Miało być tajemniczo, zabawnie i zawadiacko – wywiad ze Stuartem Turtonem o powieści „Demon i mroczna toń”

28 maja 2021

O uwielbieniu dla Agathy Christie i chłodnym stosunku do Sherlocka Holmesa, wielkim potencjale kryjącym się w pomocniku detektywa i pomysłach na poprawę złego nastroju rozmawiamy ze Stuartem Turtonem, autorem „Demona i mrocznej toni” (Wydawnictwo Albatros).

Karolina Chymkowska: Nietrudno sobie wyobrazić, że zbieranie materiałów do „Demona i mrocznej toni” musiało być wyczerpującym zadaniem. Możesz powiedzieć coś bliżej o swoich inspiracjach i poszukiwaniach?

Stuart Turton: Inspiracja pojawiła się podczas podróży do Australii, gdzie wybrałem się z plecakiem, mając 23 lata. Spóźniłem się na samolot powrotny (a właściwie nawet się nie spóźniłem, pojechałem na niewłaściwe lotnisko w niewłaściwym mieście – idiota ze mnie). Na szczęście linie lotnicze umieściły mnie na liście oczekujących, zabijałem więc czas w Perth i tak zawędrowałem do Muzeum Morskiego. Mają tam ekspozycję dotyczącą rozbicia Batavii w 1628 roku. To była okrutna historia. Kiedy statek się rozbił, kapitan wsiadł na tratwę, by poszukać pomocy, a pod jego nieobecność główny kupiec wymordował większość pasażerów i załogi, stając się tym samym jednym z pierwszych historycznie udokumentowanych socjopatów. Pewien żołnierz zdołał podburzyć ocalałych, by ruszyli do walki, ale wielu z nich zginęło. To straszna opowieść, ale zawiera w sobie wiele zarówno bohaterstwa, jak i zła, więc zapadła mi w pamięć. Kiedy zasiadłem do pisania swojej drugiej książki, stwierdziłem, że to świetny punkt wyjścia. Nie chciałem jednak odwzorowywać dokładnie wydarzeń, celowałem raczej w przygodę w rodzaju opowieści o Sherlocku Holmesie. Miało być tajemniczo, zabawnie i zawadiacko. Nie chciałem, by ludzie wypłakiwali sobie oczy. I tak powoli, bardzo powoli, „Demon…” zakotwiczył się w mojej głowie. Co do reszty zbierania materiałów, było to dosyć wyczerpujące. Batavia została odbudowana w Amsterdamie, pojechałem tam zatem i przez dwa dni eksplorowałem jej wnętrze, zadając personelowi mnóstwo pytań dotyczących funkcjonowania poszczególnych mechanizmów. Czytałem pamiętniki i dzienniki z epoki i spędziłem sporo czasu, próbując zrozumieć zasady podróży morskich i handlu.

Niektóre dzieci bywają autentycznie zafascynowane statkami. Czy pamiętasz taką fascynację z czasów własnego dzieciństwa, a jeśli tak, to czy przełożyła się na pragnienie stworzenia powieści ze statkiem w roli głównej?

W zasadzie nic mnie nie łączy ani ze statkami, ani z morzem. Chciałem napisać o statku, ponieważ to świetna baza do powieści. Z powodu klaustrofobii i napięcia przypomina nawiedzony dom na morzu. A jako że tworzyłem też kryminał – żeby wszystko zadziałało, musiałem umieścić bohaterów w miejscu, z którego nie mogliby łatwo się wydostać.

Czy możesz powiedzieć coś więcej na temat techniki pisania, którą nazywasz „lighthousingiem”? Czy poleciłbyś tę technikę młodym, debiutującym pisarzom?

„Lighthousing” polega na tym, że planujesz kluczowe wydarzenia w powieści, ale nie znajdujące się pomiędzy nimi rozdziały. To świetna metoda, ponieważ zawsze masz ogólne pojęcie, dokąd zmierza fabuła, ale bez precyzowania, jak się tam dostać. Zaplanowałem każdą sekundę swojej pierwszej książki, „Siedmiu śmierci Evelyn Hardcastle”, i irytowało mnie, że nie mogłem dać się ponieść momentom nagłego natchnienia. Teraz zapragnąłem pisać bardziej swobodnie, by zwiększyć wrażenie przygody. „Lighthousing” mi na to pozwolił. Ale czy mógłbym tę metodę polecić? Nie jestem pewien, ponieważ mam wrażenie, że planowanie powieści jest równie indywidualną kwestią, co jej pisanie. Każdy twórca powinien znaleźć technikę, która mu odpowiada. Nawet ja sam nie posługuję się „lighthousingiem” w mojej kolejnej książce, bo wymaga ona czegoś bardziej zasadniczego.

Twierdzisz, że nie jesteś wielbicielem postaci Sherlocka Holmesa. Dlaczego? Twój Arent Hayes nie jest co prawda Watsonem, ale wydaje się stanowić rodzaj hołdu dla, zazwyczaj wyszydzanego i pomijanego, archetypu pomocnika głównego bohatera. Watson, Hastings w serii z Herkulesem Poirot i inne tego typu postacie służą prawie zawsze za tło, by detektyw mógł zabłysnąć, ty jednak zdecydowałeś się na zmianę perspektywy.

