Nie taki łajdak straszny… – wywiad z Piotrem Cieleckim, autorem powieści „Zasypianie”

6 marca 2014

Piotr Cielecki - wywiad 1
Wywiad z Piotrem Cieleckim, fotografem i pisarzem, którego teksty i zdjęcia ukazywały się m.in. w „Machinie”, „[fo:pa]”, „Nowej Fantastyce”, „Gazecie Wyborczej” oraz w „Pięknie i Pasjach”. Pisze głównie felietony i fragmenty nieistniejących powieści, jednej jednak udało się zaistnieć.

Zacznę od pytania kluczowego, czy pisanie jest trudne? Pytam przewrotnie, bo takie właśnie pytanie zadano głównemu bohaterowi książki, Piotrowi. Na co on odpowiedział, że „przypomina mówienie, tylko warto mieć długopis”. Powszechna opinia jest taka, że książkę rodzi się w bólach, a jak to było w przypadku „Zasypiania”?

Każdy pisarz, który pisał o pisaniu, nieważne, czy był to wiecznie pijany Bukowski czy biegający regularnie w maratonach Murakami, podkreśla wagę wytrwałości i konsekwencji. Są to cechy przydatne zresztą w każdym zawodzie. Czytałem, że Newton zapytany o to, jak doszedł do swoich teorii, odpowiedział: „po prostu myślałem o nich bez przerwy przez ostatnie dwadzieścia lat”. Chodzi o to, żeby codziennie siadać przed klawiaturą, czystą kartką czy maszyną do pisania i pisać, niezależnie od tego, czy ma się kaca czy 40 stopni gorączki. Jeżeli człowieka połamało do tego stopnia, że nie może ruszyć się z łóżka, to powinien przynajmniej myśleć o tym, co napisze, jak już się ruszy.

Kiedyś miałem bardziej cyganeryjne spojrzenie na literaturę. Wydawało mi się, że najlepsze rzeczy przychodzą do głowy w twórczym szale, gdy okrutnie już pijanemu człowiekowi zdaje się, że zrozumiał tajniki działania wszechświata z przyległościami. Rzuca się wtedy na rolkę papieru toaletowego i drżącą ręką notuje te wszystkie mądrości. Rano zazwyczaj okazuje się, że to bełkot, w najlepszym wypadku jedno ? dwa zręczne sformułowania, które teraz i tak trzeba wmontować w budowaną mozolnie fabułę. Ale i tak najtrudniejsze w pisaniu jest stawianie przecinków.

Doskonale operuje Pan słowem, rewelacyjnie bawi się metaforami, porównaniami, aż trudno uwierzyć, że to debiut.

Dziękuję, cieszę się, że się Pani podobało. Myślę, że główną odpowiedzialność ponosi mój dziadek, który ma sadystyczne skłonności i słabość do starych mistrzów. W dzieciństwie, kiedy rodzice innych dzieci czytali im „Przygody Koziołka Matołka”, on katował mnie „Quo Vadis”, „Czarodziejską Górą” i „Ulissesem”. Nie żartuję. Płakałem, krzyczałem, że książki śmierdzą, no i rzecz jasna nic nie rozumiałem, ale wtedy dziadek po prostu zaczynał czytać od nowa odrobinę wolniej. Z tamtych czasów wyniosłem przeświadczenie, że zdanie nie jest wiele warte, jeśli nie zajmuje przynajmniej połowy strony, nie jest wielokrotnie złożone i nie znajduje się w nim choć jedno porównanie homeryckie. Teraz strasznie z tym walczę i nauczyłem się doceniać rolę kropki. Zdania, które czytelnicy znajdą w „Zasypianiu”, są, za sprawą karczujących bezlitośnie redaktorów, o połowę krótsze od pierwotnych.

Teraz pisze Pan następną powieść, już wiadomo co to może być?

To prawie już jest, bo myślę, że do końca marca uda mi się postawić ostatnią, wspomnianą już kropkę. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale mogę powiedzieć, że o ile Piotr z „Zasypiania” wyrywał życiu co tylko się dało, o tyle bohater następnej książki chce po prostu wytracić czas do śmierci, robiąc przy tym jak najmniej zamieszania. Rzeczywistość jednak nie wie nic o jego planach i skutecznie mu je krzyżuje.

Mam wrażenie, że wyrwać dawały się tylko dziewczyny, a życia nie było tam za wiele.

