Nie chcę kręcić smutnych filmów – wywiad z Emmanuelem Courcolem, reżyserem „Komediantów debiutantów”
Film „Komedianci debiutanci” opowiada inspirowaną autentycznymi wydarzeniami historię grupy więźniów, którzy pod okiem zawodowego aktora wystawiają słynną sztukę Samuela Becketta „Czekając na Godota”. Prezentujemy poniżej rozmowę z reżyserem tej produkcji, Emmanuelem Courcolem.
Jak powstał film „Komedianci debiutanci”?
Emmanuel Courcol: Kilka lat temu producent Marc Bordure pokazał mi film dokumentalny opowiadający historię reżysera teatralnego Jana Jönsona, który wystawił sztukę pt. „Czekając na Godota”, w której zagrali osadzeni ze szwedzkiego więzienia. Przedstawienie odniosło tak duży sukces, że cała ekipa wyruszyła w tournée, zwieńczone wspaniałym występem w Królewskim Teatrze w Göteborgu. Marc powiedział mi: „To jest historia dla ciebie”. Zacząłem myśleć o jej współczesnej francuskiej wersji. Sztuka Becketta wydawała mi się na pierwszy rzut oka nieco nudna, więc może to sposób przedstawienia fabuły powinien zostać zmieniony? Muzyka? Śpiew? Taniec? A może w roli osadzonych wystąpią kobiety…? W każdym razie konieczna była zmiana wszystkiego, ponieważ szwedzkie środowisko więzienne lat 80. dalece odbiegało od dzisiejszych więzień we Francji. Zdałem sobie sprawę, że aby stworzyć ten film, będę musiał uprzedzić casting i reżyserię, wyobrażając sobie sposób pracy nad nagrywaniem prób, jednocześnie pozostawiając trochę miejsca na improwizację… Jako prosty scenarzysta nie wiedziałem tak naprawdę, jak się za to zabrać i po długich rozmyślaniach projekt został wstrzymany… Marc powiedział do mnie po prostu: „Nie spiesz się, zachowam go dla ciebie”. Wróciłem do tego projektu w 2016 roku, po wyreżyserowaniu „Cessez-le-feu”, mojego pierwszego filmu pełnometrażowego, tym razem w roli scenarzysty i reżysera. Miałem czas na przemyślenia i zasugerowałem powrót do projektu w sposób wierniejszy wydarzeniom, które go zainspirowały.
Co spodobało ci się w tej historii?
Nie chcę kręcić smutnych filmów, nawet jeśli opowiadają mroczną historię. Tak długo, jak jest w nich ludzki element, zawsze można dostrzec promyk światła. Na planie mogliśmy poczuć cały emocjonalny, komiczny i dramatyczny potencjał tej grupy więźniów, którzy znajdowali się lata świetlne od Becketta, ale tak naprawdę byli dużo bliżej świata przedstawionego w sztuce „Czekając na Godota”, niż ktokolwiek mógł to sobie wyobrazić. To prawda, że ta sztuka odcisnęła na osadzonych niezwykłe piętno. Pustka, nieobecność, oczekiwanie, zupełna próżnia i bezczynność składają się na ich codzienne życie. W prawdziwej historii osadzeni byli autentycznie poruszeni uniwersalnym charakterem tekstu. „Czekając na Godota” to również najpopularniejsza współczesna sztuka, której światowej sławy tytuł sam w sobie podsumowuje prostą fabułę. To ułatwiło mi pokazanie jedynie jej fragmentów w filmie, podczas prób czy przedstawienia, nie tracąc przy tym zainteresowania widzów. Spodobała mi się także osobowość reżysera Jana Jönsona, którego miałem okazję poznać. Jest pełen pasji i obsesji, naznaczony tym doświadczeniem, które kompletnie zmieniło jego życie. Jan zaprzyjaźnił się z Samulem Beckettem i później ponownie wystawił „Czekając na Godota” w Stanach Zjednoczonych, w więzieniu stanowym San Quentin w Kalifornii.
Jak wyglądał proces tworzenia scenariusza?
Środowisko więzienne jest przepełnione stereotypami, a ja, podobnie jak wiele osób, byłem pod wpływem tych licznych uprzedzeń. Zacząłem więc szukać informacji u źródła. Nadal mam kilka kontaktów w świecie teatru, które zostały mi z czasów, gdy byłem aktorem. Mogłem dotrzeć do osób prowadzących warsztaty teatralne w więzieniach i poznać ich doświadczenia. Olivier Foubert, który od wielu lat zaangażowany jest w tego typu warsztaty w więzieniu w Fleury-Mérogis, pozwolił mi je poprowadzić. To doświadczenie zainspirowało mnie na poziomie praktycznym. Widziałem, jak ludzie funkcjonują w więzieniu, poznałem osadzonych wraz z rodzajem relacji, która łączy ich z prowadzącym warsztaty. Mogłem wtedy zacząć pisać z Thierrym de Carbonnières, moim współscenarzystą. I wtedy poznałem Irènę Muscari, wychowawcę do spraw kulturalnych w zakładzie karnym w Meaux, która pracuje tam nad bardzo ambitnym projektem. Obejrzałem przedstawienie w Théâtre Paris-Villette pt. „Iliada”, wyreżyserowane przez Lucę Giacomoniego, w którym wzięli udział osadzeni z Meaux. W następnym roku Irène rozpoczęła pracę na operą łączącą hip-hop, taniec i boks, przeznaczoną na scenę teatru MC93 w Bobigny, wyreżyserowaną przez Hervé Sikę i Mohameda Rouabhiego, we współpracy z Paris Chamber Orchestra. Zaproponowałem nakręcenie filmu dokumentalnego o tym projekcie i przez sześć miesięcy śledziłem produkcję pt. „Douze cordes”, która miała swoją premierę w maju 2019 roku. Nagrywanie filmu w sercu więzienia było niesamowitą okazją, stanowiącą wyjątkowy punkt obserwacyjny.
Jaki wpływ na scenariusz miało to doświadczenie?
Dzięki tej pracy byłem w stanie poprawić scenariusz, który mieliśmy już napisany i wpleść w niego prawdziwe oblicze więzienia, które pokazali mi osadzeni – sposób, w jaki się komunikowali, ich poczucie humoru, wątpliwości, obawy, ukrywaną złość, relację z naczelnikiem, ze strażnikami… Mogłem zobaczyć, jak powoli się zmieniają i otwierają. Przedstawienie w MC93 było dla nich czymś niezwykłym. Nie mogli sobie tego wcześniej wyobrazić. Byli ludźmi, którzy nigdy nie chodzili do teatru i bardzo rzadko do kina. W przedstawieniu występował również śpiewak operowy z kwintetu Paris Chamber Orchestra. To był pierwszy raz, gdy ci osadzeni słyszeli Bacha czy Schuberta… Inspiracje czerpałem również z historii, które opowiadali mi prowadzący warsztaty. Od początku wypatrywałem jakiejś przeszkody, która mogłaby udaremnić to triumfalne przedsięwzięcie. Słyszałem o szefie gangu, który postanowił wystąpić w przedstawieniu, aby jego syn mógł go zobaczyć. W dniu przedstawienia jego syn się nie zjawił, a on odmówił występu. W filmie taka sama sytuacja przytrafia się Kamelowi. Wykreowałem go na postać o dwóch obliczach, której motywy są dyskusyjne, ale on sam jest zaangażowany w projekt ze względu na swojego syna. Inny osadzony w trakcie przedstawienia zszedł ze sceny z powodu strachu, który w dniu premiery odczuwał też Jordan.
Czy włożyłeś jakieś elementy ze swojej przeszłości jako aktora w postać Etienne’a?
Oczywiście, doświadczenie aktorskie, zarówno moje jak i Thierry’ego de Carbonnières, również aktora i dawnego kolegi z klasy w Rue Blanche, wypełnia postać od środka, jej pragnienia, nadzieje i frustracje. Thierry, który zmagał się z takimi problemami, napisał nawet na ich temat kilka książek! Każdy z nas, „typowych” aktorów, jak mawia Etienne w filmie, przeżywał okresy niemocy twórczej, a nieliczne zlecenia starczały tylko na opłacenie rachunków. Zanim stał się sławny, sam Kad miewał takie okresy, przez co odgrywana przez niego postać od razu stała mu się bliska.
Czy od początku planowałeś obsadzić w roli głównej Kada Merada?
Właściwie czekaliśmy na niego ponad rok, ponieważ dużo pracował i nie był dostępny, a ja byłem przekonany, że to właściwy wybór. W międzyczasie mogłem rozpocząć pracę nad filmem dokumentalnym o „Douze cordes”. Byłem pod wrażeniem roli, w którą wcielił się Kad w serialu „Baron Noir”. On jest aktorem instynktownym, potężnym, a zarazem subtelnym, cechującym się niesamowitą wszechstronnością. Poza tym jest szczodry, dzieli się z innymi i chce, aby otaczający go ludzie byli szczęśliwi. Doskonale rozumiał postać Etienne’a – aktora, który nie jest uległy, jest nieco oschły, ma silny temperament, kocha scenę i uczucie uznania, robi to, co robi, bo nie ma innego wyjścia. Marzeniem aktora nie jest raczej praca w więzieniu, nawet jeśli może być ekscytująca. Postać, którą gra Kad, to wymagający artysta, który nie udaje wychowawcy do spraw społeczno-kulturalnych i tym zdobywa zaufanie i szacunek więźniów. Jeśli zajmujesz się teatrem, wkładasz w to całe serce. Osadzeni często poddają ludzi testom, nierzadko w żartobliwy sposób. Są ujmujący, ale nie znaleźli się tu, gdzie są przez przypadek. Incydenty zdarzają się rzadko, ale w relacjach między osadzonymi jest pewna nietrwałość, a szybko może pojawić się też walka o władzę. Etienne zdaje sobie sprawę, że może łatwo stracić kontrolę, ale narzuca się ze swoim autorytetem i pasją. Nieświadomie jego dążenie do bycia rozpoznawalnym zazębia się z pragnieniami osadzonych i Etienne poddaje się własnej „readaptacji”, co Nina, jego córka, uświadamia mu w raczej złośliwy sposób. My, widzowie, nie od razu wiemy, czy polubimy go jako postać, ale on nas porusza, tym bardziej, że Kad Merad przekazuje mu całe swoje człowieczeństwo. Etienne jest wstydliwy, nie okazuje uczuć. Jednak, gdy opada kurtyna, jest dumny ze swoich aktorów i z siebie samego.
A co z innymi aktorami?
Dostosowane do współczesnych realiów postacie w filmie bardzo różnią się od swoich szwedzkich pierwowzorów. Odzwierciedlają różnorodność osadzonych w naszych więzieniach. Spotkanie z aktorami wcielającymi się w ich role było cudowne. Tworzą wspaniały zespół: Sofian Khammes, Pierre Lottin, David Ayala, Wabinlé Nabié, Lamine Cissokho oraz Saïd Benchnafa. Poza tym spodobał mi się pomysł angażu dwóch wybitnych aktorów Comédie Française. Marina Hands wciela się w rolę niezwykłej strażniczki, nieoczekiwanej, ale bardzo wiarygodnej, po części inspirowanej strażniczką więzienną z Nantes, którą przedstawił mi Thierry. Byłą prawniczką, nietypową postacią, silnie skupioną na readaptacji więźniów przez kulturę. Poprzez postać graną przez Laurenta Stockera chciałem, żeby ludzie zrozumieli, że on i Etienne są prawie duetem, dwoma temperamentami, które dobrze się dogadują. Jeden z nich jest nieco nerwowy, a drugi duży, trochę niezdarny. Każdy aktor zna reżysera teatralnego takiego jak Stéphane, ale ostatecznie jest on prawdziwie poruszony działaniami Etienne.
Jakie fragmenty sztuki postanowiłeś pokazać podczas prób i później, podczas samego przedstawienia?
Szukałem fragmentów sztuki Becketta, które najlepiej odzwierciedlałyby charakter osadzonych, nie będąc przy tym zbyt tajemnicze i zawiłe. Potrzebowałem przystępnych fragmentów i gry słów. Podczas nagrywania scen przedstawiających próby starałem się, żeby zawsze było miejsce na improwizację: aktorzy mogli improwizować i dopiero później ustalać ostateczną wersję… Trudności sprawiło aktorom znalezienie sposobu, w jaki mogą to robić: wcielanie się w rolę aktorów-amatorów jest skomplikowane. Trzeba mieć w sobie pewien stopień spontaniczności. Jak mawia Etienne, Beckett ich nie obchodzi. Nie czują żadnej konkretnej presji. Żyją chwilą. Nakręciliśmy wiele fragmentów przedstawienia: w pierwszym wycinku było osiemnaście minut sztuki, to oczywiście było zbyt dużo. Moim zamysłem było to, żeby aktorzy dobrze się bawili, żeby odtwarzali sztukę Becketta sprawnie i z radością, jak Pierre Lottin grający Lucky’ego i wygłaszający długie, bezsensowne monologi szybko i mechanicznie. Chciałem, żebyśmy poczuli nagłe wyzwolenie ich uwięzionej energii.
Jak wspominasz zdjęcia w więzieniu?
Nagrywaliśmy w zakładzie karnym Meaux-Chauconin. W tym samym miejscu, w którym kręciłem swój film dokumentalny. Znali mnie i dzięki temu miałem tam sojuszników, w tym oczywiście Irène Muscari, która ogromnie mi pomogła przy organizacji tych zdjęć. Oczywiście wszystko musiało być gotowe na czas i zaplanowane w najdrobniejszym szczególe. Powinienem wspomnieć, że goszczenie całej ekipy filmowej, aktorów, techników i statystów przez osiem dni w działającym więzieniu z 900 osadzonymi to prawdziwe utrapienie. To był pierwszy raz, gdy służba więzienna dała produkcji filmowej taką szansę. Jednak zostaliśmy dobrze przyjęci przez administratorów więzienia, a cały personel chętnie z nami współpracował. Ostatecznie wszystko poszło bardzo dobrze. Kad dostał nawet oklaski od tamtejszych osadzonych. Przez chwilę nawet myślałem, czy nie zaangażować ich do pracy przy filmie, jednak ostatecznie okazało się to niemożliwe.
Co stało się ze zbiegłymi więźniami z prawdziwej historii, która zainspirowała film?
W prawdziwej historii jeden z nich odmówił ucieczki razem z grupą, ponieważ zakochał się w więziennej pielęgniarce. Właściwie, nawet wzięli ślub krótko po jego wyjściu na wolność. Losy innych potoczyły się różnie. Ten, który miał najmniej szczęścia zginął w wybuchu budynku w Amsterdamie miesiąc po ucieczce. Najmłodszy uciekinier wrócił do więzienia, żeby odsiedzieć resztę wyroku po roku od ucieczki i później starał się szkolić na profesjonalnego aktora, zanim został opiekunem społecznym dla młodocianych. Czwarty osadzony zbiegł do Hiszpanii, a potem na Kubę, gdzie starał się ułożyć sobie życie na nowo, szwedzki wymiar sprawiedliwości darował mu resztę kary. Ostatni z uciekinierów został w krótkim czasie schwytany, odsiedział swój wyrok i – podobnie jak jego koledzy – wrócił do normalnego życia, do pracy i rodziny. Każdy z nich wspomina tę przygodę jako istotny rozdział ze swojego życia i czuje z nim bardzo silną więź. Pomijając końcowy incydent, teatr jest postrzegany przez nich jako potężny środek readaptacji.
Jakim typem reżysera jesteś?
Zaczynałem na scenie jako aktor i tam też pracowałem. Później, gdy poznałem Philippa Lioreta, trochę przez przypadek, podczas castingu do reklamy, zacząłem pisać scenariusze. Naprawdę chciałem to robić. Poprosiłem Philippa, żeby przeczytał sztukę, którą napisałem, a on wtedy zaproponował mi, żebym pracował z nim nad scenariuszem do „Pomocnika”. Gdy chciałem zająć się reżyserowaniem, przynajmniej wiedziałem, że nie będę mieć żadnych problemów z aktorami. Dla mnie to koledzy z pracy, chcę, abyśmy darzyli się wzajemnym zaufaniem, mogli wymieniać się pomysłami. Byłem na ich miejscu i wiem, że aktor szybko może stracić uczucie stabilizacji i zamknąć się w swojej skorupie, gdy natrafi na nietaktownego lub niecierpliwego reżysera. Poza tym lubię, gdy mój zespół jest szczęśliwy. Przygotowania do pracy są dla mnie ekscytujące, w szczególności wybór zespołu. Dla mnie to przedłużenie etapu tworzenia scenariusza. Na planie robię mniej więcej to samo, co w teatrze, sprawdzam, jak w niekonwencjonalny sposób można wykorzystać przestrzeń i miejsce. Zawsze zachowuję dużą swobodę przy podziale zdjęć, który przygotowujemy wspólnie z Yannem Maritaudem, moim operatorem filmowym. Lubię miłe niespodzianki i chcę dostosować się do aktorów. Yann również jest bardzo elastyczny i wydaje mi się, że tworzymy zgrany zespół. Bardzo przejmuję się kadrami, ale oświetlenie i tym podobne zostawiam tym, którzy się na tym znają. Nawet jeśli za każdym razem kręcąc film, uczę się czegoś nowego. Jednak prawda jest taka, że nadal jestem nowicjuszem.
Tworząc scenariusz wiem mniej więcej, gdzie umieścić emocjonujące momenty, ale montaż z Guerriciem Catalą pozostaje ważnym etapem. Efekt pracy aktorów jest czymś, co mnie fascynuje. Scena w siłowni, gdy Etienne ćwiczy z Jordanem, nabiera siły dzięki Pierre’owi Lottinowi, który dokonał znacznie więcej niż to, co widziałem na planie. Podoba mi się każdy etap tworzenia tego filmu. Poza finansowaniem! Niektórzy mówili nam, że Beckett nie jest łatwy i że więzienie nie będzie tworzyć dobrej scenerii. Obstawaliśmy przy swoim, chociaż nie współpracowaliśmy z żadnym kanałem telewizji, i mieliśmy rację. Dany’ego Boona, któremu Kad pokazał scenariusz, przekonał ten projekt i dołączył do naszej produkcji. Jego wsparcie było decydującym elementem. Tak więc – tak, naprawdę podobała mi się ta część…
[am]
fot. (1) Philippe Quaisse/UniFrance, (2) Les Cinémas Pathé Gaumont
źródło: materiały prasowe Galapagos Films
Kategoria: wywiady