Lou Reed przepoczwarzał się co kilka lat – rozmowa z Andrzejem Wojtasikiem, tłumaczem biografii „Lou Reed. Król Nowego Jorku”
Awangardzista o rock’n’rollowym sercu, ojciec chrzestny punk rocka, enfant terrible nowojorskiej sceny muzycznej, poszukiwacz na duchowym szlaku… Wszystkie te role można przypisać Lou Reedowi, a jego postać nadal pozostanie tajemnicza i zaskakująca. Nowe światło na życie i dorobek zmarłego w 2013 roku artysty rzucić może biograficzna książka „Lou Reed. Król Nowego Jorku” autorstwa Willa Hermesa, która ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B. Mieliśmy sposobność porozmawiać z tłumaczem jej polskiego wydania, Andrzejem Wojtasikiem.
Sebastian Rerak: Lou Reed miał opinię artysty, który nie ułatwiał zadania ludziom chcącym o nim pisać. Czy książka taka jak „Król Nowego Jorku” mogła ukazać się dopiero po jego śmierci?
Andrzej Wojtasik: Przypuszczam, że tak. Wiadomo mi o tylko jednej biografii wydanej za jego życia, „Transformer: The Lou Reed Story” Victora Bockrisa. Notabene Reed, kiedy dowiedział się, że powstaje o nim książka, rozesłał wśród znajomych list okólny, w którym odradzał im kontakty z jej autorem. Sam uważał bowiem, że to, co chce powiedzieć na swój temat, wyraża poprzez twórczość i nie ma specjalnie powodów, aby grzebać w jego życiorysie.
Will Hermes miał wyjątkowy komfort dostępu do archiwum Reeda.
Zgadza się, Laurie Anderson, wdowa po Lou Reedzie, przekazała Nowojorskiej Bibliotece Publicznej potężne archiwum i Hermes niewątpliwie wykonał porządną kwerendę. Można uznać, że każda kolejna biografia jest w jakimś sensie lepsza, ponieważ dochodzą nowe materiały. Z drugiej jednak strony z czasem niektórzy świadkowie umierają. Nie ma już na tym świecie części osób, które mogły być potencjalnymi rozmówcami Hermesa.
Lou Reed miał powiedzieć Lenny’emu Kaye’owi, że sam „stworzył Lou Reeda i niewiele ma z tym gościem wspólnego”. Nawet jeśli była to z jego strony kurtuazja, to już sugeruje, że pisanie o nim musi być sporym wyzwaniem.
Tak, ale myślę, że Hermes sprostał zadaniu, bo potrafił oddzielić człowieka od tej scenicznej czy publicznej persony. Z jego książki dowiadujemy się, że nie istniał jeden Lou Reed, lecz było ich wielu. Przy takim stylu życia Reed miał sporo szczęścia, że pożył dość długo i miał czas się zmieniać. A przepoczwarzał się właściwie co kilka lat.
Odnoszę wrażenie, że „Król Nowego Jorku” jest także próbą przedstawienia Reeda ludziom, którzy niekoniecznie go znają, zwłaszcza młodym czytelnikom. Choćby dlatego Hermes podkreśla jego rolę jako postaci ważnej dla emancypacji środowisk LGBTQ+.
Niewątpliwie autor podejmuje taki wysiłek. Uwypukla takie wątki, jak niebinarność czy związek z transpłciową Rachel Humphreys, przemilczane lub marginalizowane przez niektórych wcześniejszych biografów. Z pewnością pomijanie specyficznej gry Reeda z własną tożsamością, również seksualną, byłoby bez sensu. Czy Hermes właściwie rozkłada akcenty? Nie wiem. Sam jestem ciekaw, czy dzięki temu podejściu książka zaistnieje poza bańką czytelników biografii muzycznych, czy też sięgną po nią wyłącznie zaprzysięgli fani.
Powinniśmy zresztą wspomnieć, że to nie pierwsza książka poświęcona Lou Reedowi wydana w Polsce.
