Niekończące się odnawianie starego – rozmowa z Ali Smith o powieści „Piąta pora roku”

31 grudnia 2024

Moje nazwisko zobowiązuje – mówi nam Ali Smith (smith – z ang. kowal – przyp. red.) i rzeczywiście wydaje się wykuwać słowa niczym mistrz kowalstwa – z wyjątkową siłą, precyzją i artyzmem. W kończącym się roku 2024 do rąk polskich czytelników trafiła powieść „Piąta pora roku” (wyd. W.A.B.), będąca swoistym suplementem do poprzedzającej ją tetralogii pór roku. Oto nasza rozmowa ze znakomitą szkocką pisarką.

Sebastian Rerak: Już teraz brexit wydaje się ważną cezurą w historii Wielkiej Brytanii. Różnorakie utwory opisują „postbrexitową” Anglię jako miejsce trapione przez wiele problemów – alienację, narastającą kontrolę czy ekonomiczną zapaść. Pani powieść „Piąta pora roku” w pewnym stopniu też do tego nawiązuje.

Ali Smith: Myślę, że brexit jest w pewnym sensie głębokim żalem, z którego wciąż nie otrząsnęliśmy się w tym kraju (a raczej w tych krajach). Jest rozdarciem pełnym gniewu i cynicznie kultywowanej wrogości, spowodowanym przez agresywną i jątrzącą retorykę polityczną. Do jego przyczyn należy też oczywiście wstrząs na rynku kapitałowym, który pozwolił bardzo wątłej grupie ludzi zarobić ogromne pieniądze, podczas gdy wszyscy pozostali odczuwali efekty inflacji i zaciskania pasa, jak również wściekłą walkę o władzę i rażące zaniedbania ze strony ludzi mających sprawować pieczę nad sprawami państwa. Od czasu brexitu nic się nie zmieniło, a w wielu wypadkach sytuacja uległa jedynie pogorszeniu.

Osobiście nie dostrzegam jeszcze nowej fali zaangażowanej sztuki, ale nie mam wątpliwości, że takowa nadejdzie. Naturalną cechą działań artystycznych jest w końcu konfrontacja z trudnymi, granicznymi obszarami naszego życia. Jak zawsze, gdy państwo nie chce, by jego obywatele korzystali z wyobraźni lub myśleli krytycznie, tak i teraz mamy do czynienia z upowszechnianiem przekonania, że sztuka, a także nauki o sztuce i humanistyka, są z jednej strony bezużyteczne, z drugiej zaś – elitarne. Tymczasem są one otwarte na wszystkich. Są naszym najlepszym, najbardziej przejrzystym, bezpośrednim, subtelnym, komunikatywnym i ekspansywnym sposobem rozumienia tego, kim jesteśmy, kim byliśmy, skąd przychodzimy, dokąd zmierzamy i kim być możemy. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Z pewnością rany otwarte przez referendum w sprawie wyjścia z Unii Europejskiej pozostają niezagojone.

W sytuacji, gdy władza jest wroga literaturze i sztuce, czy język zachowuje swój wyzwalający potencjał?

Sądzę, że tak. Język jest równie niejednorodny, wielowarstwowy i historyczny jak my sami. To najbogatszy środek komunikacji, jaki mamy do dyspozycji. I zawsze nim pozostanie.

A jednak Sandy, główna bohaterka „Piątej pory roku”, w pewien sposób czuje się zawiedziona przez język. Wierzyła w jego siłę, by w pewnym momencie doświadczyć kryzysu.

Żyjemy w czasach szybkiej reakcji, która jest powierzchowna, zdawkowa, napędzana przez zaawansowaną technologię i silnie gra na emocjach. Biorąc pod uwagę, że większość naszej wiedzy i prywatnej komunikacji jest dziś przekazywana za pośrednictwem ekranu urządzenia rozmiarów ludzkiej dłoni, reakcja Sandy wydaje się naturalna. Nadal jesteśmy jednak ludźmi – naturalnymi i wielowymiarowymi, tak jak otaczający nas ogromny świat. Znajdujemy się też w trakcie procesu oswajania technologii. Palącą kwestią jest wykorzystanie jej dla zaspokajania realnych potrzeb, a tym samym powstrzymania jej przed wykorzystywaniem nas. Technologia powinna służyć pomocą, a nie ograniczać.

„Piąta pora roku” niewątpliwie przypomina o sugestywnej i wywrotowej sile języka, angażując czytelnika w odszyfrowanie rozmaitych gier słownych, kalamburów i metafor. Czy postrzega pani odbiorców swoich książek jako uczestników komunikacji, która jest czymś więcej niż tylko „konsumpcją” przekazu?

Szczerze mówiąc, w ogóle nie zastanawiam się nad swoim pisaniem. Jestem od tego, aby opowiedzieć historię – to moje zadanie. A ponieważ chłonę otoczenie jak każdy człowiek w świecie, który tworzymy i który tworzy nas, to moje historie w naturalny sposób odzwierciedlają powierzchnię i głębię swoich czasów oraz ludzi należących do nich.

Przekład tej książki musiał być zadaniem wymagającym sporej dozy pomysłowości. Jak wspomina pani pracę z tłumaczem polskiego wydania, Jerzym Kozłowskim?

Bardzo podziwiam Jerzego i z dumą nazywam go swoim bratem w pisarstwie. Wiem, jak dobry jest w swoim fachu, co potwierdzają opinie, jakie dostaję od polskich czytelników. Ogólnie jestem wdzięczna wszystkim moim tłumaczom, ponieważ przekład ma absolutnie fundamentalne znaczenie. Tłumacze literatury muszą być podwójnie kreatywni. Uważam, że książka nie istnieje naprawdę na świecie, dopóki nie zostanie przetłumaczona i nie dołączy do rodziny języków. Pamiętajmy wszak, że język sam w sobie jest sprawą rodzinną!

W „Piątej porze roku” bardzo istotny jest motyw pracy kowala – rozumianej bardziej w kategoriach sztuki niż rzemiosła. Skąd zainteresowanie tą profesją?

No cóż, moje nazwisko zobowiązuje. Chociaż nic mi nie wiadomo o związkach mojej rodziny z kowalstwem, to jednak nazwiska mają znaczenia. Jak wszystkie słowa. Od dawna jestem zafascynowana pracą kowala – czy to relacją z podkuwanymi końmi, czy zdolnością topienia, zginania i formowania metalu. Co ciekawe, w dawnych wiekach kuźnie znajdowały się na skraju wiosek nie tylko z powodu dokuczliwego hałasu i gorąca, ale też dlatego, że kowalom przypisywano nadludzkie moce. Wnosili jakąś cząstkę piekła do realnego świata.

Kiedy na potrzeby książki rozmyślałam o kwarantannie i ograniczeniach przemieszczania, naszła mnie myśl o tym, jak musiało wyglądać życie w czasach jednej z wielkich średniowiecznych plag. Po tym, jak zaraza zdziesiątkowała siłę roboczą, a ziemia, na której tradycyjnie wypasano bydło lub uprawiano produkty rolne, została zajęta i podzielona między baronów, wprowadzono rozporządzenia, zgodnie z którymi każdy, kto opuszczał swoją wieś lub miasto (a nie należał do służby miejscowego barona), mógł zostać aresztowany i naznaczony literą V jak „vagrant” (z ang. „włóczęga”) lub „vagabond” (z ang. „wagabunda”), wypalaną rozgrzanym żelazem na twarzy bądź piersi. Za inne przewinienia znakowano notabene innymi literami alfabetu.

Zaczęłam więc myśleć o kowalach, którzy wykuwali narzędzia do znakowania. O płonących literach – najmniejszych jednostkach informacji. O znaczeniu pojedynczej litery naniesionej wprost na ludzkie ciało. Potem naszła mnie refleksja na temat tego, co stanie się, kiedy zmienisz jedną literaturę w słowie, zmieniając tym samym cały świat, na przykład „curfew” (z ang. „godzina policyjna” albo „zakaz opuszczenia miejsca pobytu”) i „curlew” (z ang. ptak kulik). Nie dawało mi spokoju również motto Przezacnego Cechu Kowali: „Każda sztuka stoi młotem i ręką”, jak i fakt, że kobiety nie mogły należeć do cechu, a przynajmniej rzadko były do niego przyjmowane. I tak książka zaczęła nabierać kształtów…

To pytanie pada zapewne często, ale sądzę, że warto je zadać: w jaki sposób „Piąta pora roku” związana jest z wcześniejszą tetralogią pór roku?

Kiedy pisałam „Lato”, ostatnią część tetralogii, wszystko we mnie buntowało się przeciw zamykaniu serii. Rok kończy się wraz z dopełnieniem cyklu czterech pór, ale w rzeczywistości upływ czasu oznacza ciągłą zmianę, niekończące się odnawianie starego. Nie jestem też zainteresowana kończeniem czegokolwiek w strukturalnym sensie.

„Lato” zmusiło mnie do zajęcia się kilkoma rzeczami związanymi z intrygą, bohaterami i strukturą poprzednich trzech książek. O ile zrobiłam to sumiennie i zgodnie z wymaganiami formy, tak czułam, że spoza mojego ramienia wyziera zupełnie nowa książka. Książka, która śmieje się życzliwie, jakby chciała powiedzieć: „Nie wolałabyś teraz napisać mnie? Zobacz, jestem dzika i zupełnie wolna. Do dzieła, napisz mnie!”. To właśnie zrobiłam. „Piąta pora roku” wyrasta bezpośrednio z tetralogii i chociaż wiele w niej o czasie lockdownu, to działa też w zupełnym oderwaniu od niego. Pisanie tej książki było dla mnie czymś fantastycznym, prawdziwą przyjemnością.

Co jest najtrudniejszym, a co najbardziej atrakcyjnym aspektem pisania o bieżących wydarzeniach?

Najtrudniejszy aspekt wiążę się z tym, że nic, co bieżące, nie trwa długo. A ten najbardziej atrakcyjny? To, że nic, co bieżące, nie trwa długo. Kolejny trudny aspekt to fakt, że nic nie jest już nowe, wszystko wydarzyło się wcześniej, a opowieści są pradawne i odwieczne. Z kolei kolejny atrakcyjny aspekt to… dokładnie to samo.

Czy bierze pani pod uwagę napisanie powieści w podobnej formule w przyszłości?

Każda powieść narzuca swoją własną formułę. Musimy w tej formule jednocześnie szukać, przeprowadzać wykopaliska (bez uszkodzeń) i płynąć z jej nurtem.

Wracając jeszcze do brexitu… Wygląda na to, że wynikłe z niego niezadowolenie dało wiatr w żagle szkockiemu ruchowi separatystycznemu. Czy pani zdaniem Szkocja ma szansę wybić się na niepodległość?

Jeszcze do niedawna szkocka niepodległość wydawała się nam wszystkim kwestią czasu. Teraz jej perspektywa znów się oddala, aby za jakiś czas ponownie powrócić. Jest taka stara piosenka dziecięca: „Niedźwiedź wdrapał się na górę / I jak myślisz, co tam zobaczył? / Zobaczył następną górę / I jak myślisz, co zrobił? / Wdrapał się na następną górę / I jak myślisz, co tam zobaczył? / Zobaczył następną górę…” itd. Szkocja to piękny kraj, owszem, bardzo górzysty. Jestem pewna, że pewnego dnia niedźwiedź wdrapie się na szczyt naprawdę cudownej góry i z niej zobaczy tę ciężko wywalczoną niepodległość.

A jak postrzega pani rolę pisarza w niespokojnych czasach?

Brecht zapytywał: „W mrocznych czasach czy będzie też śpiew?”. Oczywiście, że będzie.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. (1) Chris Boland / www.chrisboland.com, (2) BMKÖS/HBF/Pusch/Flickr


Tematy: , , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady