Nie chciałem, aby mój bohater był „polskim Rockefellerem” – rozmowa z Robertem Nowakowskim, autorem powieści „Kalikst”

12 września 2024

„Triumf zuchwałości, spektakularne kariery i druzgocące bankructwa. Ekscytująca opowieść o czasach, w których rodził się kapitalizm” – zapowiada promocyjna notka powieści „Kalikst. Fermentacja pragnień”. I wszystko się zgadza, bo najnowsza książka Roberta Nowakowskiego przenosi czytelnika 150 lat wstecz, do Galicji Wschodniej ogarniętej naftową gorączką. Oto, co na jej temat powiedział nam sam autor.

Sebastian Rerak: Bodaj najsłynniejszym Kalikstem w historii był Kalikst I, papież-bankier znany przede wszystkim z wprowadzenia odpustów. Czy bohater pana powieści dzieli z nim imię wyłącznie przypadkowo?

Robert Nowakowski: I tak, i nie. (śmiech) Tytułowy Kalikst z pewnością nie miał świadomości historii swojego imienia, kiedy je wybierał. Mnie oczywiście jest ona znana, ale też nie przykładam do niej tak wielkiej wagi.

„Kalikst” odsyła do epizodu w dziejach Polski, który nadal pozostaje dość ezoteryczny, a mianowicie gorączki czarnego złota w Galicji Wschodniej. Co sprawiło, że dostrzegł pan w nim potencjał literacki?

Pierwszy raz zetknąłem się z tym epizodem już dawno temu. Wystarczyło pojechać na Podkarpacie, aby zauważyć pozostałości po szybach naftowych w różnych dziwnych miejscach. Bardziej dogłębnie zainteresowałem się tematem podczas pisania poprzedniej powieści, „Ojczyzny jabłek”, która dotyczy przesiedlenia Bojków w ramach akcji Wisła w 1947 roku. Zbierając do niej informację, natykałem się także na dane dotyczące przemysłu naftowego, m.in. w okolicach Krosna i Gorlic. Zauważyłem też, że w tamtym czasie nie było jeszcze żadnej współczesnej powieści poświęconej temu zagadnieniu. Od razu temat wydał mi się chwytliwy. Samo hasło „gorączka czarnego złota” budzi skojarzenia z gorączką złota na Dzikim Zachodzie, dobrze osadzoną w literaturze i w kinie. Po skończeniu „Ojczyzny jabłek” wiedziałem już więc, o czym chce pisać w dalszej kolejności.

Polska była przez pewien czas europejskim potentatem wydobycia ropy, jednak dość szybko rękę na tym przemyśle położyły międzynarodowe koncerny. Czy zdobywcy szybkich fortun – postaci podobne Kalikstowi – zdążyli zaistnieć?

Obcy kapitał rzeczywiście szybko wszedł na ziemie polskie, przy czym miało to miejsce już w XX wieku. Moja powieść rozgrywa się w latach 1873-1904 z nielicznymi odwołaniami do późniejszych czasów. W tym okresie istotnie kariery takie jak ta Kaliksta mogły mieć miejsce lub po prostu były możliwe. Używam trybu przypuszczającego, ponieważ na ten temat mało jest nie tylko powieści, ale też opracowań naukowych, a te istniejące albo skupiają się na geologii lub technice, albo koncentrują na osobach w rodzaju Ignacego Łukasiewicza, które były nie tylko przemysłowcami, ale też działaczami narodowowyzwoleńczymi. Ile więc w mojej powieści mitu, a ile prawdy – trudno powiedzieć. Jeśli jednak poczytamy nieliczne teksty z przełomu wieku poświęcone baronom naftowym, zdołamy wyrobić sobie pewien pogląd.

Co stanowiło największy problem w rekonstrukcji realiów tamtego świata?

Najtrudniejsze było oddanie atmosfery czasów, a więc czegoś, czego nie znajdziemy w tekstach historycznych. Pewne pojęcie o niej dają nam powieści i opowiadania z końca XIX wieku, nie tylko zresztą polskie, bo także i te pisane przez autorów ukraińskich. Pewne problemy stwarzało także ukazanie rozwarstwienia majątkowego – z jednej strony bezwzględności przedsiębiorców, z drugiej zaś położenia chłopów próbujących po prostu zarobić na życie pracą w kopalni. Przedstawienie tego w sposób wiarygodny, a zarazem mający posmak schulzowskiej magii stanowiło spore wyzwanie. Aczkolwiek ja generalnie nie mam problemów z pisaniem powieści historycznych. Znajdowanie i kompilacja materiałów przychodzi mi z pewną łatwością, nawet jeśli jest ich mało lub są bardzo wybiórcze.

Powieściowy Kalikst jest osobą zepsutą i prymitywną. To zupełnie inny sposób przedstawienia twórcy wielkiej fortuny niż triumfalistyczne opowieści, jakie znamy z przeszłości.

Zdecydowanie tak. Jest to zresztą jeden z aspektów powieści, które prowadziły mnie w trakcie pisania. Przedstawiłem Kaliksta w sposób podkreślający wynaturzenie dawnych konstrukcji o przemysłowcach-nadludziach. Możemy spojrzeć na nich w zupełnie inny sposób.

Kalikst wysławia się w bardzo specyficzny sposób. To język wykreowany czy odtworzony?

Wykreowany, choć powiela pewne regionalizmy i elementy gwary. Ogólnie język Kaliksta jest zlepkiem różnych etnolektów i idiolektów, na które napotkałem, oraz rzeczy stworzonych od zera. Przykładowo sposób, w jaki wymawia on imiona i nazwiska, jest wyłącznie moim pomysłem. Zależało mi na tym, aby bohater powieści wysławiał się bardzo specyficznie. Miało to od razu rzucać się w oczy i podkreślać brutalność zarówno jego postaci, jak i całej epoki. Bo ważne jest dla mnie także to, aby „Kaliksta” nie odbierano jako powieści przygodowej albo biografii „polskiego Rockefellera”. (śmiech) Czytelnik powinien mieć poczucie dyskomfortu, odczuwać jakiś zgrzyt.

Jest to tym bardziej prawdopodobne, że w książce w zasadzie brak pozytywnych postaci.

Częściowo pozytywny jest Leon… ale tylko częściowo. Nie jestem zwolennikiem jednoznacznie pozytywnych bohaterów. Myślę, że każdy z nich powinien mieć w sobie więcej szarości niż bieli. Być może wynika to z przekory związanej z tym, że historię zdominowały szlachetne postaci Łukasiewicza i jemu podobnych, a ich postawa nie współgra z atmosferą epoki, jaka emanuje z tekstów ze schyłku XIX wieku. Gdzieś obok tych herosów musieli być też ludzie tacy jak Kalikst. Ta świadomość sprawiała, że częściej wydobywałem z bohaterów mrok niż jasne strony osobowości. Inna rzecz, że niektórzy z nich zostali po prostu wmanewrowani w trudne sytuacje życiowe, które ich do tego zmuszały. Myślę tu głównie o kobietach, które nie były same z siebie złymi osobami.

Jak rozumieć podtytuł powieści?

Na poziomie bezpośrednim „fermentacja pragnień” jest odwołaniem do Brunona Schulza, który był jednym z moich drogowskazów w trakcie pisania. Z kolei na poziomie pośrednim sygnalizuje współgrę pragnień bohaterów i bohaterek. Każde z nich chce coś osiągnąć, a realizacja tych pragnień powoduje coś, co można nazwać fermentacją. Ostatecznie zresztą spełnienie niekoniecznie okazuje się tym, czego te osoby pożądały początkowo.

Wydawnictwo Literackie rekomenduje „Kaliksta” jako połączenie „Ziemi obiecanej” i „Aż poleje się krew”. Pana zdaniem słusznie?

Myślę, że to porównanie jest częściowo trafne. „Ziemię obiecaną” czytałem kilkakrotnie, w tym także przed rozpoczęciem pisania. W trakcie zbierania materiałów obejrzałem też film Andersona – nie wpłynął w żaden sposób na konstrukcję powieści, ale w pewnym sensie zilustrował dla mnie historię budowania fortun naftowych i uzmysłowił, że postać Kaliksta nie będzie wcale przesadzona. (śmiech)

„Ziemia obiecana” wydaje się ważnym odniesieniem, ale chyba w dużej mierze ze względu na swoją pozycję w kanonie. Czy pana zdaniem autor powieści historycznej skazany jest na dialog z literaturą epoki?

W obecnych czasach nie jest, ale osobiście uważam, że warto wchodzić w taki dialog, bo to wzbogaca historię i jej odbiór. W „Kalikście” nie odwoływałem się wprawdzie do „Ziemi obiecanej” czy jakiejkolwiek innej powieści naturalistycznej, niemniej miałem je zawsze z tyłu głowy. Z pewnością podsuwały mi one pewne wybory literackie, co uważam za pozytywny proces. Czytelnicy i czytelniczki często znają książki z epoki, przez co dialog z nimi może jedynie uatrakcyjnić odbiór tekstu.

Zarówno „Ojczyzna jabłek”, jak i „Kalikst” dotykają zagadnień przykrytych długo białymi plamami. Czy kolejna pana powieść podtrzyma tę tendencję?

Pracuję obecnie nad czymś, co zdecydowanie nie jest książką historyczną. Niemniej zobaczymy… Ciężko powiedzieć, co i kiedy ukaże się w następnej kolejności.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. archiwum Roberta Nowakowskiego


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: wywiady