Owszem, przeszło osiem lat temu oficyna Kosmos Kosmos wypuściła „Zapiski z podziemia” Howarda Sounesa. Niestety, czytając tę biografię, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jej autor nie lubił człowieka, o którym pisał. Jego książka wydaje się mieć tezę, zgodnie z którą Reed to wprawdzie utalentowany artysta, ale w gruncie rzeczy okropny typ, a wręcz kawał gnoja. Hermes z kolei, choć może nie przedstawia swojego bohatera jako świetlanej postaci, to jednak kładzie nacisk na to, co było w nim pozytywne. „Król Nowego Jorku” jest dziełem fana. Kogoś, kto wprawdzie nie spotkał się z Lou Reedem osobiście, ale był pod jego wielkim wpływem. Hermes dorastał w Nowym Jorku pod koniec lat 70., kiedy Reed cieszył się statusem może nie półboga, ale starszego brata, który przecierał szlaki dla następnej, nowofalowej generacji.
To nie przypadek, że uznaje się go za jednego z ojców chrzestnych punk rocka. Sam się od tego trochę dystansował, ale jeśli pogrzebać w jego wypowiedziach, okazuje się, że szczerze jarał się punkiem. Był chociażby wielkim fanem Ramonesów, usiłował zapożyczać coś z Television… U Hermesa jest nawet taka fajna anegdota o tym, jak Reed pojawił się w klubie CBGB’s z dyktafonem i ukradkiem usiłował nagrać występ tej ostatniej kapeli. Chłopcy z Television byli wtedy jeszcze przed wydaniem pierwszej płyty i nie chcieli, by pierwszy ukazał się jakiś koncertowy bootleg, więc po prostu poprosili go o zwrot taśmy. Lou wykręcał się, ale w końcu odpuścił i oddał im kasetę.
Był też zdeklarowanym fanem rockn’rolla i doo wopu lat 50., i pozostał wierny tym fascynacjom przez całe życie. Hermes zwraca na to uwagę całkiem dobitnie.
Kiedy zaczynałem słuchać Lou Reeda, nie miałem o tym pojęcia i pewnie bym się zdziwił, gdybym wówczas poznał źródła niektórych motywów obecnych w jego twórczości lub dowiedział się, komu składał hołdy w swoich utworach. Niewątpliwie kochał amerykańską muzykę z lat 50. tworzoną dla nastolatków, aczkolwiek przez zawodowych kompozytorów i tekściarzy. Niektórzy z nich byli zresztą bardzo utalentowani i myślę, że Reed nie słuchałby byle czego. Poruszał się w obrębie tego idiomu, wybierając z niego to, co najlepsze.
Recenzent Literary Review nazwał „Króla Nowego Jorku” idealną biografią Lou Reeda na miarę czasów. A jednak bohater książki z dzisiejszej perspektywy jawi się dość niepoprawną postacią. Czasami o zgoła socjopatycznym rysie.
Dlatego bardzo się cieszę, że Hermes w swoim fanowskim uwielbieniu nie przemilczał pewnych jego zachowań. Nie skupia się na nich, jak czyni to Sounes, ale jeśli Reed bywał skurczysynem, a parę razy mu się to zdarzyło, to te incydenty zostały omówione w „Królu…”. Mam na myśli na przykład to, jak traktował swoją pierwszą żonę, nader burzliwy przebieg związku z Rachel, spięcia z niektórymi muzykami, itd.
Jednocześnie, poza kroniką artystycznych poszukiwań, można tę książkę czytać także jako historię walki z samym sobą. Walki o bycie lepszym człowiekiem.
Tak, w gruncie rzeczy Reed nie był skończonym socjopatą niezdolnym do autorefleksji. Starał się pracować nad sobą, nawet jeśli u schyłku życia utrudniały mu to problemy ze zdrowiem. Zapewne nie zdołał naprawić wszystkich swoich błędów, lecz dokonała się w nim pewna przemiana.
