Nie każdą zagadkę da się rozwiązać – rozmowa z A.J. Finnem o kryminale „Koniec opowieści”

18 czerwca 2024

Do polskich księgarń trafiła właśnie nowa powieść autora bestsellerowego thrillera „Kobieta w oknie”. „Koniec opowieści” to elegancki, pełen hitchcockowskiej grozy kryminał, w którym zarówno bohaterowie, jak i miejsce akcji (mroczny dom w San Francisco) skrywają niejedną tajemnicę. Pytanie brzmi tylko: jaką? Przy okazji wizyty A.J. Finna rozmawialiśmy z autorem o książce.

Bartosz Marzec: Czy odczuwasz czasem gorączkę detektywistyczną?

A.J. Finn: Raczej nie. Nie przemawiają do mnie filmy dokumentalne i seriale true crime, chyba że odnoszą się do zbrodni, które wydarzyły się co najmniej sto lat temu. Interesowanie się współczesnym morderstwami oznacza zagłębianie się w tragedie ludzi, którzy nadal żyją. Uważam, że to nieetyczne i nie podoba mi się, gdy ktoś daje sobie prawo do bycia samozwańczym detektywem. Myślę, że nie należy wchodzić w kompetencje policjantów, śledczych czy profesjonalnych detektywów. Oni wiedzą co, robią.

Gorączka detektywistyczna to zatem niezdrowa ciekawość?

Tak sądzę. W powieści kryminalnej najważniejsze jest zdarzenie, które burzy pewien porządek, na przykład morderstwo czy podwójne zaginięcie, jak w mojej nowej książce „Koniec opowieści”. Równowagę ma przywrócić właśnie detektyw. Od niego zależy komfort i poczucie bezpieczeństwa lokalnej społeczności, a także – czytelniczek i czytelników. Bardzo wiele osób sięga po książki z Herkulesem Poirot czy Sherlockiem Holmesem ponieważ wiedzą, że zagadka zostanie rozwiązana. Dzięki temu w lekturze odnajdą spokój i poczucie bezpieczeństwa.

Domyślam się, że nie należysz do tej grupy czytelników.

Im jestem starszy, a w tej chwili mam 44 lata, tym łatwiej mi zaakceptować, że nie każdą zagadkę kryminalną da się rozwiązać. Tak po prostu bywa i trzeba przyjąć to do wiadomości.

W „Końcu opowieści” przywołujesz licznie autorów i autorki powieści kryminalnych i thrillerów psychologicznych. Mało tego, na końcu książki znajduje się długa lista tytułów, których nie wymieniasz w tekście. Czy pamiętasz, kiedy zainteresowałeś się kryminałem?

Gdy byłem dzieckiem, każde lato spędzałem z rodziną w uroczej miejscowości East Hampton niedaleko Nowego Jorku. East Hampton zwykle kojarzy się z przepychem, ale to tylko część prawdy. Mieliśmy tam bardzo duży dom, lecz był stary i jego stan pozostawiał wiele do życzenia. W istocie sprawiał wrażenie nawiedzonego. Wykorzystywał to mój psotny kuzyn, który wspinał się na strych, gdzie mieszkała służba wcześniejszych właścicieli. Jeden z tych służących wyrył na ścianie swoje imię – Edward. Gdy prawie wszyscy spali, mój kuzyn wspinał się na strych i głośno tupał. Następnego dnia rano pytał: „Słyszeliście kroki Edwarda?”.

Na pewno trząsłeś się z przerażenia.

Nie tylko ja! (śmiech) Wszyscy panikowaliśmy i krzyczeliśmy, oczywiście w żartach. Poważna była natomiast domowa biblioteka. Było w niej bardzo dużo książek, między innymi powieści Arthura Conana Doyle’a, Agathy Christie, Dicka Francisa czy Nelsona DeMille’a. Moi rodzice chętnie je czytali. Myślę, że dla chłopca bardzo ważny jest widok ojca z książką. Zdarza się to raczej rzadko, miałem więc szczęście. Żyłem w otoczeniu ludzi, którzy czytali: taty i mamy, kuzynów, innych członków rodziny. I wszystkich ciągnęło do kryminałów.

Co dla ciebie było w nich szczególnie atrakcyjne?

Rozwiązywanie zagadki. Choć muszę przyznać, że nigdy nie byłem w tym dobry. Wiem, że niektórzy czytelnicy śledzą tropy i strona po stronie analizują działania bohaterów. Ja tego nie robię, jestem na przeciwnym biegunie. Co nie zmienia faktu, że kryminały dawały mi wtedy poczucie bezpieczeństwa. Jest coś fajnego w tym, że na końcu powieści kryminalnej równowaga zostaje przywrócona, a sprawiedliwość triumfuje. W prawdziwym świecie nie zawsze tak się dzieje.

A czy gdy piszesz, to od razu wiesz „kto zabił”?

Tak, od samego początku wiem, kim będą bohaterowie i co się wydarzy. Mogę zdradzić, że angielska wersja „Końca opowieści”, która trafiła do druku, miała około 100 tysięcy słów, a wersja wstępna – około 25 tysięcy. To bardzo dużo. Wynika to z mojego podejścia do pisania. Widzę je podobnie jak podróż samochodem – muszę wiedzieć, gdzie jadę, którędy i co wydarzy się po drodze. Wiem, że wiele autorek i autorów lubi dać się zaskoczyć swoim postaciom i w pewnym sensie oddaje im kontrolę nad swoją powieścią. Ja nie lubię być zaskakiwany na tym polu.

A.J. Finn (fot. Brandon Bakus)

Zaczęliśmy rozmowę od gorączki detektywistycznej. Odczuwa ją z pewnością jedna z głównych bohaterek „Końca opowieści”, Nicky Hunter. Pewnego dnia do swojej rezydencji zaprasza ją autor bestsellerowych kryminałów Sebastian Trapp, który jest poważnie chory. Nicky ma spisać jego wspomnienia – a przy okazji pragnie odkryć kilka sekretów z przeszłości Trappa. Jak wpadłeś na pomysł, by stworzyć postać Nicky?

Kiedyś trafiłem na artykuł o ludziach, którzy zajmują się spisywaniem bardzo osobistych wspomnień swoich zleceniodawców. Zastanawiałem się, kto dopuszcza do siebie całkowicie obcą osobę i pozwala jej swobodnie zagłębiać się w swoją przeszłość. Pomyślałem, że musi to być ktoś zbliżający się do kresu życia. Ktoś z potrzebą podzielenia się swoimi wspomnieniami, a nawet sekretami. W ten sposób wymyśliłem Sebastiana. Postać Nicky przyszła mi do głowy, gdy myślałem o tym, kto mógłby być zainteresowany odtworzeniem czy spisaniem wspomnień Sebastiana.

Ciekawe, że wspomniałeś czytającego ojca jako pewien wzorzec. Myślę, że w twoich książkach – i w „Końcu opowieści”, i w debiutanckiej „Kobiecie w oknie” – ważnym wątkiem są stereotypy związane z płcią. Stawiasz pod znakiem zapytania to, co zwykle uznajemy za kobiecie i męskie.

Kobiety są głównymi bohaterkami obu moich książek z dwóch przyczyn. Kiedyś spacerowałem z psem po Manhattanie i zauważyłem, jak po drugiej stronie alei kierowca samochodu obrzuca obelgami kobietę. Zszokowało mnie to. Byłem też zmartwiony i przerażony tym, że nie zareagowała, po prostu poszła dalej. Musiała słyszeć tego obrzydliwego kierowcę, bo nie miała na uszach słuchawek. Pomyślałem, że teraz za każdym razem gdy będzie wychodzić w domu, będzie bardziej czujna. Ale niemal od razu dopowiedziałem sobie, że to na pewno nie pierwszy raz, gdy doświadczyła czegoś takiego… Ja jestem gejem, ale mogę policzyć na palcach jednej ręki, kiedy w przestrzeni publicznej ktoś nazwał mnie „ciotą”. To nic przyjemnego, nikomu tego nie życzę. Ale mam ponad 190 centymetrów wzrostu i jestem dość dobrze zbudowany, więc właściwie nigdy nie czuję się zagrożony w przestrzeni publicznej. Wielu kobietom odebrano poczucie bezpieczeństwa. W „Końcu opowieści” Sebastian mówi, że kobiety są lepszymi autorkami kryminałów dlatego, że lepiej znają poczucie zagrożenia. Część z nich doświadcza go codziennie.

A druga przyczyna?

Jestem otoczony kobietami. Mam mamę i dwie siostry, a na co dzień pracuję z redaktorkami i agentkami literackimi. Przez wiele lat działałem w sektorze wydawniczym, który jest zdominowany przez kobiety. W związku z tym zawsze bardzo ciekawiło mnie, jak kobiety są przedstawiane w literaturze, szczególnie w powieściach kryminalnych. I często są pokazywane jako ofiary, prostytutki albo czarne charaktery. Gdyby nie to, że przytrafia im się coś złego, niczego by nie reprezentowały, nie miałyby nic do powiedzenia, żadnych zainteresowań czy aspiracji. Nic w tym złego, ale taki obraz nie ma nic wspólnego z kobietami, które znam. Dlatego zależało mi, by Annę Fox, główną bohaterkę „Kobiety w oknie”, przedstawić w zupełnie inny sposób. Anna zatem ma doktorat i jest psycholożką dziecięcą. Zmaga się z pewnymi trudnościami osobistymi, ale one też są częścią życia. To prawdziwa, fajna osoba. Jednak wciąż policjanci i sąsiedzi zapewne potraktowaliby ją poważniej, gdyby była mężczyzną.

