Nie ma formuły na szczęście – rozmowa z Sebastianem Nowakiem, autorem „Powszedniej historii”

2 lipca 2022

„Powszednia historia” Sebastiana Nowaka to jeden z głośniej komentowanych tegorocznych debiutów. W tej przewrotnej, słodko-gorzkiej powieści z powodzeniem przejrzeć może się wielu trzydziestolatków, choć jak zapewnia w rozmowie z Booklips.pl sam autor, jego celem nie było portretowanie pokolenia.

Sebastian Rerak: „Powszednia historia” jest twoim debiutem. Po ukończeniu pracy nad nią czułeś satysfakcję czy ulgę?

Sebastian Nowak: Ulgi nie czułem, bo pisanie nie było dla mnie męką. Zdecydowanie miałem poczucie satysfakcji, nie tylko z osiągnięcia celu, ale i dlatego, że w trakcie pracy nad powieścią, również tej pozaliterackiej, niezwiązanej z tworzeniem fabuły i akcji, stawałem się innym człowiekiem. Kiedy skończyłem, uznałem, że „Powszednia historia” jest wystarczająco dobra, abym był z niej zadowolony, bez względu na to, jak zostanie przyjęta. Mogłem otwarcie powiedzieć, że zrobiłem to, co chciałem zrobić.

To, co mówisz o stawaniu się innym człowiekiem, jest ciekawe, ale i zagadkowe.

Moja zmiana była związana z tym, że przez lata pracowałem na rynku wydawniczym i widziałem, jak dobre powieści, które otrzymywały pozytywne recenzje wewnętrzne, były chłodno przyjmowane przez krytykę i czytelników. Autor często nie ma na to wpływu, bo decydują czynniki niezwiązane z samą literaturą. Może się zdarzyć, że w tym samym czasie bardziej znany pisarz także wyda powieść albo sytuacja na świecie zmieni się tak, że nowa premiera przejdzie bez echa. Bogatszy o takie obserwacje, uświadomiłem sobie, że nawet jeśli ja jestem zadowolony i choć kolejna redakcja sprawia, że książka jest lepsza, to wcale nie oznacza, że zostanie dobrze przyjęta. Pewne rzeczy są już po prostu poza mną. Nie chcąc, by czas poświęcony „Powszedniej historii” został zmarnowany, musiałem uznać, że zrobiłem swoje najlepiej, jak potrafię, redakcja i wydawca świetnie zaopiekowali się tekstem, ale w momencie publikacji żegnam się z książką. Nabrałem dystansu do tego, jak oceniane jest to, co robię – tak w pracy, jak w życiu. Kiedy zaczynałem pisać, z pewnością takiego dystansu nie miałem.

Możesz już teraz powiedzieć, że jesteś zadowolony z odzewu, z jakim spotkała się twoja powieść?

Tak, jestem bardzo zadowolony i dziękuję wszystkim, którzy zechcieli ją przeczytać. Świetną robotę wykonała promocja wydawnictwa W.A.B, bo wiem, że niełatwo jest nakłonić publicystów do przeczytania debiutu. Książek ukazuje się teraz bardzo wiele, a wszyscy żyjemy pod presją klikalności, więc siłą rzeczy pierwszeństwo mają uznane nazwiska. Cieszę się zatem, że udało mi się przebić. Mogę śmiało powiedzieć, że „Powszednia historia” została zauważona i to jest najważniejsze. Kiedy rozmawiałem z wydawcą, powiedziałem nawet, że mniej istotne jest dla mnie to, jak zostanie odebrana, byleby nie pozostała niezauważona.

A co sądzisz o opiniach, że stworzyłeś portret swojego pokolenia?

To powód do megasatysfakcji, choć sam bym tak o „Powszedniej historii” nie powiedział. To jednak bardzo minimalistyczna powieść, w której mamy troje bohaterów, reprezentujących pewne typy ludzkie. Portret pokolenia to za dużo powiedziane, choć zdaję sobie sprawę z tego, że jest to skrót myślowy. Niemniej jeżeli ktoś miałby sportretować roczniki urodzone we wczesnych latach 90., to musiałby napisać coś dużo lepszego i bardziej skomplikowanego niż moja powieść. (śmiech)

Skromna odpowiedź. (śmiech)