Myślę zresztą, że to Laurie Anderson podpowiedziała Hermesowi określoną narrację, ponieważ miała ogromy wpływ na swego męża w ostatnich dekadach jego życia. Jeśli przyjąć taką perspektywę, to można dać się przekonać, że Reed zdołał coś w sobie przepracować. A związek z silną, niezależną i co najmniej równie utalentowaną artystką jedynie mu w tym pomógł. Poza tym warto dodać, że Reed dożył momentu, w którym go doceniono. Nie chodzi mi o to, że oczekiwał hołdów, ale przyznawał, że nie chciałby zostać zapomniany. Należy też wspomnieć o buddyzmie, w który zaangażował się na samym finiszu, a który odcisnął na nim swoje piętno.
Hermes nie zadowala się rolą rockowego biografa, bo niewątpliwie przejawia literackie ambicje. Oprócz całej zgromadzonej faktografii z tekstu wybija się też autorski styl, który musiałeś zapewne brać pod uwagę podczas tłumaczenia?
Zdecydowanie tak. Szczególnie wyraźnie przejawia się to we fragmentach, w których pisze o muzyce. To chyba także zasadnicza różnica pomiędzy nim a Sounesem, bo ten drugi nie pochyla się tak nad poszczególnymi utworami, nie analizuje tekstów. Widać też, że Hermes spędził sporo czasu, oglądając nagrania z koncertów. Wręcz opisuje konkretne sceny, analizuje gesty, spojrzenia i grymasy Reeda. Przyznaję, że fragmenty zawierające bardziej poetyckie opisy muzyki czasem stawiały mi opór jako tłumaczowi, ale było to ciekawe wyzwanie.
Jego wysiłek widać także w kronikarskim wymiarze książki, kiedy Lou Reed przedstawiony zostaje na tle swoich czasów.
I to także się Hermesowi udało. Pozbawiona szerszych kontekstów książka o jednym człowieku, który sobie żył, grał, wydawał kolejne płyty, z kimś się schodził, z kimś innym rozchodził, itd., nie byłaby równie interesująca. A właśnie w przypadku Reeda te konteksty są niesamowite! Żył przecież ponad 70 lat, a zatem przez kilka epok, które autor skrupulatnie opisał.
Aby sięgnąć po „Króla…”, nie trzeba wcale posiadać gruntownej wiedzy historycznej, bo wiele rzeczy zostaje w książce wyjaśnionych. Lektura ta może być ciekawa również dla czytelnika, dla którego amerykańska kontrkultura XX wieku jest mało znanym i zamierzchłym zjawiskiem.
Tłumacząc książkę, musiałeś przyswoić sobie jakąś dodatkową wiedzę związaną z Nowym Jorkiem?
Nigdy nie byłem w tym mieście, ale od lat czytam o nim sporo. Fascynuje mnie zwłaszcza Nowy Jork z drugiej połowy lat 70. i często wracam do muzyki, filmów i literatury z tamtego okresu. Jednak chociaż to bliski mi temat, przekładając „Króla…”, dowiedziałem się wielu nowych rzeczy, co sprawiło mi dużą frajdę. Zwróciłeś może uwagę na mapkę Manhattanu na wyklejce? Nie ma jej w oryginalnym wydaniu, bo to mój pomysł, żeby ułatwić czytelnikowi przestrzenne osadzenie ważniejszych miejsc i wydarzeń opisywanych w książce. Lou Reed to rzecz jasna nie tylko Manhattan, ale cały Nowy Jork by się nie zmieścił. Z pewnością było to epicentrum wielu ciekawych zjawisk, a większość miejsc istotnych dla tej opowieści znajdowała się właśnie tam, w niewielkiej odległości od siebie.
Oczywiście mówimy tu wciąż o zdarzeniach z przeszłości, by nie powiedzieć prehistorii. Kilka lat temu tłumaczyłem „Dziewczynę z zespołu” Kim Gordon, basistki Sonic Youth. To książka o mocno nostalgicznej wymowie – właściwie pean na cześć nieistniejącego już Nowego Jorku lat 80. i 90. Kilkakrotnie powtarza się w niej stwierdzenie, że gentryfikacja zrobiła swoje i ten dziki, kontrkulturowy, podziemny świat odszedł w niebyt. Dziś można pójść na The Bowery i poszukać miejsca, w którym stało CBGB’s, ale tam jest już tylko jakiś butik, w którym jako kuriozum zachowano jedynie słynny klubowy kibel. W każdym razie serce dziwnej muzyki bije już gdzie indziej.
A czy tobie, jako fanowi Lou Reeda, „Król Nowego Jorku” pozwolił spojrzeć na niego z jakiejś innej niż wcześniej perspektywy?
Czymś nowym, zaskakującym i ciekawym był dla mnie opisany w książce jego stosunek do reklamy. Wiadomo, że jeśli Reed jest dla kogoś idolem czy punktem odniesienia, to dla artystów niezależnych, a niezależność kojarzy nam się z antypodami komercji. Tymczasem Lou przez całe lata 80., mówiąc mało elegancko, dawał ciała. Użyczył wielu swoich piosenek, również tych naprawdę świetnych, do reklam, co odkryłem ze sporym niesmakiem. No bo jak to? Dlaczego? Jak mógł tak pohańbić świętość? A prawda jest taka, że Reed w tej kwestii był po prostu dzieckiem Warhola i nie miał tego rodzaju oporów. Po drugie zaś nie mógł liczyć na żadnych światłych i hojnych mecenasów. Jego piosenki trafiały do reklam nie po to, by ich autor mógł tarzać się w dolarach (zwłaszcza że zazwyczaj żył dość skromnie), ale dla zapewnienia mu komfortu wydawania płyt bez oglądania się na wyniki sprzedaży. Pamiętajmy, że sporo z tego, co nagrywał, także u schyłku życia, stanowiły rzeczy trudne, pokręcone i niechodliwe. Lou Reed miał czas i przestrzeń na tworzenie takiej muzyki właśnie dlatego, że swoje co bardziej przebojowe kawałki oddał reklamodawcom.
To jeszcze na zakończenie… Zgadzasz się z opinią krytyka „Washington Post”, że „Król Nowego Jorku” jest jedyną biografią Lou Reeda, którą należy przeczytać?
Nie, myślę, że ostatnie słowo na jego temat nie zostało jeszcze powiedziane. Faktem jest, że wcześniejsze wydawnictwa na temat Reeda mówią sporo przede wszystkim o autorach, ale to także dlatego, że takiej postaci nikt nie jest w stanie objąć jedną książką. Każdy kolejny biograf dorzuca coś do obrazu, a sam Lou Reed i tak się wciąż wymyka.
Osobiście jestem bardzo wdzięczny wydawnictwu Kosmos Kosmos za opublikowanie książki Sounesa, nawet jeśli uważam ją za nieudaną, ponieważ był to ruch pionierski. Jeszcze kilka lat temu, kiedy starałem się zainteresować różnych wydawców biografią Lou Reeda (nie tą pióra Hermesa, bo wtedy jeszcze nie powstała, ale na przykład „Lou Reed: A Life” Anthony’ego DeCurtisa), w odpowiedzi słyszałem, że taka książka w Polsce nie ma szans się sprzedać. Że co to za jeden ten Lou Reed, kto o nim słyszał, a w ogóle to stare dzieje. Trzymam kciuki za to, by „Król Nowego Jorku” zmienił coś w kwestii postrzegania wpływu Reeda na kulturę muzyczną drugiej połowy XX wieku. Ktoś, kto dotąd nie miał o nim pojęcia, może pozna go za sprawą książki, a ten kto słyszał, ale nie pamięta, przypomni sobie tę niezwykłą postać.
Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: Lou Reed – Institut national de l’audiovisuel, Andrzej Wojtasik – Monika Norf
Kategoria: wywiady