Nie ciągnie mnie już tak w stronę dziwaczności – rozmowa z Maciejem Sieńczykiem, laureatem 17. Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za powieść graficzną „Spotkanie po latach”

5 października 2024

Kiedy przeszło rok temu rozmawialiśmy z Maciejem Sieńczykiem o jego powieści graficznej „Spotkanie po latach”, nie mogliśmy przewidzieć, że zapewni ona autorowi Nagrodę Literacką m.st. Warszawy w kategorii „komiks i powieść graficzna”. Stworzyło to okazję do ponownej rozmowy o tym szczególnym albumie, jak również planach na kolejne książki, wielkiej zmianie stanu ducha, a nawet o lutownicy, która rozpaliła emocje internetu.

Sebastian Rerak: Znalazłeś już miejsce na ekspozycję dyplomu Nagrody Literackiej?

Maciej Sieńczyk: Jeszcze nie. Dyplom jest obecnie u mojej dziewczyny, ale nie wiem czy zamierza go wyeksponować. Ja mam bardzo mało miejsca, bo całe moje mieszkanie jest zawalone gratami. Dyplomy czekają więc na lepsze czasy. (śmiech)

Podczas naszej poprzedniej rozmowy wspomniałeś, że twoje mieszkanie przypomina łódź podwodną, ale myślałem, że może je trochę odgruzowałeś.

No właśnie coraz bardziej zamienia się ono w łódź podwodną, i to taką starszego typu. Wciąż czegoś przybywa, mimo że staram się wyrzucać najmniej przydatne rzeczy. Nadal zdarza mi się zachodzić na różne dziadowskie targi. Ostatnio kupiłem na przykład lutownicę, która wywołała wielkie poruszenie na Facebooku. Bo muszę powiedzieć, że niektóre ze swoich skarbów wrzucam na media społecznościowe w celach reklamowych i żeby zaistnieć w świadomości, a tam ludzie często zaczynają się oburzać, kłócić, obrażać mnie i siebie nawzajem… Ta lutownica rozpaliła ich wyjątkowo.

Naprawdę? Można pokłócić się o lutownicę?

Okazała się jedną z bardziej pasjonujących rzeczy. Nigdy wcześniej ludzie nie zaangażowali się tak na moim Facebooku – miała chyba z sześćset polubień i pięćset komentarzy, zlecieli się jacyś fanatycy starych gratów, maniacy lutowania i blacharze.

Zaskoczyłeś mnie mówiąc o reklamowaniu się w internecie. Zawsze odnosiłem wrażenie, że brak ci zupełnie marketingowego zacięcia.

Całe życie coś zbierałem i nagromadziło się wokół mnie mnóstwo rzeczy. Chciałem to jakoś spożytkować, ale nie zamierzam robić wystawy, ani poświęcać im żadnego albumu. Dlatego też od czasu do czasu wrzucam do sieci zdjęcie jakieś starej książki czy zabytkowej puszki. Mam nadzieję, że te publikacje posiadają jakiś inspirujący walor. Na przykład że ktoś podobny do mnie znajdzie w nich podnietę w swoich osobistych dążnościach.

Wróćmy do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. Przyznam ci się, że nie obstawiałem zwycięstwa „Spotkania po latach”…

Ja też nie. Byłem pewien, że wygra kolega Jacek Świdziński, bo jego „Festiwal” to rzecz mocno warszawska. Przypuszczam jednak, że strategia jurorów nagród przyznawanych w Polsce polega na tym, aby obdarowywać twórców sprawiedliwie i nie dublować wyróżnień. Taką przynajmniej mam hipotezę.

Teraz sobie umniejszasz.

Być może. (śmiech) Podejrzewam po prostu, że kapituły konkursów chcą rozdzielać nagrody po równo.

W każdym razie „Spotkanie po latach” jest bardzo odrębne, dość intymne, nie porusza „wielkich” tematów…

Tym bardziej zaskoczyła mnie nagroda.

Można uznać je za komiks warszawski?

Nie. Ani za warszawski, ani jakikolwiek inny. „Spotkanie…” jest czysto subiektywne i wewnętrzne, pozbawione topograficznych punktów odniesienia. Jego związki z rzeczywistością są co najwyżej bardzo wątłe. Nie ma w nim Warszawy, Lublina, z którego pochodzę, ani żadnego innego realnego miejsca. Mocno autorska rzecz… jak filmy Herzoga. (śmiech)

Okładka komiksu „Spotkanie po latach” (fot. Bartosz Mikulski, projekt dekoracji: Piotr Matosek)

Jesteś jednak kojarzony z Warszawą, a konkretnie z Pragą. To rzeczywiście bardzo odrębna dzielnica?

Moim zdaniem tak. Praga jest przaśna i ludowa. Jeśli pojedzie się do centrum, co zresztą zdarza mi się niezbyt często, to można tam zastać innych ludzi – takich ze sznytem biznesowo-trendowym. Praga jest poniekąd odrębną enklawą.

Zaglądasz jeszcze do „Spotkania…”, czy nie masz w zwyczaju czytać opublikowanych już swoich książek?

Raczej nie mam, bo zawsze znajdę w nich jakiś błąd, na przykład literówkę albo powtórzenie, i bardzo mnie to irytuje. Od dawna nie zaglądałem do „Spotkania…”, przez co czasem zapominam nawet, co tam jest na poziomie samych historii. Niewiele pamiętam też ze swojej powieści „Wśród przyjaciół”. Czasami dochodzi przez to do sytuacji, kiedy podczas spotkań autorskich ktoś pyta o konkretne sytuacje opisane w książkach, a ja nie wiem o co chodzi. (śmiech)

Może właśnie teraz odkryłbyś w nich coś nowego?