W książce „Koniec opowieści” idziesz o krok dalej, a właściwie o trzy kroki dalej, bo tym razem główne bohaterki są trzy.

Zgadza się. Mamy piękną Diane, drugą żonę Sebastiana, która w przeciwieństwie do innych pięknych kobiet portretowanych w powieściach kryminalnych, nie jest femme fatale, tylko człowiekiem z krwi i kości. Mamy zabawną i sarkastyczną Madeleine, córkę Sebastiana, która nosi w sobie pierwiastek chaosu. To zresztą moja ulubiona postać. Może nie ma poukładanego życia, ale za to jest ono prawdziwe. Jest przy tym wysoka i dobrze zbudowana, a w literaturze w zasadzie nie spotykamy takich kobiet. No i mamy oczywiście Nicky, która na początku powieści słyszy od taksówkarza, że jest za ładna, żeby młodo umierać. Tymczasem Nicky przegląda się w szybie i widzi, że wcale nie jest „za ładna”. Nie ma jednak z tym żadnego problemu. Czuje się ze sobą dobrze – a to przecież bezcenne.

Madeleine to także moja ulubiona postać w „Końcu opowieści”. Lubię jej sarkazm, sporo go w dialogach. W twojej powieści jest też wiele dynamicznych opisów akcji i zastanawiam się, czy wolisz pisać dialogi, czy sceny akcji.

Zdecydowanie dialogi. I myślę, że w bardzo wielu książkach one szwankują. Często zdarza mi się, że sięgam po książkę, która zaczyna się obiecująco, ale potem pojawiają się dialogi i czar pryska.

Co razi cię w dialogach?

Choćby to, że postacie zwracają się do siebie, używając imion. Przecież w prawdziwym życiu nikt tak nie robi! Skoro rozmawiamy ze sobą w kawiarni, to znamy swoje imiona. Nie ma potrzeby ich wymieniać. Pozwolę sobie na brak skromności: lubię swoje dialogi i uważam, że dobrze je konstruuję. Czasem mam wręcz poczucie, że moje postacie są mądrzejsze niż ja, na przykład rzucają żartami na prawo i lewo, wymyślają je spontanicznie. Ja tego nie potrafię. Ale właśnie o to chodzi w pisaniu – to postacie mają posiadać pewne cechy i umiejętności. Autor nie musi.

Z kolei w pracy nad scenami akcji najważniejsza jest dla mnie pewność, że czytelnik wie, gdzie, jak i dlaczego rozgrywają się dane wydarzenia. Na pewno znasz powiedzenie „Obraz jest wart więcej niż tysiąc słów”. No cóż, napisanie tysiąca słów wcale nie jest łatwe, myślę, że bywa to bardzo trudne. W „Końcu opowieści” szczególnie skomplikowana była scena w Chinatown. Opisanie jej w taki sposób, by osoba czytająca rozpoznawała bohaterów i rozumiała przebieg akcji, wymagało dużej precyzji.

A.J. Finn (fot. Brandon Bakus)

Akcja „Końca opowieści” toczy się współcześnie, w ciągu kilku dni. Wracamy jednak do nocy sylwestrowej 1999 roku, kiedy w tajemniczych okolicznościach doszło do zaginięcia dwójki bohaterów. Dlaczego wydarzyło się to akurat wtedy?

Rok 1999 to był czas przełomu, moment między milleniami. Bardzo widowiskowy i dramatyczny okres przejścia – doskonały, by wpisać w niego zdarzenia, które na zawsze zmieniają życie. Jak zwróciłeś uwagę, akcja toczy się współcześnie, ale nie wiemy dokładnie w którym roku. Nie ma mowy na przykład o pandemii czy wydarzeniach politycznych, które pozwoliłyby precyzyjnie określić czas akcji.

Pochodzisz z Nowego Jorku, dużo czasu spędziłeś w Londynie. Akcję „Końca opowieści” lokujesz jednak w San Francisco; dość często pada deszcz i jest sporo mgły. Czy to ukłon w kierunku czarnego kryminału?

Bingo! To także nawiązanie do filmu „Zawrót głowy”, jednego z najsłynniejszych thrillerów Alfreda Hitchcocka. Jego akcja rozgrywa się przecież w San Francisco, a bohaterka ma na imię Madeleine. W Stanach Zjednoczonych nie ma wiele tajemniczych i romantycznych miast, ale akurat San Francisco niewątpliwie do nich należy. Poza tym kiedy czytam, bardzo lubię mieć poczucie, że odwiedzam miasto, w którym toczy się akcja. Pomyślałem, że czytelnikom będzie miło „wybrać się” właśnie do San Francisco, które kojarzy się z Golden Bridge Gate czy z Chinatown.