Ale tak właśnie myślę. Z portretem pokolenia jest trochę jak z sagą rodzinną. Jest wiele powieści opowiadających o rodzinie, które nie są sagami. Podobnie jest z „Powszednią historią”. Uważam, że pokolenie lat 90. jest o tyle skomplikowane, że kształtowały je nie tylko czynniki polityczne. Do głosu doszedł też kapitalizm i w zależności od tego, czy czyjaś rodzina zrobiła krok w przód czy krok do tyłu, jeśli chodzi o status materialny, to dwóch kolegów z tej samej klasy mogło dorastać w bardzo różnych warunkach. Za czasów komuny nie było aż tak wielkiego rozrzutu, a przynajmniej nie dokonywał się on w tak krótkim czasie. Ja skupiłem się na trojgu młodych ludzi, którzy są ucieleśnieniem marzeń wpompowanych w dzieci urodzone po 1989 roku. Marzeń o spełnieniu, dokonaniu czegoś, co było nieosiągalne dla ich rodziców.

No tak, u ciebie reprezentanci starszych generacji ponosili wyrzeczenia w imię lepszej przyszłości, ale takich wysiłków nie podejmują już sami bohaterowie. Nie chcą? Nie potrafią? A może po prostu nie mają perspektyw?

Tak naprawdę dzieje się tak dlatego, że nie do końca wiadomo, jaki mieliby obierać cel. Dla wcześniejszych pokoleń cel był jasny. Mogło być nim wykształcenie, co widzimy na przykładzie rodziny Jany – od niepiśmiennej prababki, przez babkę, która jako pierwsza w rodzinie zdała maturę, aż po samą Janę – absolwentkę zagranicznej uczelni. Celem mógł być też status materialny, jak w przypadku rodziców Ludwika. Czy wreszcie – walka o możliwość bycia sobą, którą obserwujemy na przykładzie pokoleń nieheteronormatywnych bohaterów. Dzisiaj jednak menu możliwości jest na tyle duże, że trudno zdecydować się na tylko jedną opcję. Ktoś, kto tak robi, mógłby zostać uznany za osobę krótkowzroczną. Jednostkowy cel jest o tyle problematyczny, że łatwo jest stracić to, na co się pracowało. Oczywiście nikt nie odbierze ci wykształcenia, ale może się okazać, że będzie ono warte mniej niż dziesięć lat wcześniej. Pieniądze z kolei stracić jest całkiem łatwo. Co pozostaje? Jak mówi moja bohaterka, nie można mieć wszystkiego, ale kiedy to ty decydujesz, czego mieć nie będziesz, to sytuacja się komplikuje. Ostatecznie moi bohaterowie nie tyle nie wiedzą co dalej, co raczej nabierają dystansu do pogoni za realizacją celu. Prędzej czy później uświadamiają sobie, że należy po prostu żyć na własnych warunkach.

Chyba też podupadł etos sukcesu?

Myślę, że tak. Ja sam osiągnąłem pewien sukces zawodowy, który na pewnym etapie był bardzo satysfakcjonujący, ale po pandemii zmieniło się moje spojrzenie na to wszystko. Kiedy zaczynałem studia, a potem pracę, sukces był utożsamiany z kupnem mieszkania, podróżami po świecie i spokojnym, ustabilizowanym finansowo życiem. Po pewnym czasie nachodzi jednak refleksja, że nic z tego nie gwarantuje szczęścia. Sukces jest teraz postrzegany bardziej indywidualnie, co wiąże się z pewnym obciążeniem, bo nie ma jednej formuły odnośnie tego, co robić, by być szczęśliwym. Cele też się zmieniają wraz z nami i całym światem. Lepiej postawić na elastyczność – jeżeli uznam, że kierunek nie jest dobry, to skręcam i szukam swojego miejsca gdzie indziej.

Zauważyłem, że fragmentaryczność fabuły „Powszedniej historii” bywa bardzo różnie oceniana. Dla recenzentów to atut książki, w opiniach niektórych czytelników pojawia się jako zarzut.

Nie umiałbym napisać tej książki inaczej. Fragmentaryczność była mi potrzebna chociażby dla przedstawienia wiedzy swoich bohaterów na temat poprzednich pokoleń. Zazwyczaj to, czego dowiadujemy się o swoich dziadkach i pradziadkach, sprowadza się do jakichś urywków, anegdot rzucanych w trakcie rozmowy, które na przykład mają cię ostrzec lub zainspirować. „Ten to lubił karty i źle skończył!” albo „Ten ciężko pracował i zbudował dom”. Tak naprawdę nie wiemy nic o tych ludziach, ich życiu i motywacjach, wszystko tłumaczymy i upraszczamy. Dopiero w generacji moich bohaterów pojawia się przestrzeń na refleksje. Fragmentaryczność fabuły odpowiada więc fragmentaryczności międzypokoleniowej relacji. Gdybym zaczął narrację na początku lat 90., w momencie gdy bohaterowie się rodzą, i kontynuował przez kolejne trzydzieści lat, to byłoby to moim zdaniem zupełnie nieciekawe. Poza tym czytelnik mógłby odnieść wrażenie, że linearna historia zmierza do wielkiego finału, którego u mnie brak. Tak naprawdę moja książka nie jest o tym, do czego zmierzają Jana, Ludwik i Krzysztof, ale o tym, jak znaleźli się w sytuacjach, w jakich ich zastajemy i zostawiamy.

Swoją drogą to takie typy ludzi, których spotykamy na studiach czy w pracy.

Bardzo mnie cieszą takie opinie. Po premierze „Powszedniej historii” odezwało się do mnie wiele osób, których nie widziałem od lat, pisząc, że to rzecz o ich rodzinie albo o jakichś znajomych. Było to miłe, a przy okazji udowodniło, że zrealizowałem swój zamiar. Moi bohaterowie nie są postaciami sensu stricte, a raczej typami, które możemy znać z otoczenia. Nawet ich imiona są umowne. W każdym z nich jest coś ze mnie, z moich znajomych czy jakichś typów popkulturowych. A także wiele nadziei i historii rodzinnych, które zaobserwowałem na przestrzeni lat.

Zapytam jeszcze o twoją niegdysiejszą pracę w wydawnictwie książkowym. Czy to bliskość literatury sprawiła, że zapragnąłeś pisać, czy miałeś już wcześniej takie ambicje?

Już wcześniej chciałem pisać, ale miałem do tego bardziej romantyczne podejście. Wydawało mi się, że napisanie powieści to konsekwencja naturalnego talentu. Siadasz, piszesz i dostajesz Nobla… albo nie. (śmiech) Praca w bliskim kontakcie z literaturą pokazała mi jednak, że o ile oczywiście trzeba mieć predyspozycje, to równie ważne są czas i siła poświęcone tytanicznej pracy. Nie napisałem „Powszedniej historii” w jeden wieczór. Kilkakrotnie przewróciłem cały tekst do góry nogami. Pomysł to jedno, przelanie go na papier to drugie, a w międzyczasie trzeba cisnąć i ugniatać tę masę, aż nabierze właściwych kształtów. Wiedziałem też, że właściwie każdy – nawet bardzo uznany – autor czy autorka miewają wątpliwości, czy to, co napisał / napisała jest udane i czy spodoba się czytelnikom. Właśnie tego nauczyłem się w wydawnictwie. A także dystansu do odbioru. Ignacy Karpowicz sprzedał mi kiedyś złotego tipa, gdy powiedział, że najlepszą metodą, aby się nie rozczarować, to nie mieć żadnych oczekiwań. Z takim też nastawieniem oczekiwałem premiery powieści. A potem cieszyłem się jak dziecko z każdej recenzji.

A zdarzało ci się pytać autorów o jakieś rady w kwestiach czysto formalnych?

Nie, nikt nawet nie wiedział, że piszę. Zacząłem przed pandemią, skończyłem w jej trakcie, ale nie byłem zadowolony z pierwszego draftu. Gdy chwilę poleżał w szufladzie, uznałem, że trzeba jeszcze przy nim podłubać. Pisałem więc poniekąd w tajemnicy, a ostateczna wersja była gotowa już po moim odejściu z wydawnictwa. Nie pytałem więc żadnego pisarza o rady, raczej czerpałem z tego, co kiedyś mi powiedzieli. To mnie ośmielało i pchało w stronę laptopa. (śmiech)

Masz już coś nowego na rozkładzie?

Mam, ale na razie jest to tylko konspekt. Zostawiam go na jakiś czas w głowie i w komputerze. Skupiam się na promocji „Powszedniej historii”, a niebawem zaczynam nową pracę w nowej branży. Niech pomysł nabierze mocy. Mam nadzieję, że za jakiś czas usiądę i szybko go zrealizuję. Oby w przyszłym roku.

Rozmawiał: Sebastian Rerak

Tematy: , , , , ,

Kategoria: wywiady