To całe gadanie, że wszystko już było, też już było – wywiad z Bolesławem Chromrym, autorem „Pozwólcie pieskom przyjść do mnie”

24 września 2019


Właściwie nazywa się Damian Siemień, ale szerzej znany jest pod pseudonimem Bolesław Chromry. Niezależny rysownik, poeta, autor komiksów szczególnie ceniony za swoje depresyjne poczucie humoru. W połowie września ukazał się jego debiut powieściowy, „Pozwólcie pieskom przyjść do mnie”. To słodka historia o piesku imieniem Gizmo, która przeradza się w mrożącą krew w żyłach kryminalną intrygę. To także portret pokolenia wielkomiejskich trzydziestolatków. Książka stanowi punkt wyjścia do rozmowy o psach, pisaniu i polskiej klasie kreatywnej. Zapraszamy do lektury.

Bartłomiej Zdunek: Nie widać końca królowania kotów, a ty dedykujesz książkę psu.

Bolesław Chromry: Bo psy są lepsze. We wszystkim. Ale to nie jest tak, że ja te koty dyskredytuje. Jestem po prostu psiarzem. Byli skini i punki, byli dresiarze i metale, są psiarze i kociarze. Pieski w przeciwieństwie do kotów są absolutnie wiernymi i empatycznymi towarzyszami życia.

A w czym psy są lepsze od ludzi?

Zwierzęta nie znają takich pojęć jak fałsz, zdrada, pieniądze, wyprzedaże, narkotyki, kościół katolicki ani polityka. Nie lubią alkoholu, hałasu i agresji. Zależy im aż i jedynie na miłości. To w zupełności nie tak jak my.

Fabuła twojej książki jest przede wszystkim pretekstem do zjadliwej krytyki wobec wielkomiejskiej klasy kreatywnej. Zapytam tak – co oni wszyscy ci zrobili?

Chłodnej obserwacji daleko do zjadliwej krytyki. Opisałem randomowych przedstawicieli polskiej klasy kreatywnej, bo czy tego chcę, czy nie, sam się do niej zaliczam. Przez lata funkcjonowania w różnych środowiskach zaobserwowałem pewne schematy zachowań, które powtarzają się u ludzi, którzy definiują się przez projekty, nad którymi pracują.

Nie jest to zbyt łatwy cel?

Przede wszystkim widoczny i mimo wszystko istniejący. W przeciwieństwie do Niemców, Żydów, Rosjan, uchodźców i przedstawicieli ideologii wymyślonych na potrzeby pasków informacyjnych.

Tatuaże, terapia, miłość do zwierząt, roślin i The Smiths – to charakterystyczne cechy grupy, którą opisujesz. Coś byś dodał?

Sojowe parówki, seitan, rowery zamiast samochodów, filtrowanie wody węglem, medyczna marihuana, strach przed NFZ, kimchi zamiast kapusty kiszonej, plakaty Oli Jasionowskiej i budżet partycypacyjny.

Pod postacią stereotypowych mieszkańców warszawskiej Pragi opisujesz tzw. lud. To jest prawdziwa perspektywa, czy zafałszowane spojrzenie ludzi, których kontakt z ludem sprowadza się do wizyt na praskich pchlich targach?

Na to pytanie powinien odpowiedzieć przedstawiciel tzw. ludu, ale kampania promocyjna książki targetowana jest bardziej na Mysią 3 niż Pepco czy KiK.

Bohater twojej książki, Bartek – ile ma z Bolesława Chromrego?

Też zajmuje się kulturą, ma psa i brodę. Bardzo oryginalnie.

To jest twoje osobiste rozliczenie, czy chciałeś opowiedzieć coś więcej o współczesnej Polsce?

Wszystkie moje prace opowiadają o współczesnej Polsce, bo rozgrywają się tu i teraz. Albo w niedalekiej przeszłości, której oddech wciąż czuje się na karku.

Bolesław Chromry podczas Miesiąca Spotkań Autorskich we Wrocławiu (fot. Rafał Komorowski).

Czym jest dla ciebie oryginalność? Jest w ogóle możliwa? Czy nawet największe odmęty undergroundu są już gotowymi formatami?

Wszystko już było. Co nie oznacza, że trzeba siedzieć z założonymi rękami i upajać się świadomością porażki wynikającej z post postmodernizmu, katastrofy klimatycznej i faszystów bijących ludzi na ulicach. Myślę też, że to całe gadanie, że wszystko już było, też już było. I słyszę to przynajmniej od 15 lat, więc skoro wszystko już było, to po co ten świat nadal istnieje?

W „Pozwólcie pieskom przyjść do mnie” pojawia się śmierć. Nie dajesz jednoznacznej odpowiedzi, czy to jest na serio czy nie. Sam tytuł ma formę ewangelicznego zawołania, to jest jakiś trop, czy, mówiąc językiem powieści, beka?

Śmierć to zawsze jest beka, bo przychodzi kiedy chce i nie przyjmuje żadnych wniosków o ułaskawienie.

Masz wielu fanów, wśród nich kilku nieoczywistych, takich jak Hubert Urbański. To się jakoś przekłada na popularność? Ludzie rozpoznają cię na ulicy albo… na Offie?

Wolałbym określenie „sympatycy” lub „czytelnicy”, bo fanów to ma zespół Coma albo Lana Del Rey. Czasem zdarza się prośba o zdjęcie albo jakaś inna forma uznania. Bardzo to miłe i jednocześnie bardzo krępujące.

Jesteś znanym rysownikiem, dlaczego postanowiłeś sprawdzić się w prozie?

Zawsze chciałem to zrobić, ale nie wierzyłem, że jestem w stanie pociągnąć dłuższą formę. Udało się, więc czuję się trochę jak najgorszy maratończyk. Może na końcu, ale przebiegł. Może będzie miał zakwasy przez 2 lata, ale też satysfakcję.

Pisałeś już wcześniej prozę, wiersze? Czy jest to pierwszy raz?

W gimnazjum wygrałem konkurs poetycki. Mój wiersz zatytułowany „Dokument” zajął pierwsze miejsce i był rozklejany na korytarzach szkoły. Niestety zaginął. Jeden jedyny egzemplarz posiada chyba tylko mama mojego szkolnego kolegi, Rafała Rzepeckiego.

Spodobało ci się? Będziesz pisał więcej?

To tak jakbyś zapytał, czy podoba mi się rysowanie. Moja twórczość polega na opowiadaniu historii. Słowem i obrazem. Obrazem albo słowem. A to tak jak jedzenie czy oddychanie. Więc tak, smakuje mi chleb z musztardą i będę go jadł do końca życia.

Warszawka, hipsterzy, Zbawix – myślisz, że te hasła niosą jeszcze za sobą jakiekolwiek znaczenie? Więcej, czy one interesują kogokolwiek poza mieszkańcami stolicy?

Myślę, że mało jest pojęć równie wyeksploatowanych jak hipster. Może jeszcze „epickość”, „taka sytuacja” i „sojowe latte”.

Rozmawiał: Bartłomiej Zdunek

Tematy: , , , ,

Kategoria: wywiady