Należę do pierwszego pokolenia Tybetańczyków, które może poświęcić się pisarstwu – rozmowa z Tsering Yangzom Lamą

4 maja 2025

Jej debiutancka powieść „Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię” (wyd. Bo.wiem) nie bez powodu zachwyciła krytyków i czytelników na całym świecie. Tsering Yangzom Lama podjęła się osobistej wyprawy szlakiem własnej tożsamości, kultury i duchowości, aby opowiedzieć historię będącą udziałem tysięcy tybetańskich uchodźców.

Sebastian Rerak: Podobno początkowo planowałaś napisać komedię rozgrywającą się wśród tybetańskiej diaspory. Jak to się stało, że ten projekt wyewoluował w coś radykalnie odmiennego?

Tsering Yangzom Lama: Zaczęłam pisać książkę, będąc na pierwszym roku studiów magisterskich na Uniwersytecie Columbia. Wcześniej miałam na koncie tylko kilka opowiadań, wierszy i krótkich sztuk teatralnych. Tak naprawdę moje pierwsze opowiadanie doczekało się publikacji i pewnej uwagi, ponieważ napisałam je łamanym angielskim, a oparte było na dzienniku z czasów pobytu w Nepalu, kiedy dopiero uczyłam się tego języka. Już ten utwór miał pewne akcenty komediowe, więc domyślam się, że zawsze przejawiałam skłonność do satyry. Większość znanych mi Tybetańczyków ma duże poczucie humoru – w taki sposób po prostu podchodzimy do życia. W każdym razie bardzo interesowało mnie spojrzenie na innych członków diaspory i na sposób, w jaki funkcjonują w swoim otoczeniu. Ważnej inspiracji dostarczył mi jeden z nauczycieli, Gary Shteyngart, i jego książka „Podręcznik rosyjskiej debiutantki”. Zafascynował mnie sposób, w jaki opisywał on trudne tematy, takie jak choćby antysemityzm w Rosji – z dużym wdziękiem i humorem.

Jeszcze zanim zaczęłam studia, zaangażowałam się w życie tybetańskiej społeczności w Toronto. Pracowałam z wieloma ludźmi, z których niektórzy dopiero od niedawna przebywali w Kanadzie i mieli problemy z adaptacją. Chociaż sami byli w trudnej sytuacji, bo dopiero oczekiwali na wyrobienie dokumentów i nie mogli podjąć pracy, to i tak gotowi byli pomagać innym lub działali na rzecz propagowania tybetańskiej sprawy. Spotkałam się z bardzo szlachetnymi postawami ze strony zwyczajnych ludzi. Czasem poważnych, czasem zabawnych… Niepozbawionych wad, jak my wszyscy. Przez dwa lata przebywałam wśród niesamowitych ludzi, nierzadko czując ciężar, który dźwigali na barkach. W tym czasie książka przeszła zasadniczą transformację. Pewnych procesów nie można przewidzieć, a jedynie pozwolić im dziać się samoczynnie.

Jak sama przyznajesz, „Własnymi ciałami…” jest konsekwencją nie tylko tych dwóch lat, ale łącznie dwunastu lat szczególnej osobistej podróży. Domyślam się, że książka nie była celem samym w sobie?

Nie, nie myślałam o książce, dopóki nie zaczęłam studiów. Wtedy także wymyślona przeze mnie historia zaczęła powoli się zmieniać i rozrastać. Gdybym wiedziała zawczasu, że jej stworzenie zajmie mi dwanaście lat, to nie wiem jak ta świadomość wpłynęłaby na moją pracę. Odrobina ignorancji okazała się pomocna, bo po prostu nie wiedziałam, na co się porywam. (śmiech) Uznałam, że zajmie mi to może trzy lub cztery lata.

W posłowiu wymieniasz wiele opracowań na temat historii i kultury, do których sięgnęłaś. Jeszcze ważniejszym źródłem okazały się chyba jednak rozmowy z ludźmi?

Tak, i to łączy się z poruszoną w książce kwestią akademizmu. Nieraz brałam udział w dyskusjach na różnych uniwersytetach, zwłaszcza tych prowadzących studia tybetańskie. Często pytano mnie wówczas, dlaczego Tybetańczycy nie piszą powieści. W zachodniej kulturze dalece większą wagę nadaje się spisanym historiom, podczas gdy tradycja tybetańska jest ustna od czasów starożytnych. To zresztą nic nadzwyczajnego, bo antyczni Grecy także zapamiętywali swoją poezję. W pewnym sensie jest to metoda bardziej trwała, bo tekst zapisany w umyśle nie ulega zniszczeniu wraz z na przykład spaleniem książki. Tybetańczycy mają chociażby epos o królu Gesarze, najdłuższy taki poemat w historii. Śpiewany przez wędrownych pieśniarzy, był spontanicznie poszerzany o kolejne wątki, przez co stale się rozrastał i zmieniał. Sam w sobie jest to proces bardzo antytetyczny wobec hegemonii słowa pisanego. Chińskie władze próbowały nawet udokumentować ten epos, ale powstała w ten sposób wersja jest bardzo krótka i niepełna. To udowadnia, że język nie może być kontrolowany.

Wracając jednak do sedna twojego pytania… Wielu tybetańskich uchodźców jeszcze do niedawna żyło w zgodzie z tradycją pochodzącą z czasów sprzed inwazji i zetknięcia się z kolonializmem. Ponieważ nie wszyscy byli piśmienni, swoje historie przekazywali poprzez słowo mówione. Po ucieczce z kraju zachowali opowieści, ale dzielili się nimi bardzo rzadko i ostrożnie. Również dlatego, że są one bolesne i mogą sprawiać jeszcze więcej bólu. W tym także objawia się różnica z kulturą Zachodu, w której ludzie uważają dzielenie się doświadczeniem za coś naturalnego. Mówienie przynosi ulgę, ale niekoniecznie dla Tybetańczyków. Musiałam więc być bardzo delikatna w rozmowach z krewnymi i znajomymi, którzy przeżyli coś, czego ja nie przeżyłam. Czasem wystarczająco cenne okazywało się dla mnie jedno zdanie, na przykład krótka opowiastka o skradzionych jakach. Nie musiałam domagać się niczego więcej, resztę mogłam uzupełnić researchem lub wyobraźnią.

A zatem tak, historie mówione były dla mojej książki niezmiernie ważne. Opowieści umierają wraz z ludźmi, a wiele pokoleń już odeszło. W pewnym sensie poznawanie historii jest wyścigiem z czasem.

Bohaterka „Własnymi ciałami…” posługuje się różnymi językami w różnych sytuacjach i na różnych etapach życia. Czy wyobrażałaś sobie konkretne sceny właśnie w tych językach?

Tak, ponieważ sama tego doświadczyłam. Angielski był językiem znanym mi ze szkoły i z telewizji, nepalski słyszałam na ulicach, wśród przyjaciół i sąsiadów, a tybetańskim mówiło się w domu i wśród społeczności. Pisanie było jednak o tyle trudne, że nie mogłam po prostu tłumaczyć tekstu w sposób dosłowny. Słyszałam swoich bohaterów mówiących danym językiem, po czym zastanawiam się, jak najlepiej oddać te słowa po angielsku. Należało to zrobić z wyczuciem rytmu, brzmienia i nastroju zdania. A przy okazji w sposób, który sugeruje czytelnikowi, że ten nie wie wszystkiego. Pisarz w pewnym sensie negocjuje z odbiorcą to, co może mu zdradzić, a co zachowa dla siebie.

Książka doczekała się notabene tłumaczenia na tybetański.

Tak, ukazało się ono tuż przed wydaniem polskim. (Tsering sięga na półkę i wyciąga duży tom) Jest całkiem spore. Jaką objętość ma polska edycja?

Nieco ponad 420 stron.

Tybetańskie ma około 660. Ale to dlatego, że nasz alfabet zajmuje więcej miejsca.

Zapewne wielu czytelników zastanawia się, ile z ciebie samej jest w postaci Dolmy.

W kwestii osobowości całkiem sporo, choć to chyba nie ja powinnam oceniać. (śmiech) Jeśli zaś chodzi o jej biografię, to jest ona nie tylko moją własną, ale też wielu Tybetańczyków w moim wieku. Dziadkowie opuszczający kraj, narodziny w Nepalu, wyjazd na Zachód… To wszystko jest w pewnym sensie archetypowe, bo jednoczy nasze doświadczenia. Ja i moi rówieśnicy należymy do trzeciego pokolenia imigrantów. Jest zatem coś bardzo symbolicznego w biografii Dolmy. Jednocześnie jednak określone fragmenty jej życia, na przykład czasy szkolne, to w znacznej mierze melanż różnych ludzi i miejsc. Większość fikcji zaczyna się od ziarnka prawdy, po czym rozwija się i rozgałęzia. Na pewno nie chciałam pisać autobiografii.

W książce dużo uwagi poświęcasz termom, czyli ukrytym tekstom nauk tybetańskiego buddyzmu. Czy „Własnymi ciałami…” jest w pewnym sensie twoją własną termą?

Jeśli jest termą, to nie moją. Moje podejście do pisania książki zmieniło się po wydaniu „Własnymi ciałami…”. Wcześniej znacznie bardziej skupiałam się na sobie i na procesie twórczym. To dlatego, że przed magisterium uzyskałam licencjat z kreatywnego pisania, który zaszczepił mi szacunek do pisania jako rzemiosła, które praktykuje się ciężką pracą. Wyniosłam z niego poczucie, że im więcej godzin spędzam przed klawiaturą, tym lepiej. Teraz jednak czuję, że bliższe jest mi nastawienie typowe dla poetów niż autorów beletrystyki. Wierzę, że w trakcie pisania objawia się coś niewypowiedzianego, co wymyka się naszej kontroli. Można jedynie się temu podporządkować.

W pierwszej części „Własnymi ciałami…” ważną rolę odgrywa motyw wyroczni. Podobnie w pisarstwie często mamy do czynienia z czymś na kształt medium, co wyraża komunikat mogący już istnieć w zbiorowej podświadomości. Trudno mi to nawet wyjaśnić, ponieważ zrozumienie tego procesu nie jest najważniejsze. Grunt to pozwolić mu działać.

Tsering Yangzom Lama (fot. Lily O’Neil)

Twoja powieść ukazuje różnice pomiędzy starszym a młodszym pokoleniem Tybetańczyków na wychodźstwie. Starsi, którzy długo pokładali nadzieję w Ameryce na interwencję w obronie Tybetu, wydają się bardziej zachowawczy, podczas gdy młodsi są związani z międzynarodowymi ruchami antykolonialnymi.

To słuszna obserwacja. Różnicę widać zwłaszcza dziś w stosunku do współczesnej geopolityki. Tybetańczycy długo wierzyli w zachodnie demokracje. Faktem jest, że nie mamy innych sojuszników, co stawia nas w trudnym położeniu. Liberalna lewica nieraz nas zawiodła, ponieważ jej sympatie są ograniczone i chwiejne. O centrum nie ma nawet co mówić, skoro od dekad lansuje ono wiarę w demokratyzację Chin poprzez handel, co nigdy nie było niczym więcej niż pobożnym życzeniem.

Chińskie represje są wciąż bardzo dotkliwe i nie dotyczą wyłącznie Tybetu. Niedawno pewien tybetański mnich zniknął w Wietnamie, o czym informowały nawet media. Ludzie w wielu miejscach na całym świecie nie mają pojęcia o sytuacji w Tybecie. Nie tylko o tym, przez co musieliśmy przejść, ale i o tym, z czym wciąż musimy mierzyć się każdego dnia. Represje i strach są prawdziwe, nie tylko dla Tybetańczyków w Tybecie, ale także dla uchodźców na całym świecie.

Masz poczucie, że wydanie twojej powieści otwiera drogę innym autorom tybetańskiego pochodzenia?

Tego nie wiem, ale myślę, że poruszyłam coś, co dotyczy wielu ludzi, głównie młodych Tybetańczyków. Rozmawiam z nimi i wiem, że identyfikują się z książką i widzą w niej nową formę wyrazu dla tego, co sami doświadczyli. Istnieje całe środowisko tybetańskich pisarzy, którzy nie cieszą się jeszcze międzynarodowym uznaniem, ale to powinno się wkrótce zmienić. Należę do pierwszego pokolenia, które może studiować pisarstwo i poświęcić się mu, ale za nami idą kolejni, którzy właśnie robią doktoraty itp.

Przyczyny socjoekonomiczne długo stanowiły przeszkodę dla naszej społeczności, bo ta musiała zabiegać o obywatelstwo obcych krajów i zwyczajnie wiązać koniec z końcem. Już teraz sporo jednak dzieje się w literaturze, jak również w filmie i sztuce wizualnej. Byłam niedawno w Dharamsali w północnych Indiach, gdzie mieszka Jego Świątobliwość i wielu Tybetańczyków. Zetknęłam się z niesamowitą sztuką młodych artystów, bardzo prowokującą i odważną. To ekscytujące!

Dodam jeszcze, że ze swoją książką dotarłam nie tylko do Tybetańczyków. Dostaję też wspaniały odzew od Palestyńczyków, Ukraińców, osób należących do rdzennych ludów i wszystkich, dla których doświadczenia kolonialnej przemocy nie są niczym obcym.

Wiem, że piszesz właśnie nową książkę. Możesz o niej opowiedzieć?

Tak, książka inspirowana jest postacią Milarepy, ważnego bohatera w tybetańskiej kulturze. Był jedenastowiecznym joginem, pustelnikiem i świętym. Zgodnie z tradycją miał zieloną skórę, ponieważ żywił się wywarem z pokrzywy, a mieszkał na granicy Tybetu z Nepalem w epoce rozbicia dzielnicowego, kiedy rozpadło się imperium tybetańskie. To były mroczne czasy, ale także okres rozwoju sztuki i duchowości. Opowiadam więc o życiu Milarepy, który jest dość romantyczną postacią. A także poetą, którego wiersze zebrano jako „Sto tysięcy pieśni Milarepy”.

Zapytałem także dlatego, że jestem ciekaw, czy po tym, jak poświęciłaś tyle czasu i wysiłku swojemu debiutowi, byłabyś w stanie odejść zupełnie od tematyki tybetańskiej.

Ta tematyka jest dla mnie tak atrakcyjna, że chcę się jej dalej poświęcić. Wciąż mam bardzo wiele do zbadania i do przemyślenia. Nową książką cofam się w czasie o tysiąc lat. Do Tybetu, ale zupełnie innego Tybetu w zupełnie innym świecie. Mówimy w końcu o czasach świetności Jedwabnego Szlaku, a więc systemu transkontynentalnego handlu, który doprowadził do wymiany religijnej, filozoficznej i artystycznej pomiędzy Środkową Azją a Wschodnią Europą. Poszerzam swoje własne pisarstwo o zupełnie inne typy bohaterów i historii, ale w dalszym ciągu staram się wniknąć w umysły ludzi i w pewien sposób przywołać ich na nowo. Zupełnie jak w przypadku pierwszej książki. I bardzo dobrze się z tym czuję.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: Lily O’Neil


Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady