Nie trafić na regał na poczcie – wywiad z Anną Ciarkowską
„Dewocje”, nowa książka Anny Ciarkowskiej, to wnikliwa i przewrotna opowieść o ludowej religijności, potrzebie obcowania z cudem oraz Polsce w skali mikro. O wszystkim tym – choć nie wyłącznie – rozmawialiśmy z samą autorką.
Sebastian Rerak: Wierzysz w cuda?
Anna Ciarkowska: W boskie cuda nie, ale wierzę np. w cuda medycyny. Myślę, że to, co odczytujemy jako cud, jest wyłącznie kwestią odbioru. To my odbieramy i nazywamy coś cudem, a czy sam obiekt, zdarzenie ma jakieś ślady świętości? Nie sądzę. Wierzę raczej w ludzi. I w przypadki.
Skąd w ogóle bierze się w ludziach potrzeba doświadczania cudów?
Można zapytać, skąd w człowieku bierze się potrzeba wiary w Boga, a ta narodziła się z samym początkiem cywilizacji. Mamy po prostu potrzebę uznania wyższej instancji, co z kolei pozwala nam pogodzić się z tym, że pewne rzeczy dzieją się poza naszą kontrolą, nasze możliwości podejmowania wyborów są ograniczone, a to nas wyzwala z ciągłego poczucia odpowiedzialności. Jednocześnie możemy wpływać na nie jedynie pośrednio, np. modlitwą, poświęceniem, cierpieniem. Chyba każdy ma w sobie jakiś pierwiastek wiary. Nawet jeśli sprowadza się on wyłącznie do tego, by nie deptać po liniach na chodniku.
Słowo „dewocja” obrosło pejoratywnym znaczeniem. U ciebie w tytule powieści są dewocje w liczbie mnogiej i wiem, że zależało ci na podkreśleniu ich pierwotnego znaczenia.
Zawsze mówi się o dewocji w liczbie pojedynczej i faktycznie to słowo rezonuje mocno negatywnie. Sporo myślałam o etymologii tego słowa, o devotio. Poświęcenie nie musi być związane z Bogiem, może być skierowane do drugiego człowieka. Nie chcę kategorycznie mówić, że to się wyklucza, ale często poświęcenie Bogu, szczególnie to podszyte lękiem o siebie, przysłania drugiego człowieka. Stąd taki tytuł i stąd liczba mnoga.
Czy rzeczywistość opisana w „Dewocjach” jest w jakimś stopniu inspirowana faktycznymi wydarzeniami? Aż trudno uwierzyć, że tak drobiazgowo przedstawiony świat to wyłącznie dzieło fikcji.
Ale jest to czysta fikcja. (śmiech) Chociaż jak zazwyczaj bywa w sztuce, znalazły się w niej ziarna prawdy, wyrastające w rozmaite wątki. Każdy autor zbiera – choćby i nieświadomie – różne doświadczenia i zasłyszane historie, po czym przetwarza je i przekształca. Nie inaczej było ze mną. Co zabawne, wciąż pojawiają się domysły odnośnie miejsca akcji. Kilka osób pisało mi, że na pewno rozgrywa się ona tam i tam. Przyznaję, że pewnych inspiracji dostarczyła mi konkretna wieś, ale generalnie książka jest dziełem fikcji. Podobna historia nigdy się nie wydarzyła. A przynajmniej ja nic o tym nie wiem. (śmiech)
Dla mieszkańców wielkich miast świat przedstawiony w „Dewocjach” musi być pewną egzotyką. Jeśli docierają do nas jakieś przejawy ludowej religijności, to zazwyczaj na prawach anegdoty.
To prawda. Sama mieszkam w centrum Łodzi, ale wychowałam się na przedmieściach, i to takich mocno wiejskich. Nie czuję więc zdziwienia, kiedy stykam się z ludową religijnością. Chociaż nie uczestniczę w rytuałach, to bywam w kościołach, robię zdjęcia kapliczkom, kolekcjonuję dewocjonalia… Fascynuje mnie obserwowanie tego wszystkiego w oderwaniu od religii i od instytucji, jaką jest Kościół katolicki. Patrzę na to trochę jak widz w teatrze, jak na jakieś misterium, które ma w sobie tajemnicę, ale jednocześnie jest po prostu ustaloną sekwencją słów i gestów, które wykonują wierni-aktorzy. Nie sposób nie zadać sobie wówczas pytania, co wiara daje ludziom, co im odbiera, jak kieruje ich działaniami itd.
Mam nadzieję, że w „Dewocjach” ewidentne jest to, że nie przybieram prześmiewczego tonu. Łatwo złapać się na pewnej drwinie czy poczuciu wyższości, kiedy patrzymy na wieś z wielkomiejskiej perspektywy. Dlatego zachęcam, aby nie patrzeć na nią z góry, tylko raczej z boku. (śmiech) Ostatnio spędziłam sporo czasu na wsi w Małopolsce i było to bardzo inspirujące. Poczułam nawet drobne ukłucie zazdrości, że oto można funkcjonować w innym tempie, i to w obrębie wspólnoty, o którą trudno w mieście. Przyznaję, że mam nieco sentymentalny stosunek do wsi. Mam też świadomość, że tę swoją wieś idealizuję, zachowuję się trochę jak turystka w egzotycznym, wakacyjnym otoczeniu.
Jeszcze przed premierą książki mignęła mi w sieci jej zapowiedź. Z bardzo zdawkowego opisu trudno było wyciągnąć jakieś wnioski na temat fabuły, ale okładka wystarczyła, aby pojawiły się pod nią dość agresywne komentarze. Niektórzy pomstowali, że oto znowu ktoś obraża religię. Spotkałaś się osobiście z takimi reakcjami?
Obawiałam się ich. Od początku zapowiedziałam redaktorowi, że chcę by na okładce „Dewocji” znalazła się Matka Boska, niemniej liczyłam się z ryzykiem pewnych nieporozumień. Z jednej strony ktoś mógł uznać, że obrażam religię, co w naszym kraju jest praktyką dość powszechną, z drugiej z kolei – że napisałam książkę religijną. Obawiałam się, że trafię na regał na poczcie pomiędzy świętą Faustyną, książką kucharską siostry Anastazji a papieżem. (śmiech) Wprawdzie okładka nie jest jednoznaczna, ale w Polsce niewiele wystarcza, aby ludzie „po obu stronach” najeżyli się. Osobiście nie spotkałam się z zarzutami o obrazę uczuć religijnych, chociaż dostałam jakieś wiadomości, że ktoś się za mnie modli, bo wyglądam na zagubioną. (śmiech) Staram się jednak nie czytać komentarzy w Internecie, więc niewiele z nich do mnie dociera.
Moim zdaniem „Dewocje” udzielają odpowiedzi na pytanie, skąd biorą się podobne, nierzadko histeryczne reakcje. Religia organizuje życie wielu ludzi, więc każdy atak na nią mogą oni odbierać jak uderzenie w fundamenty całego ich rozumienia świata. Widać to poniekąd wśród bohaterów twojej powieści.
Tak, to nieco histeryczna reakcja. Religia spełnia rolę pewnej ramy, wytycza granice „normalności”, więc wiadomo, co jest normalne, a co już nie. Z takimi założeniami łatwiej żyć, odnaleźć się, dokonywać wyborów. Przynajmniej teoretycznie łatwiej. Religia organizuje życie nawet w wymiarze czasowym – tygodniowych, miesięcznych czy rocznych cyklów, ma swoje większe i mniejsze wyrocznie – proboszczów, biskupów, wreszcie papieża. Człowiek nie jest sam, bo zawsze ktoś mu nakreśli kierunek, oceni jego postępowanie, a w razie błędu – przebaczy. To nie musi podobać się każdemu, niemniej ja usiłowałam podejść do tego empatycznie. Pisząc książkę, często myślałam o swoich wierzących znajomych czy ciotkach, wujkach. Krytyka Kościoła jako instytucji jest uzasadniona, ale nie chcę, aby rykoszetem obrywali ludzie, którzy po prostu mają potrzebę wiary. Nie mam problemu z wiarą jako taką, dopóki nie zostaje ona uwikłana w polityczną walkę.
Myślę, że to empatyczne podejście jest ewidentne. Nie oceniasz swoich bohaterów, choć niewątpliwie pokazujesz, jaką rolę spełnia w ich życiu wiara.
Tak, unikałam ocen, a przynajmniej się starałam. Ludzkie postawy mają szereg różnych powodów – wychowanie, przeżycia, potrzeby. Tak samo jest z wiarą, która wynika z rozmaitych pobudek, dla jednych to konieczność, dla innych wybór, dla kogoś może być ratunkiem, dla innego – przyzwyczajeniem. Nie chciałam więc, żeby z tego tytułu obrywało się mojej sklepowej czy listonoszce. Jak łatwo oceniać drugiego człowieka, od razu go przyporządkować. Zresztą hierarchowie kościelni mają niezwykłą biegłość w dzieleniu społeczeństwa, osądzaniu i krytyce. Ja chcę swoich bohaterów ochronić przed oceną.
Z „Dewocji” wynika jednak nieubłagany wniosek. Mała społeczność plus głęboka religijność to skuteczny przepis na utratę indywidualności.
Zdecydowanie tak. Właśnie tu pojawia się ten aspekt mojego idealizowania wsi. Z jednej strony może udzielać mi się zachwyt nad tym, jak fajna wydaje się wiejska wspólnota, z drugiej – jestem świadoma ograniczeń, które wynikają z bycia w niej. Nie dotyczy to zresztą wyłącznie wsi, ale też chociażby rodziny. W każdej wspólnocie, nie tylko zamkniętej w ramach religijnych, choć tu widać to szczególnie wyraźnie, jest podobnie. Wydostanie się z niej jest równie trudne, jak opuszczenie samego Kościoła. Można więc roztaczać wizje sielskiej i uroczej wsi, ale istotnie ciężko w niej o indywidualność. Bo jak być kimś innym, kiedy wszyscy wkoło decydują, co jest normalne, a co nie? Kiedy trafiasz poza „normalność”, wieś zaczyna cię pożerać albo tłamsić. Wspólnota ma swoje zasady i swoich samozwańczych strażników, którzy potrafią ustawiać wszystkich innych według wytyczonych ram.
Sygnalizuje to zresztą postać katechetki, która uosabia bardzo złowieszczy aspekt religii, a więc swoisty kult poczucia winy.
Tak, swoiste cierpiętnictwo. Jest przecież w Kościele bardzo ważny wątek cierpienia – boskiego, wiadomo, ale i ludzkiego. Naszego. To wytarte już określenie, że „cierpienie uszlachetnia”, ma w tym przecież swoje źródło. Obok cierpienia jest jeszcze lęk. Ci z nas, korzy dorastali w katolickich rodzinach, w mniejszym lub większym stopniu stykali się z lękiem – przed Bogiem, księdzem, grzechem i potępieniem. Ten repertuar lęków jest w nas obecny także po wyjściu z Kościoła, ponieważ zdążył już odcisnąć swoje piętno. Jasne, niektórzy są w stanie się z tego wyzwolić, ale inni nie. I nie chodzi tu w ogóle o strach przed tym, że pójdziemy do piekła. Ten lęk jest podskórny, podstępny i mocno wpływa na nasze relacje ze światem. To może być chociażby przeniesiony lęk przed czyimś niezadowoleniem, krytyką, przed odrzuceniem, wreszcie – przed karą. W domyśle – boską. Sama łapię się czasem na tym lęku, mimo że w Boga nie wierzę, że „coś” mnie spotka. Oczywiście za karę.
Niejako na przeciwległym biegunie mamy w „Dewocjach” postać dziadka z jego racjonalnym podejściem i skłonnością do żartu.
Bardzo lubię tę postać, (śmiech) chociaż to taka irracjonalna racjonalność. Ten dziadek miał swój pierwowzór, ale nie w dziadku, lecz w pradziadku, który lubił leżeć pod jabłonką w niedzielę, kiedy wszyscy szli do kościoła. Niewątpliwie wymagało to pewnej odwagi! Bardzo mi się ta pradziadkowa historia spodobała. Ostatnio widziałam jego zdjęcia i to tylko dopełniło moje wyobrażenie. Duchowo trochę się czuję tym dziadkiem.
Skąd u ciebie w ogóle ta fascynacja mikroopowiadaniem – małymi nawykami, gestami, rytuałami, zachowaniami?
Chyba mam po prostu taką konstrukcję mózgu, która nakazuje mi wyodrębniać małe fragmenty rzeczywistości. Tak sobie myślę, że może mamy różne filtry i soczewki. Jedni ogarniają świat szeroko, inni głęboko, jeszcze inni dostrzegają niezwykłe połączenia. Ja myślę o swojej wyobraźni jak o oku złożonym owada, chociaż jeszcze nie umiem się posługiwać wszystkimi fasetkami. Ta swoista fragmentaryczność wynika także z tego, że posługuję się gęstym poetyckim językiem, więc dzięki niej wprowadzam do tekstu więcej przestrzeni i oddechu. Ogólnie uważam się za uważną osobę, choć nie ma to nic wspólnego z praktyką mindfulness. Jestem już taka od urodzenia – bardzo mocno skupiam się na szczegółach.
A jak duża jest już twoja kolekcja dewocjonaliów?
Aktualnie skupiam się na zdjęciach kapliczek. Wyszukuję co ciekawsze obiekty – od tych starych, pochodzących z początku XX wieku, które są moimi ulubionymi, aż po nowoczesne, zazwyczaj dość szkaradne. Dewocjonalia zbieram, o ile mogę sobie na to pozwolić, bo nie chcę tworzyć w środku Łodzi nowego Lichenia, chociaż to kusząca wizja! Zdjęć mam już jednak całkiem pokaźną kolekcję i chyba zacznę je intensywniej publikować, bo szkoda, że te moje Święte Anny Samotrzecie i Święte Rity się kurzą.
To mógłby być ciekawy aneks do książki!
Muszę jednak przyhamować z tym hobby, bo skończy się patologicznym zbieractwem. (śmiech)
Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. Adam Słowikowski
Kategoria: wywiady