Lubię zanurzyć czytelnika w pieczołowicie odtworzonym świecie, nawet kosztem pewnego zagubienia – wywiad z Maciejem Płazą

4 marca 2021

„Golem” to najnowsza powieść laureata Nagrody Angelus i Nagrody Literackiej Gdynia, która ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B. Maciej Płaza przenosi czytelnika do świata XIX-wiecznego sztetla, w którym pieczołowicie odtworzona rzeczywistość przeplatana jest wątkami baśniowymi. O zamiłowaniu do literatury, chasydyzmie i bohaterach powieści rozmawiamy z autorem książki.

Paulina Janota: Jest pan tłumaczem, literaturoznawcą i pisarzem. Zdaje się, że literatura wypełnia pana codzienność po brzegi. Wyobraża pan sobie robić coś – zawodowo – niezwiązanego z literaturą?

Maciej Płaza: Nie. Chyba że w szczenięcych latach, zamiast włóczyć się po sandomierskich wzgórzach i czytać książki, nauczyłbym się grać na jakimś instrumencie. Jestem melomanem, słucham dużo muzyki i żałuję, że sam nie umiem jej tworzyć. Ale pisanie jest spełnieniem jeszcze wcześniejszego marzenia, więc chyba wszystko potoczyło się tak, jak miało się potoczyć.

W jednej z rozmów wspomniał pan, że zostanie pisarzem wymagało od pana sporego wysiłku, ponieważ zmusiło pana do wyzbycia się akademizmu. Bardzo mnie to zaciekawiło. Na czym dokładnie polegała ta zmiana?

Na studiach polonistycznych wygasła we mnie chęć pisania, którą miałem w sobie od dziecka. Przestałem chcieć czy umieć – nie wiem. Za to coraz większą przyjemność zaczęła mi sprawiać praca nad literaturą: interpretowanie jej, pisanie o niej. Podczas pisania doktoratu o Lemie wszedłem mocno w teorię literatury i filozofię nauki i literatura piękna na parę lat właściwie przestała mnie interesować. Potem dość długo musiałem uczyć się od nowa cieszyć się literaturą. Z czasem odżyły też we mnie dziecięce jeszcze skłonności do wymyślania historii, ale między robotą literaturoznawczą a układaniem fabuł zieje przepaść, to zupełnie inna aktywność umysłowa i psychiczna… Do pisania powieści potrzebna jest jakaś naiwność, naturalność, którą na uniwersytecie się traci. Musiałem tę naturalność odzyskać. Pomogło mi też pewnie paroletnie zajmowanie się tłumaczeniami: tłumaczenie to w zasadzie tylko piękne rzemiosło, no ale właśnie, rzemiosło w pisaniu też jest ważne.

„Golem” początkowo miał być opowiadaniem, tymczasem czytelnik otrzymuje powieść. Powieść bardzo angażującą, plastyczną. Długo dojrzewała w panu ta historia?

Sama tytułowa postać dojrzewała we mnie od paru lat: golem machał do mnie glinianą łapą i domagał się, by o nim napisać. Ale pomysł, by zrobić to w sposób „rdzenny”, czyli odwołać się do oryginalnych żydowskich legend, do kabały, przyszedł późno. Sama praca nad książką była bardzo szybka: od pierwszych notatek i konspektów do ukończenia powieści minęło nie więcej niż dziewięć miesięcy.

W rozmowie z Justyną Sobolewską przyznał pan, że książką powstała z fascynacji chasydyzmem.

No tak, bo golem, gdy już za nim poszedłem, zaprowadził mnie na Kresy, do świata żydowskich sztetli. Wbrew popularnemu mniemaniu kanoniczna dzisiaj legenda o golemie, którego stworzył praski rabin Maharal, by bronił Żydów przed groźbą pogromu, nie powstała w XVI wieku w Pradze, tylko na przełomie XIX i XX wieku w Warszawie. Wymyślił ją i napisał warszawski rabin Judl Rosenberg, a zrobił to dla pokrzepienia serc, bo w Cesarstwie Rosyjskim i na wschodnich krańcach Królestwa Polskiego dochodziło wtedy do licznych i krwawych pogromów antyżydowskich; carska ochrana sprokurowała w tym samym czasie „Protokoły Mędrców Syjonu”, znaną antysemicką fałszywkę. Historia golema-obrońcy Żydów zyskała wielką popularność, doczekała się też wspaniałych opracowań w literaturze pięknej. Ponieważ chciałem nawiązać do źródeł, zacząłem poznawać świat Żydów wschodnioeuropejskich, a tam napotkałem chasydów, którzy mnie zafascynowali swoją niezwykłą ekstatyczną duchowością. Wszystko to w naturalny sposób zbiegło się ze sobą: golem, sztetle żyjące w cieniu pogromów, chasydzi.

Czytając „Golema”, miałam poczucie, że wkraczam do świata bardzo rzetelnie zrekonstruowanego, nie tylko na poziomie opisu, ale i języka.

Moja metoda pisarska jest z gruntu realistyczna: lubię odtwarzać dawny świat, obce realia, nieistniejące już przedmioty i fachy, zapomniane języki. Lubię zanurzyć czytelnika w takim pieczołowicie odtworzonym świecie, nawet kosztem pewnego zagubienia. Dlatego w „Golemie” nie tłumaczę i nie objaśniam wielu terminów: w dzisiejszych czasach każdy nieznany termin można w ciągu minuty sprawdzić w internecie, a świat odtworzony tylko szkicowo nie byłby sugestywny.

Nie chodzi zresztą tylko o świat powieściowy, ale też o to, jak bywał on dotąd przedstawiany w literaturze. Żydowski sztetl doczekał się upamiętnienia w twórczości wielu wspaniałych pisarzy: Juliana Stryjkowskiego, Isaaca Bashevisa Singera, Icchoka Lejba Pereca, Szaloma Asza, Szolem Alejchema. O chasydach wspaniale pisał Martin Buber. Jest do czego sięgać.

Tytułowy golem – kim, lub raczej czym jest? Mam poczucie, że czytelnik poznaje go dużo wcześniej niż przed finałowym pogromem.

Ale który? Bo golemów w tej książce jest więcej niż jeden, choć nie wszyscy to zauważają.

Mam na myśli tego kulawego olbrzyma znikąd. Czy w jego pojawieniu należy dopatrywać się katalizatora przyszłych wydarzeń?

Fabuła „Golema” wykiełkowała po trosze z drobnego epizodu owej rzekomo praskiej legendy o rabinie Maharalu; gdy Maharal z pomocą dwóch uczniów stworzył i ożywił golema, uczniowie spytali go, co mają powiedzieć ludziom: kim jest ten dziwny drągal, skąd się wziął w mieście? Maharal przykazał im mówić, że to przybłęda, którego o świcie spotkał pod drzwiami synagogi, zlitował się nad nim i pozwolił mu zostać. Pomyślałem: a gdyby właśnie od tego zacząć? Że w miasteczku zjawia się taki dziwny człowiek-nieczłowiek, przybysz znikąd, i rabin – u mnie raczej cadyk – wiedziony jakimś podszeptem przygarnia go do siebie?

Pojawienie się obcego, zwłaszcza dziwnego i tajemniczego, w zamkniętej, rządzącej się własnymi zasadami społeczności to wymarzony początek opowieści: można pokazać, jak obie strony patrzą na siebie nawzajem, można wysnuć z tego konflikt – a konflikt jest osią każdej fabuły. Mam zresztą teorię, że opowieść – w bardzo ogólnym, antropologicznym sensie – rodzi się właśnie z pęknięcia między monolityczną społecznością a jednostką, która się z niej wyłamuje. Jeśli takiego pęknięcia nie ma, nie ma o czym i o kim opowiadać.

Chciałam zapytać o okładkę książki, na której widnieje „Czarny sztandar” Samuela Hirszenberga. Dlaczego ten artysta i ten właśnie obraz?

Wydawnictwo W.A.B. jest tak miłe, że przy każdej kolejnej książce pyta mnie, czy mam pomysł na okładkę. To oczywiście nie jest częstą praktyką w wydawaniu książek, ale moje poprzednie książki były mocno malarskie, prosiły się o umieszczenie na okładkach konkretnych obrazów, więc tak się jakoś między nami utarło… Na okładkę „Golema” miałem kilka propozycji, ale obraz Hirszenberga był zdecydowanie najtrafniejszy, idealnie oddaje tematykę i nastrój powieści. Pokazana jest na nim symboliczna scena, pogrzeb żydowski połączony z tłumną ucieczką, jakby przed pogromem. Hirszenberg to świetny malarz XIX-wieczny, Żyd z Łodzi. Nawiasem mówiąc, na okładce „Golema” widnieje tylko fragment „Czarnego sztandaru”, warto obejrzeć ten obraz w całości, można go znaleźć w internecie w wysokiej rozdzielczości.

Rafael, reb Gerszon, Jakow i Szira. To jedne z ważniejszych postaci w pana książce; jednakże to o Szirę chciałabym zapytać. Kobietę naznaczoną, pogrążoną w depresji. Wydaje mi się, że Szira uwierzyła w swoje przekleństwo; uwierzyła, ponieważ zobaczyła je w oczach innych. Kultura, wiara – to one nas krępują i powodują, że myślimy i zachowujemy się w ten, a nie inny sposób?

Tak pani myśli? Że uwierzyła w swoje przekleństwo, bo zobaczyła je w oczach innych? Trochę pewnie tak, ale może też wyczytała je w sobie sama? Kultura – a trzeba pamiętać, że kiedyś wszystkie kultury były religijne, innych nie było – oczywiście nas krępuje, ale zarazem wyłącznie kultura pozwala nam myśleć; gdyby nie kultura, nie umielibyśmy zrozumieć siebie ani świata, ustosunkować się do czegokolwiek. Ortodoksyjna kultura żydowska jest, owszem, bardzo rygorystyczna, ale myślę, że w przypadku Sziry trudno oddzielić światopogląd religijny od naturalnych, ludzkich intuicji. Czy gdyby Szira nie była osobą świecką, nie mogłaby pomyśleć, że ma po prostu pecha?

Problem Sziry polega też zresztą nie tyle na tym, że jest ona osobą beznadziejnie skrępowaną religijnymi rygorami, ile że nie może swojej kultury wystarczająco poznać, bo zabrania jej tego tradycja: Szira jako kobieta nie chodziła do szkoły, nie uczyła się hebrajskiego. Mężczyźni, jak Jakow, mogą przynajmniej spekulować o swoim losie, a Szira żyje we mgle, musi raczej wsłuchiwać się w siebie… Może to zresztą i lepiej?

Chasydzi nie tylko gorliwie się modlą, ale i lubią sobie wypić i potańczyć; jest to ruch, powiedziałabym, bardzo żywiołowy i radosny. Doświadczyć tego mistycyzmu można w Lelowie (niedaleko Częstochowy), gdzie co roku przyjeżdżają na grób cadyka Bidermana.

Tak, religijność chasydzka jest z zasady radosna i żywiołowa. Chasydzi dziś wydają się uosobieniem żydowskiej ortodoksji, ale trzeba pamiętać, że w wieku XVIII i XIX byli przez tradycyjny, rabiniczny judaizm uważani niemal za heretyków. Żmudne studiowanie Tory i Talmudu było dla chasydów mniej ważne niż osobisty kontakt z Bogiem. Wspólne tańce, śpiewy, żywiołowe modlitwy, palenie fajki, wszystko to służyło umocnieniu wspólnoty i osiągnięciu mistycznego transu. Dlatego tak ważna dla chasydów była i jest instytucja cadyka: cadyk to ktoś więcej niż rabin, to nie tylko nauczyciel, ale charyzmatyczny przywódca, otoczony aurą świętości. Cadykowie byli uważani za cudotwórców, już za życia krążyły o nich legendy, przez swoich chasydów otaczani byli kultem. Dziś okazją do radosnego świętowania są tak zwane jorcajt, czyli rocznice śmierci sławnych cadyków – chasydzi odwiedzają wtedy tłumnie ich groby, a że południowo-wschodnie ziemie Rzeczpospolitej stanowiły kiedyś centrum chasydyzmu, przyjeżdżają również do Polski, prócz Lelowa także do Leżajska, Lublina, Łańcuta, Tarnowa.

Nie obawia się pan, że zostanie przez niektórych odbiorców uznany za pisarza antypolskiego? Zadając to pytanie, mam przed oczami jedną z ostatnich okładek tygodnika „Do Rzeczy”, na której widzimy Olgę Tokarczuk i Radosława Raka z hasłem „Zemsta na Polsce”. Pana książka ukazuje losy chasydów, których sąsiadami byli również Polacy, i to z rąk sąsiadów doświadczali pogromów.

Proszę mi wybaczyć grube słowa, ale nie interesuje mnie, co o mnie myślą i piszą kanalie i durnie.

Rozmawiała: Paulina Janota
fot. Macieja Płazy: Maksymilian Rigamonti

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: wywiady