Sherlock Holmes to okropna osoba. Wszystkich umniejsza, popisuje się i cały czas się dąsa. Watson jest uznanym doktorem, przepełnionym chęcią pomocy innym, i zawsze zachowuje pogodę ducha. Uważam, że to zdecydowanie ciekawszy obiekt fascynacji niż nabzdyczony Sherlock Holmes. Ponadto, ponieważ Sherlock jest w gruncie rzeczy superbohaterem, nigdy nie ma zagrożenia ani obaw, że nie rozwiąże zagadki albo że coś go przerośnie. Dodając ważności postaci pomocnika, możesz dać miejsce takim lękom i wątpliwościom. Nie mówiąc już o tym, że o takich bohaterach milej się pisze z uwagi na ich bardziej ludzki wymiar.

Skoro już mówimy o celebrowaniu lekceważonych bohaterów, stworzyłeś w swojej książce trzy silne i niezależne postaci kobiece, należące do świata zdominowanego przez mężczyzn. Aby przetrwać, muszą się godzić na kompromisy, nie zamierzają jednak poświęcać swojej indywidualności. Czy znalazłeś bezpośrednie historyczne odpowiedniki dla swoich bohaterek?

Bezpośrednich odpowiedników nie, ale w 1634 roku żyły silne kobiety zajmujące się interesującymi rzeczami. Lubię konfrontować moje postaci z niemożliwymi sytuacjami i utrudniać im każdy krok. Bycie kobietą w 1634 to właśnie taka niemożliwa sytuacja. Gdzie tam mówić o śledztwie w sprawie morderstwa, nie pozwalano im nawet opuszczać kajut. Aby stać się bohaterkami opowieści, muszą wykazać się o połowę większym sprytem i mądrością niż ich męskie odpowiedniki. To było odświeżające, ciekawe doświadczenie. Ponadto moja pierwsza powieść roiła się od mężczyzn, więc miło było wprowadzić odmianę.

Który element fabuły uważasz za najbardziej przerażający?

Myślę, że sztorm. Sam pomysł, by znaleźć się na chwiejnym statku w środku burzy, wydaje mi się straszny. A poza tym to chwila, w której opowieść zupełnie zmienia kierunek.

Jako dziecko przeczytałeś po raz pierwszy „Morderstwo odbędzie się…” i od tej pory jesteś zdeklarowanym wielbicielem twórczości Agathy Christie. Skoro rozmawiamy o detektywach, to powiedz, którego z tych stworzonych przez brytyjską królową kryminałów cenisz sobie najbardziej? Jane Marple, Herkulesa Poirota, Parkera Pyne’a, a może kogoś mniej oczywistego, jak Harley Quin?

Uwielbiam Agathę Christie! Poirot to mój ulubiony detektyw, po prostu dlatego, że odkryłem go jako pierwszego, jeszcze w dzieciństwie. Czytanie tych książek cofa mnie do momentu, gdy miałem dziesięć lat. Dzisiaj czerpię z nich taką samą przyjemność. Kiedy jestem chory, sięgam po powieść Agathy Christie i od razu czuję się lepiej. Taka jest siła czytania, prawda?

Statek podczas bardzo długiej morskiej podróży to środowisko, w którym ludzie doświadczają głębokiej samotności i izolacji, chociaż są bez przerwy otoczeni innymi. Granie na osobistych lękach to ważny element twojej książki. Czy uważasz, że samotność to najlepsza pożywka dla rozwoju lęków?

Moim zdaniem samotność to destrukcyjna siła. Jest absolutnie przerażająca i dlatego tak wielu złych ludzi wykorzystuje ją dla swoich celów. Przebywanie grupy osób na statku, który nie ujrzy lądu przez osiem miesięcy, musi być najbardziej samotnym doświadczeniem, jakie można sobie wyobrazić. Nic więc dziwnego, że pojawił się ktoś, kto postanowił te emocje wykorzystać przeciwko pasażerom. Niemniej ostatecznie rozwiązanie kryje się w jedności, przyjaźni i miłości. Jestem łasy na miłość.

Mamy obecnie globalny kryzys. Jaką zatem książkę na poprawę nastroju poleciłbyś swoim czytelnikom?

Kiedy mam zły humor, a świat mnie przytłacza, sięgam po książki Terry’ego Pratchetta. Ma wyjątkowy sposób pokazywania absurdów, który zawsze poprawia mi nastrój. Polecam „Straż nocną”. Są tu podróże w czasie, jest tajemnica, elementy thrillera. Świetna rzecz.

Wiem, że nie możesz zdradzać szczegółów dotyczących swoich planów literackich, ale może podzielisz się jakimś pomysłem na przyszłość, czymś, co chciałbyś kiedyś napisać?

Naprawdę nie mogę, wydawca by mnie zabił. Jak dotąd mam możliwość napisania wszystkiego tego, co chciałem napisać – fantastyczna sprawa. Muszę tylko przysiąść i znaleźć na to wystarczającą ilość czasu. Mam mnóstwo pomysłów, ale tylko jedną klawiaturę. Szkoda!

Karolina Chymkowska
fot. TaylorHerring/Flickr

Tematy: , , , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady