincji.

I tak reprezentantem Warszawy jest w „Fali” nie grupa Madame, lecz Kosmetyki Mrs. Pinki, a więc zespół poniekąd do stolicy przetransplantowany.

Tak, to była kontynuacja zespołu Kontrola W powstałego w Zduńskiej Woli. Koncepcyjnie pierwsze skrzypce odgrywali w obu ci sami ludzie, a więc Dariusz Kulda i Wojciech Jagielski, wspierani przez Katarzynę Kuldę na wokalu. Kontrola W to jest dopiero historia, rodzeństwo Kuldów pochodzące z robotniczej rodziny z małego miasteczka, na początku lat 80. prezentowało zdecydowanie najbardziej porywający na naszej scenie nowofalowy image, taki cool minimalizm w ówczesnym amerykańskim duchu.

W trosce o objętość i wytrzymałość czytelnika nie pisałem zbyt wiele o scenie warszawskiej, choć o Madame trochę jest. Zrobiłem wyjątek dla jeszcze jednego zespołu, którego ścieżki zeszły się notabene z Kosmetykami i Kontrolą W. Mowa o Płonącej Żyrafie, na której muzykę natknąłem się w trakcie researchu do książki, a która zachwyciła mnie odważnym brzmieniem. Atrakcyjność wzmagał aspekt tajemniczości, ponieważ wcześniej w ogóle o tej grupie nie słyszałem, a żeby było jeszcze ciekawiej, jej jedyny utwór dostępny na YouTube pochodzić miał z koncertu zagranego w ośrodku poprawczym dla dziewcząt. Dotarłem do ludzi z Płonącej Żyrafy. Okazało się, że w pierwszym składzie zespołu pojawiła się wokalistka, co wówczas było ewenementem na tej chłopackiej i niekiedy wręcz mizoginicznej scenie. Z jej osobą wiąże się kolejna niesamowita historia. Otóż współpracę z grupą rozpoczęła w czasach stanu wojennego. Dzisiejsza młodzież nie wie, ale wtedy ogłoszono tzw. godzinę policyjną i młodzież poniżej osiemnastego roku życia nie mogła samodzielnie poruszać się po mieście po 22:00. Wokalistka Płonącej Żyrafy była nieletnia, więc tata musiał przyjeżdżać i odbierać ją z prób, co na dłuższą metę nie zdało egzaminu. Dla takiej historii zrobiłem wyjątek i napisałem o Płonącej Żyrafie ciut więcej. Oczywiście istniały ciekawe formacje nowofalowe także w Trójmieście czy we Wrocławiu. Z tego drugiego miasta pochodził zespół, który w tej zimnej i mrocznej estetyce wygrywa w kategorii „nazwa”, Teatrzyk Martwych Dzieci, a z którym personalnie powiązana była późniejsza grupa Los Loveros, opisana przeze mnie w książce „Dzika rzecz”.

Nowa fala przyjmowała się w mniejszych miejscowościach, co przekładało się także na jej wszechobecność na festiwalu w Jarocinie. W „Fali” piszesz nawet, że zwłaszcza jej coldwave’owa odmiana była w Polsce popularniejsza niż gdziekolwiek w Europie.

Gdziekolwiek na świecie! Do tej pory tak jest, bo wciąż można u nas spotkać maniakalnych wręcz wyznawców tej estetyki, którzy zdają się dostrzegać ją wszędzie. Na tę kwestię zwrócili mi uwagę sami muzycy, z którymi się spotkałem, niekoniecznie z entuzjazmem. Jeśli porozmawia się z Mizernym, liderem 1984, czy z Grzegorzem Kaźmierczakiem z Variété, a więc formacji uznawanych za parnas polskiej zimnej fali, okazuje się, że obaj mają serdecznie dosyć nazywania ich legendą tego nurtu. Cały czas tworzą, są obecni na scenie, rozwijają się w taką czy inną stronę i nie mają nic wspólnego z cold wave od wielu, wielu lat. Swoją drogą przytaczam także dowody w postaci cytatów z recenzji prasowych na to, że w połowie lat 80., okresie dzisiaj zdawałoby się heroicznym dla zjawiska, zimna fala budziła liczne kontrowersje wśród dziennikarzy, a niektórzy wręcz się z niej naśmiewali, niekiedy z przekonującym uzasadnieniem. Zimna, mroczna i dołująca muzyka przyjmowała się znakomicie wśród pokolenia wkraczającego w dorosłe życie w okresie stanu wojennego, kiedy cała rzeczywistość była stłumiona i wyalienowana. Zauważ, jakiż to fenomen, że intelektualne, introwertyczne piosenki Variété uczyniły z nich w tamtej epoce jeden z najbardziej ulubionych zespołów festiwalu w Jarocinie. A kulminacją tego wszystkiego był, już u schyłku lat 80. istny kult The Cure. Wspomina się często o depechowcach, ale ja pamiętam, że cure’owców było u nas znacznie więcej, choć bardzo nieliczni mogli sobie pozwolić na stosowne ekstrawagancje w zakresie fryzur.