Bardzo zaciekawiła mnie przestrzeń labiryntu w Lands End, gdzie rozgrywa się ważna scena twojej powieści. Czy mógłbyś opowiedzieć o tym miejscu?

To rzeczywiście było niezwykłe miejsce. Używam czasu przeszłego, bo niestety już nie istnieje. Był to labirynt skalny na planie zbliżonym do koła, zlokalizowany nad urwiskiem, na skraju Oceanu Spokojnego. Trafiłem na to miejsce podczas researchu i od razu wydało mi się spektakularne. Pomyślałem, że muszę wykorzystać je w książce – tym bardziej że lubię powieści gotyckie. Labirynt sprawiał wrażenie, jakby został wyjęty z takiej powieści. Wydaje mi się, że San Francisco w ogóle ma w sobie gotyckiego ducha. Mgła, która osiada na wzgórzach i pagórkach, wijąca się ulice, nieprzewidywalna pogoda, sąsiedztwo oceanu, który przecież tylko z nazwy jest spokojny…

Rozmawiamy podczas twojego międzynarodowego tournée. Obecnie gościsz w Polsce. Byłeś u nas także ze swoją poprzednią książką, „Kobietą w oknie”. Na pewno zwróciłeś uwagę na język polski i jestem bardzo ciekawy tego, jak według ciebie brzmi polszczyzna.

Och! Słuchanie i poznawanie, choćby naskórkowe, języków obcych jest fascynujące! Moim zdaniem polski jest bardzo miły dla ucha. Co ciekawe podobnie myślę o niemieckim. Może to wydawać się zaskakujące, bo wiem, że ten język jest odbierany jako bardzo szorstki. Dla mnie i polski, i niemiecki brzmią jak fale rozbijające się o piaszczysty brzeg. Są łagodne, a ich słuchanie daje mi dużo przyjemności. Posługuję się francuskim i rozumiem dosyć dużo słów z innych języków romańskich. Jeśli jednak chodzi o polski, jestem w stanie wychwycić tylko pojedyncze wyrazy. Pamiętam, że gdy miałem jedenaście lat, czytałem książkę „Trębacz z Krakowa” Erica P. Kelly’ego. To książka dla dzieci, której akcja rozgrywa się średniowiecznym Krakowie, a jedna z bohaterek ma na imię Elżbietka. Byłem zafascynowany tym imieniem. Myślałem: „Co za niezwykłe słowo! Jak je przeczytać? Skąd się wzięło? Co oznacza?”.

Pamiętasz jeszcze inne przygody z językiem polskim?

Oczywiście! Wiele lat temu wybrałem się na francuskojęzyczny film artystyczny pod krótkim, prostym tytułem „Czerwony” (ang. „Red” – przyp. BM). Byłem więc zaskoczony nazwiskiem reżysera – „Kieślowski”. Oszałamiające nazwisko! Jak je przeczytać?! Słowo, w którym dwa razy występuje litera „k”, jest „w”, gdzie tu w ogóle są samogłoski? Potem obejrzałem inne filmy tego reżysera, między innymi „Biały” i „Niebieski”. Bardzo mi się podobały, ale pierwsze spotkanie z nazwiskiem „Kieślowski” było dla mnie szokiem.

W podziękowaniach zamieszczonych na ostatnich stronach „Końca opowieści” wymieniasz autorów i autorki przekładów. Za co najbardziej cenisz ich pracę?

Mam świadomość, jakim przywilejem jest to, że angielski to mój pierwszy język. Dzięki temu zwykle mogę porozumiewać się we własnym języku w bardzo wielu krajach. Czasem zastanawiam się, jakie to doświadczenie – uczyć się angielskiego. Podziwiam tłumaczy, ponieważ świetnie znają kilka języków i wspaniale wykonują trudną pracę. Myślę, że przekłady „Końca opowieści” i „Kobiety w oknie” wymagały gruntownego przemyślenia i dużej precyzji. W obu tych książkach są żarty i gry słowne. W „Końcu opowieści” pojawia się na przykład wegańska restauracja, której angielska nazwa brzmi „Give Peas a Chance”, czyli dosłownie „Dajmy szansę groszkowi” (autor polskiego tłumaczenia Jacek Żuławnik zaproponował nazwę „Kalafiornication” – przyp. BM). Chodzi tu oczywiście o nawiązanie do tytułu słynnej piosenki Johna Lennona „Give Peace a Chance”. Mój grecki tłumacz opowiadał mi, że trudno było mu znaleźć odpowiednik, ale ostatecznie udało się. Czapki z głów dla wszystkich tłumaczy i tłumaczek!

Rozmawiał: Bartosz Marzec

Materiał powstał we współpracy z Wydawnictwem W.A.B.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: wywiady