Bo one najbardziej go interesowały, do tego stopnia, że chciałby natychmiast wyprowadzić się ze świata, w którym by ich zabrakło. A że wziął ich sobie na głowę tyle, że na resztę życia nie starczało mu czasu…

Zasypianie - okładkaWracając do „Zasypiania”, główny bohater jest Pana imiennikiem, mieszka w Łodzi, zajmuje się fotografią, pisze opowiadania. Jak cienka jest granica między Piotrem Cieleckim a głównym bohaterem Pana książki? Piotr, bohater książki, lat 23, czyta Hegla, słucha Beethovena, pije na umór…

Piotr jest moim alter ego, z tym że nie zawsze alter. Gdybyśmy się poznali, prawdopodobnie nie przypadlibyśmy sobie do gustu. Mówiąc wprost: niektóre rzeczy się zgadzają. Gdy miałem 23 lata studiowałem filozofię, gdzie faktycznie zmuszany byłem do czytania Hegla. Jak ktoś spróbuje, dowie się, że potem człowiek może wyłącznie ruszyć na Juwenalia i upić się na umór z innymi studentami. Jedyna nieścisłość to ta, że na Juwenaliach Beethovena nie grali.

Nasuwa się pytanie, czy Pan tak jak główny bohater nie może odpędzić się od kobiet?

Podobno dżentelmeni nie rozmawiają o kobietach i nie mówią, skąd mają pieniądze. Staram się być dżentelmenem. Kupiłem w tym celu nawet szalik. Za 35 złotych, które dostałem od ciotki na urodziny.

Rozumiem, że raz jest się dżentelmenem, a raz pisarzem? To ja poproszę na wywiad pisarza.

Jako pisarz pragnę serdecznie pozdrowić wszystkie kobiety, które wpłynęły na moje pisarstwo.

Wszystko, o czym Pan pisze, mimo flirtów, humoru i ironii, jednak ma rację bytu? A może to prowokacja i gra z czytelnikiem? Właśnie – czytelnikiem czy czytelniczką?

Kiedyś mój kolega, który pisze wiersze, powiedział, że często wyobraża sobie idealnego odbiorcę swojej poezji. Zabrnął w tym tak daleko, że zaczął szkicować tego „czytelnika absolutnego”. Twierdził, że to pomaga mu tworzyć, ale ja sądzę, że po prostu lubił rysować piękne kobiety w skąpych strojach. Pisząc, nawet przez minutę nie zastanawiałem się nad potencjalną grupą moich czytelników. Prawdę mówiąc, wątpię, żeby z takiego cyzelowania słów pod konkretnego odbiorcę mogło wyniknąć cokolwiek dobrego. Wiem natomiast, że w Polsce czytają głównie kobiety.

Książka, poza tym, że jest pełna seksu, jest chyba i o miłości?

Nie wiem, bo jeszcze jej nie czytałem. A tak poważnie, to wiadomo nie od dziś, że to, co autor ma do powiedzenia na temat własnej książki, niekoniecznie jest najszczęśliwszą rzeczą, jaką o tej książce można powiedzieć. Niech rozsądzą czytelnicy. Najbardziej lubię natomiast, kiedy ludzie pytają mnie o rzeczy, które wyczytali w „Zasypianiu”, a których ja wcale nie starałem się tam umieszczać. Doktor Freud miałby tu pole do popisu.

Ostatnie zdanie książki, okrutne! Bo ostatecznie, co to za książka? Prawie romans, prawie się udało i nie, czytelniku, nic z tego!

Michel Houellebecq (nie żebym się porównywał) zapytany, dlaczego w jego książkach ludzie umierają, otworzył usta i przez dobre kilkadziesiąt sekund nie wiedział, co odpowiedzieć. Mam podobnie, gdy słyszę pytania o to, dlaczego (że perwersyjnie zacytuję siebie) „ostatecznie wszystkie oczekiwania zostaną zawiedzione, a wszystkie serca złamane”?

Faktycznie, miłość to takie paskudne uczucie? Ślepe, z podbitym okiem?

Czytałem książki o spokojnej, idyllicznej miłości, widziałem o niej kilka filmów i słyszałem parę piosenek, ale nigdy w życiu nie spotkałem się z czymś takim w rzeczywistości. Myślę, że wymyślili ją artyści kierujący się apollińską skłonnością do estetyzacji świata. Coś takiego nie istnieje tak samo, jak nieoprocentowany kredyt albo darmowy obiad. Oczywiście nie oznacza to, że wszystkie Małgorzaty powinny cisnąć na bruk naręcza żółtych kwiatów, zrezygnować z czekania na swojego Mistrza i zapisać się na kurs tańca na rurze. Ta druga opcja ma po prostu pewną ekonomiczną przewagę.

Piotr Cielecki - wywiad 2

A kobiety, w Pana książce wszystkie rzucają się na Piotra niemalże na oślep, nie boi się Pan ataku feministek?

Znam kilka kobiet, na które sam chętnie bym się rzucił i nie rozumiem, dlaczego miałoby to kogokolwiek obrażać. Może poza ich mężami. To, że kobieta jest piękna i zadbana, nie unieważnia jej doktoratu. To, że uwielbia seks i chce go uprawiać z pięcioma facetami dziennie, również, moim zdaniem, nie dyskredytuje jej walorów intelektualnych. Powinna po prostu częściej się badać. To właśnie feministki dążyły latami między innymi do tego, żeby kobiety mogły, wzorem Carrie Bradshaw, przechodzić z łóżka do łóżka, nie obawiając się społecznego ostracyzmu. Myślę, że nie ma tu żadnych zgrzytów. A jeśli chodzi o to „rzucanie się na oślep”, to przeanalizowawszy setki przykładów, nadal mam problemy ze zrozumieniem powodów, dla których panie interesują się niektórymi panami. Jest to jedna z wielkich zagadek ludzkości jak to, ile to jest „trochę” albo kiedy to jest „zaraz”.

Aż boję się spytać, czy współczesne kobiety naprawdę tak się rzucają na mężczyzn?

Odpowiem anegdotą. Dwa lata temu w wakacje jechałem z trzema kumplami pociągiem do Jastarni. Do naszego przedziału dosiadła się piękna dziewczyna. Ostentacyjnie czytała „Sto dwadzieścia dni Sodomy” de Sade’a. Musiała ją ta książka nieźle podkręcić, bo w okolicach Bydgoszczy zaczęła powoli się rozbierać. Najpierw zdjęła zarzucony na ramiona sweter, potem rozpięła dwa guziki bluzki, pokazując nam opalony biust, a następnie zadarła spódnicę tak wysoko, że żaden z nas nie był już zainteresowany miejscem przy oknie. Na koniec zarzuciła nogę na nogę i zaczęła machać nam przed nosami zsuniętym na koniec stopy bucikiem. Wreszcie zniecierpliwiona naszą opieszałością huknęła: „Co jest kurwa z wami? Mam się tu rozebrać do naga, czy jak?”. Najodważniejszy złapał ją za rękę i wyciągnął na korytarz. Zważywszy na lekturę, ciężko ocenić, co tam się działo, ale wrócili dopiero, gdy pociąg dojeżdżał do Tczewa. Myślę, że współczesne kobiety mają dużą śmiałość w realizacji swoich pragnień.

Czemu na miejsce zamieszkania Piotra wybrał Pan Łódź, a nie Warszawę? Modne są teraz sexy miejsca, a Łódź wydaje się taka mało seksowna… Aż trudno uwierzyć, że takie rzeczy mogą dziać się właśnie tam. Pierwsze, co mi przyszło na myśl po 10 stronach książki, to „Californication” – Hank Moody, później Bukowski, Miller, ale to w końcu Kalifornia.

Dzieje się w Łodzi, bo to miasto jest mi najbliższe, znam wszystkie jego zakamarki i oblicza. Warszawy dopiero się uczę. Łódź obserwowana z okien tramwaju faktycznie straszy za dnia, a wieczorami potrafi być nawet upiorna, ale jest to upiorność fasadowa. Przechodząc obok ludzi o smutnych twarzach, nie podejrzewamy nawet co się za nimi czai. Parę lat temu na imprezę zaprosiły mnie dwie studentki z etnologii. Ciche, w powyciąganych swetrach, z gatunku tych, które zawsze siedzą w pierwszej ławce i od których pożycza się notatki. Wchodzę do ich mieszkania, a tam na 40 metrach kwadratowych chyba ze trzydzieści osób, kilogramy amfetaminy, ludzie wymiotujący z balkonów, a wokół rury wiruje półnagi transwestyta. Różnica jest taka, że w Kalifornii takie rzeczy dzieją się na ulicach i w klubach, ludzie do nich przywykli i nikogo to nie dziwi. W Łodzi trzeba trafić na odpowiednie studentki.

Czytając książkę, można odnieść wrażenie, że świetnie nadaje się na film. Jest pełna akcji, ale i szczegółowych opisów, a świat widziany okiem fotografa styka się z tym filmowym, zresztą studiował Pan na PWSFTviT. Myślał Pan o srebrnym ekranie?

Należę do tego gatunku pisarzy, którzy, aby coś opisać, muszą to najpierw dobrze obejrzeć. Gdybym miał na przykład stworzyć scenę dziejącą się przy stole, musiałbym pójść na imprezę, sprawdzić, co ludzie jedzą, jak się zachowują, jak głośno rozmawiają, czy wycierają palce w obrus, czy palą przy stole, czy gospodarz, gdy sądzi, że nikt nie widzi, łapie żonę za tyłek itd. Stąd, jak sądzę, filmowa plastyczność moich opisów. Nie jestem jak Umberto Eco, który gotów jest polecieć na drugą stronę kontynentu, wejść do jakiejś katedry i sprawdzić, ile dokładnie kroków jest od wejścia do prezbiterium i czy Chrystus na ołtarzu zamknął, czy jedynie zmrużył lewe oko. Staram się jednak być możliwie dokładny. Jeśli więc któregoś dnia zadzwoni pan Wojtek Smarzowski i powie: „Cielecki, robimy 'Zasypianie'”, stawię się na posterunku!

Rozmawiała: Milena Buszkiewicz

fot. autora: Kamila Wróblewska

Tematy: , , , ,

Kategoria: wywiady