Nowa fala nie miała tak radykalnego przekazu jak jej punkowy poprzednik, ale same zespoły nastawione były czasami bardzo konfrontacyjnie. Szczególnie widoczne było to w przypadku rzeszowskiej Aurory.

Przykład Aurory jest o tyle wdzięczny, że jej muzycy byli wręcz straceńczo bezkompromisowi. Przyjęli taką koncepcję, jakby na starcie chcieli skazać się na niepowodzenie, chociaż byli to wyedukowani muzycy ze sporym jak na polskie realia doświadczeniem. Ten zespół mógł wówczas podbić Europę, tym bardziej że system już się chwiał, a Aurora miała zadatki na pierwszorzędny towar eksportowy.

Desperacja chłopaków z Aurory wynikała z mroku tamtej epoki, chcieli głośno dać wyraz temu, że mają dość. Wszyscy ludzie, o których piszę, byli wrażliwcami mniej lub bardziej wyobcowanymi z zastanej rzeczywistości, zdolnymi jednak do nieprawdopodobnej mobilizacji, wybuchów kreatywności i poświęcenia wszystkiego muzyce.

Warto dodać, że zespoły skupiały wokół siebie całe środowiska, bo tych czterech ludzi na scenie należało do kilkunastoosobowej grupy, a pomysły rodziły się w toku wspólnych spotkań i interakcji. Tak było w Puławach, gdzie możemy wręcz mówić nie o zespole Siekiera, ale o środowisku Siekiery. Można by te środowiska nazwać kręgami samoocalenia. W bardzo lichej i wrogiej rzeczywistości ludzie chcący czegoś więcej potrafili się odnaleźć i w grupie ratować.

„Fala” to kolejna twoja książka, w której pojawiają się wypowiedzi całej masy osób. Zauważalna jest jednak nieobecność dwóch – założyciela Siekiery Tomasza Adamskiego oraz lidera One Million Bulgarians Jacka Langa.

To niewątpliwie dwie silne, wybujałe osobowości, których dokonania budzą podziw. Obaj przeprowadzili niesłychaną mobilizację. Adamski dosłownie w kilka miesięcy stworzył repertuar i brzmienie pierwszej Siekiery – miał w głowie projekt, a ludzie, których wciągał do współpracy, musieli go realizować. Trzymał kolejne składy zespołu żelazną ręką, ale miał swoją rację, bo Siekiera wyrosła na zespół wyjątkowy w historii polskiej muzyki. Tak naprawdę nikt nie zrobił równie błyskotliwej kariery. Zobacz, Siekiera w obu wcieleniach zagrała raptem kilkanaście koncertów, a do dziś wspominana jest jako grupa legendarna i przełomowa. Wciąż wznawia się dosłownie każdy strzępek nagrań, jaki po nich pozostał. Za swoich czasów wydali tylko jedną płytę, która w momencie premiery była oceniania różnie, nawet niekiedy wyśmiewana. Dziś nie mamy jednak wątpliwości, że „Nowa Aleksandria” to potęga. Wielu wypominało jej zapożyczenia z Killing Joke, ale moim zdaniem Killing Joke nigdy nie nagrało tak dobrego całościowego dzieła. „Nowa Aleksandria” to monument – rzecz niesamowicie spójna, wyrazista i przemyślana.

Kontaktowałem się z Adamskim, rozmawiałem z nim przez telefon jakieś czterdzieści minut, w trakcie których poczułem się, jakby mnie przesłuchiwał. Ostatecznie po tej rozmowie i wymianie jednego e-maila odmówił udziału w powstawaniu książki. Dodatkowy problem jest taki, że trzech muzyków zespołu już nie żyje. Spotkałem się jednak z ludźmi ze środowiska Siekiery, których wspomnienia barwnie przybliżają atmosferę, w której rodziły się jej kolejne wcielenia. Poza tym Adamski udzielił w epoce wielu wywiadów, z których skorzystałem.

Co do Jacka Langa, to on także wykonał onegdaj taki niebywały skok. Muzycy z Rzeszowa wspominają, że na lokalnej scenie zaistniał najpierw jako fenomenalny perkusista. Wtedy, na początku lat 80., ukochanymi zespołami rzeszowiaków były Yes i Rush, a więc wyczynowcy rocka progresywnego. Lang odpierniczał te gęste podziały, zmienne tempa, które powodowały opad szczęk. Nawet na pierwszej demówce One Million Bulgarians trafiają się przejścia w stylu Neila Pearta, co jest dosyć zabawne, bo u basisty słychać już lekcje Joy Division. W każdym razie w ciągu niespełna roku Lang przepoczwarzył się z bębniarza-ekwilibrysty w nowofalowego frontmana o bodaj najlepszej w Polsce scenicznej charyźmie, a do tego pisał świetne teksty. Do dziś ma w sobie tę drapieżność i to zapewne sprawia, że jest trudnym człowiekiem.

Przeprowadziłem z Langiem dobre pięć-sześć godzin wywiadów, ale ostatecznie nie wykorzystałem tego materiału. Jakby to elegancko powiedzieć, szanuję go jako artystę, z dystansu, ale nie mam ochoty mieć z nim do czynienia bezpośrednio, gdyż wytwarza on toksyczne sytuacje. W książce wypowiadają się więc ex-Bułgarzy, współodpowiedzialni za pierwszy przełomowy skład: Piotr Walach oraz Krzysztof Trznadel, który – jak się okazało – udzielił mi ostatniego wywiadu, zmarł bowiem nagle wiosną 2024 roku. A był on szarą eminencją sceny rzeszowskiej. Koleżanka, która wychodziła za mąż za Francuza, poprosiła Trznadla, który znał francuski, aby był świadkiem na jej ślubie. Krzysztof zaprzyjaźnił się z jej mężem, który pracował jako listonosz w Metzu, i od tamtej pory otrzymywał od niego przysyłane zza żelaznej kurtyny płyty. W taki sposób miejscowa załoga poznała na przykład nieco zapomnianych już The March Violets czy Alien Sex Fiend, który poza Rzeszowem równie kultowym statusem cieszył się chyba wyłącznie w Japonii i w kręgu klubu Batcave. A to było wówczas rewolucyjne brzmienie, fuzja gitar z elektroniką, wokale przepuszczane przez przestery. Nagle Rzeszów stał się najnowocześniejszą sceną w Polsce, również pod względem image’u.

Rafał Księżyk (fot. Laura Księżyk)

Wiem, że dostrzegasz pewną więź pomiędzy „Falą” a twoją poprzednią książką, „Śnialnią. Śląskim undergroundem”. Na czym ta więź polega? Swoją drogą odnoszę wrażenie, że pomimo przychylnych recenzji „Śnialnia” została chyba trochę przeoczona.

„Śnialnia” była świetnie przyjęta na Śląsku, co jest najważniejsze. Ślązacy to ludzie z charakterem i dużym poczuciem odrębności, stąd jako nie-Ślązak piszący o Śląsku byłem w niełatwym położeniu, a jednak książka się obroniła. Reszta kraju raczej pozostała obojętna. Obawiam się, że to kwestia nieufności wobec zjawisk powiązanych z ezoteryką. A „Śnialnia” to przecież opowieść o artystach, którzy uciekali z realiów PRL-u, skacząc w fascynację alchemią, magią, psychodelią, co koniec końców m.in. sprawiło, że to w Katowicach pojawiła się pierwsza w Polsce czynnie praktykująca wspólnota buddyjska. Czyli znów, tak jak w przypadku nowofalowców, mamy motyw grupy samoocaleniowej, która we wspólnej pasji i relacjach towarzyskich znajduje wehikuł pozwalający się wymknąć opresyjnym systemom. Uważam, że to uniwersalna i niezmiennie aktualna recepta na to, aby się lepiej odnaleźć w życiu. Poza tym obie te książki stanowią przyczynek do historii polskiej inteligencji, tej nastawionej do świata bardziej frikowo. Myślę, że takim właśnie ludziom wiele mamy do zawdzięczenia.

Nowa fala, jak również bliskie jej goth i death rock przeżywają właśnie w Polsce swoiste odrodzenie. Śledzisz tę nową scenę?

Byłem na wielu koncertach, w Warszawie odbywają się one głównie w klubie Chmury i to jest bardzo ciekawa historia. Jest w tym renesansie analogia z latami 80., bo teraz po mroczne, zimne granie sięga generacja, której czasy licealne upłynęły na covidowych kwarantannach i w cieniu wojny. Ja się cieszę, że młodzież bardziej podnieca się Bauhausem i Siouxie and the Banshees niż Nirvaną. Co może wynikać z fascynacji grunge’em? Chyba tylko przekonanie, że jak ci źle, możesz sięgnąć po opiaty. A obcując z nową falą, możesz zainteresować się na przykład, czym był dadaizm albo egzystencjalizm, dostajesz impuls intelektualny, no i pewien styl, daleki od zasięgów influencerów. Kreatywność jako odpowiedź na niepokój to jest najlepsza lekcja nowej fali.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: Laura Księżyk


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: wywiady