Pewnie tak, ale byłoby to trochę jak obracanie pustego młynka modlitewnego. Nie chcę wracać do tego, co było, i konsumować własnych wytworów. Wolę skupić się na próbie odnalezienia czegoś innego, nowej formuły na przyszłość. Szukam obecnie wydawcy dla książki prozatorskiej, a potem zabiorę się za kolejną powieść graficzną. Chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że moje historie skierowane są do amatorów tego, co już było wcześniej, to jednak nie chcę się czczo powielać i jechać na starych numerach.

Amatorzy tego, co było, czyli stali odbiorcy?

Tak, ludzie, którym odpowiada pewien sposób myślenia, rysowania, poczucia humoru, wyobraźni… Wszystkiego, co było w moich poprzednich albumach. Aby odsunąć od siebie ryzyko popadnięcia w rutynę, staram się na przemian tworzyć prozę i nowele graficzne. Muszę regularnie zaczerpnąć trochę oddechu.

Powiedziałeś nam wcześniej, że „Spotkanie…” jest poniekąd snem wariata. Nie wzbudziło w tobie żadnego niepokoju?

Raczej nie. Świat przedstawiony w „Spotkaniu…” jest dziwaczny dla innych, ale ja jestem z nim na tyle oswojony, że pływam w nim jak ryba w wodzie. Zawsze czytałem osobliwe lektury i inspirowałem się rzeczami nietypowymi. Ostatecznie ta książka to po prostu historia o ludziach, którzy spotykają się po latach, nie mają o czym ze sobą gadać i zapadają w stupor zamyślenia. „Spotkanie…” jest zapisem myśli tłoczących się podczas wydarzenia towarzyskiego, w trakcie którego nic się nie dzieje.

Maciej Sieńczyk (fot. Bartosz Mikulski)

Można by pomyśleć, że nie jesteś zbyt społecznym stworzeniem.

Kiedyś z pewnością nie byłem, ale teraz mam dziecko. (śmiech) Spotykam się więc z innymi rodzicami przy okazji spacerów, wyjść na basen i innych okoliczności towarzyskich. Trochę mnie to odczarowało i nie jestem już tak spięty, jak kiedyś.

To, że twoi bohaterowie nawzajem sobie przerywają, a ich anegdoty urywają się bez pointy jest symptomem problemów z koncentracją?

Raczej konsekwencją tego, że zakończenie przestawało mi się podobać, więc ucinałem akcję pod byle pretekstem. Jakoś trzeba to było zamaskować. (śmiech) W domyśle anegdota nie ma znaczenia, ale ma je samo opowiadanie.

Co ciekawe, sam przyznajesz się do „wałkowania swoich obsesji” w komiksach. To proces, który nigdy się nie kończy?

Sam nie wiem, chyba kiedyś powinien się skończyć. Wchodzi proza życia i człowiek staje się bardziej normalny. Albo przeciwnie – bardziej nienormalny! Niemniej wypływam na łagodne wody i może te obsesje uspokoją się wraz ze mną. W kolejnych albumach chciałbym zapisać swój obecny stan ducha, który nie jest już tak wariacki.

Doczekałeś się jakichś specjalistycznych analiz swojej twórczości?

Kilkanaście lat temu jakaś pani, której nazwiska nie pomnę, napisała książkę o polskiej noweli graficznej. Jeden rozdział poświęciła tam moim pracom – do „Przygód na bezludnej wyspie” włącznie. Z czystej próżności przyjąłem to z satysfakcją. Każdy by chciał, aby inni pochylali się nad jego dziełem i je analizowali. Ale szczerze mówiąc, nie pamiętam już co napisała. Pozostało tylko poczucie niezrozumienia intencji autorki, bo posługiwała się bardzo hermetycznym naukowym językiem.

Wspomniałeś, że szukasz wydawcy dla książki prozatorskiej. To ta powieść, której napisanie zapowiadałeś podczas poprzedniej naszej rozmowy?

Tak. Jestem na etapie rozsyłania jej do wydawnictw, a jednocześnie cały czas ją szlifuję, bo chciałbym, aby była jak najlepsza technicznie. Zobaczymy jaki będzie odzew. Rzecz jest pozbawiona ilustracji, bo w założeniu ma być czysto literacka. Tytuł roboczy: „Pijaczek”.

W dalszej kolejności chcesz też wrócić do komiksu.

(Ciężkie westchnienie) Myślałem o czymś bardziej obyczajowym, pozbawionym wielkich ekstrawagancji. Chodzi mi po głowie opowieść o mężczyźnie, który mieszka samotnie w wielkim domu z ogrodem. Mam ogólny zarys fabularny, ale jeszcze niczego nie sprecyzowałem. W każdym razie nie chcę tam pakować dziwaczności, tylko iść w realizm. Aczkolwiek dziwaczności pewnie i tak wynikną same z siebie.

Niektórzy porównują twoje książki do filmów Davida Lyncha. Wygląda więc na to, że teraz przyszła pora na twoją własną „Prostą historię”?

To był ten film o facecie jadącym kosiarką? No może… (śmiech) Chociaż jego postać wydawała mi się trochę pretensjonalna, a ja chciałbym uniknąć popadania w manierę. Póki co czytam książki, aby ponapawać się frazą literacką. Same stare ramoty, ale tylko takie potrafię teraz czytać. Co będzie później… samo się wyklaruje. Grunt, żeby było to zgodne z moim obecnym stanem ducha.

A jak byś go określił?

Bardziej harmonijny, może… choć trudno mi powiedzieć.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: Bartosz Mikulski
Materiał powstał we współpracy z Urzędem m.st. Warszawy.


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: wywiady