Książka, która zrodziła się ze snu – wywiad z Karoliną Lewestam, autorką „Małej Księżniczki”

16 grudnia 2021

Karolina Lewestam jest filozofką, publicystką współpracującą z czołowymi tytułami w Polsce oraz wykładowczynią. Jej ostatnia książka zamieszała w sercach wielu czytelników: „Mała Księżniczka” powstała jako dialog z przypowieścią Antoine’a de Saint-Exupery’ego. O tym, jak przyszedł do niej pomysł na napisanie książki, do kogo jest kierowana i o tym, że złu w nas trzeba spojrzeć w oczy, opowiada autorka.

Katarzyna Figiel: Pamięta pani, kiedy po raz pierwszy przeczytała „Małego Księcia”? Jakie zrobił na pani wrażenie?

Karolina Lewestam: „Małego Księcia” dostałam, kiedy miałam jakieś siedem, osiem lat od mojej cioci. To była dla mnie bardzo ważna książka – przede wszystkim dlatego, że była tak inna od wszystkich innych moich lektur. Nie sądzę, żebym zrozumiała wtedy jej przesłanie, ale uwiódł mnie język, który był skrzyżowaniem przypowieści i bajki; klimat, poczucie, że obcuję z czymś ważnym.

W którym momencie życia pojawiła się w pani myśl, żeby dopowiedzieć swoją wersję wydarzeń? I dlaczego?

Dwa lata temu, w nocy, a dokładnie o godzinie piątej nad ranem. Pamiętam, że dzień wcześniej, odprowadzając córkę do szkoły, zauważyłam czyjąś torebkę na lunch z Małym Księciem. To musiało puścić w ruch jakiś podświadomy mechanizm, bo przyśniła mi się mała dziewczynka podróżująca po planetach. Obudziłam się przed świtem, zupełnie trzeźwa i rzuciłam się do stołu, żeby ją narysować. Mała Księżniczka po prostu sama się zdecydowała powstać i wykorzystała mnie do tego, nie pytając mnie wcześniej o zdanie.

Czy nie bała się pani, jak zareagują fani „Małego Księcia”, których przecież w Polsce nie brakuje?

W ogóle się nie bałam, bo nie sądziłam, że ktokolwiek będzie chciał tę książkę wydać. Pisałam ją dla siebie, po angielsku, bo byliśmy wtedy w Londynie; z dala od moich znajomych i od mojej pracy, więc nie było nikogo, kto powiedziałby mi, że to kompletnie poroniony pomysł. Ten proces był dla mnie fantastyczną przygodą, trochę tajemniczą, bo naprawdę czułam się nie jak ktoś, kto tworzy, ale ktoś, kto coś odkrywa, coś znajduje. Nie pisarka, ale archeolożka. No ale kiedy wydawnictwo W.A.B. ogłosiło plan wydania „Księżniczki”, fani „Małego Księcia” rzeczywiście mieli mnie ochotę poszatkować na plasterki. I ja to szanuję. Nawet mnie to cieszy – okazuje się, że ludzie chcą walczyć za ukochane książki, to jest wspaniałe i piękne. Natomiast kiedy ludzie mieli już okazję „Małą Księżniczkę” przeczytać, nagle feedback się radykalnie zmienił: okazuje się, że książka się ludziom bardzo podoba i że ciągle jest na listach bestsellerów Empiku. Bo widzi pani, dopiero jak się ją przeczyta, to widać, że ja ani nie krytykuję pierwowzoru, ani nie traktuję mojego pomysłu jak wprawki literackiej typu „zamień psa na kota, a chłopca na dziewczynkę”, tylko wdaję się w dialog z pewnym dziełem po to, żeby powiedzieć coś zupełnie swojego.

Mam poczucie, że „Mała Księżniczka” wpisuje się w trend książek „dla małych buntowniczek”, tych, które mają pomagać rodzicom wychować dziewczynki w XXI wieku. Czy taki był pani zamysł?

Nie do końca. To nie był wcale projekt stricte feministyczny, po prostu tak wyszedł, prawdopodobnie dlatego, że ja sama jestem dziewczyną. Ale Mała Księżniczka przede wszystkim jest sobą, jest sobą bardziej niż jakąkolwiek kategorią, do której zdarzyło się jej należeć.

Ważną postacią w książce jest Amelia Earhart. Czy od samego początku było dla pani jasne, że to ona będzie lotniczką w „Małej Księżniczce”, czy może to historia jej tajemniczego zniknięcia przeważyła szalę?

Tak, tej nocy, kiedy pomysł na książkę mnie zbudził i kazał po ciemku szukać ołówka i farb – zresztą to ten pierwszy nocny rysunek znalazł się potem na okładce – od razu pomyślałam o Amelii, o dziewczynie, która miała być pierwszą, której uda się oblecieć planetę dookoła, ale zaginęła bez wieści. Przeczytałam jej teksty, dużo czytałam o niej. Sama jestem, a raczej byłam, żeglarką i jako młoda dziewczyna czytałam nałogowo o podróżnikach i podróżniczkach. To po prostu musiała być Earhart. No i ktoś musiał opisać, co się tak naprawdę z nią stało, prawda?

Oczywiście! Mam jednak wątpliwość dla kogo de facto jest historia Małej Księżniczki. Przedstawia w niej pani przegląd psychologicznych słabości, szczególnie kobiecych. Na mnie jako na dojrzałej czytelniczce – jestem po trzydziestce – możliwość przejrzenia się w tych historiach jak w lustrze robi ogromne wrażenie. Ale co z tej książki miałyby wyciągnąć młode dziewczyny? Czy jest szansa, że „Mała Księżniczka” do nich dotrze?

No właśnie, to jest bardzo dobre pytanie. Jak już skończyłam pisać i ilustrować i okazało się, że mam gotowy produkt, zaczęłam myśleć o wydaniu „Księżniczki”. Poszłam z tą książką do kilku angielskich agentów i zainteresowanie było dość duże, ale wciąż pojawiało się pytanie: jaki jest target? Komu my to konkretnie sprzedamy? Dopiero Anna Dziewit-Meller, szefowa W.A.B., powiedziała, że jej nie przeszkadza to, że nie wiadomo, na jakiej półce ustawić tę książkę, bo ona się jej podoba i już. I może z „Księżniczką” jest trochę tak, jak z samym „Małym Księciem” – dorośli czytają jedną książkę, o sensie życia, dorosłości i miłości, a dzieci drugą – o baobabach i słoniu w wężu. W „Małej Księżniczce” też są rzeczy, które podobają się nawet mojej siedmioletniej córce – na przykład próbująca się przypodobać wszystkim planeta czy dziwna kobieta, która gotuje, usiłując nie widzieć szalejącego w jej ogrodzie smoka. Ale dopiero my, kobiety trochę starsze, widzimy tę głębszą warstwę. I tak już pewnie jest z książkami, które roszczą sobie pretensje do uniwersalności.

Czytamy na okładce, że „Mała Księżniczka” to książka przyjaciółka, ale ja bym powiedziała, że bardziej niż przyjaciółkę przypomina terapeutkę. Bo czyż nie jest to właśnie terapia psychologiczna w pigułce: najpierw zagląda pani w najczarniejsze mroki kobiecej duszy, a potem prowadzi w stronę rozwiązania i daje nadzieję?

Na pewno pisanie jej było terapią dla mnie. Kawafis pisał w wierszu „Itaka”: „Lajstrygonów, ani Cyklopów, ani okrutnego Posejdona nie spotkasz, jeżeli nie niesiesz ich w swojej duszy, jeśli własna twa dusza nie wznieci ich przed tobą”. Wszystkich opisanych w „Małej Księżniczce” cyklopów niosłam we własnej duszy, a ona pomogła mi ich porządnie spotkać i przynajmniej w części pokonać. Ale fakt, ta książka ma strukturę terapii – toksyczna relacja, reakcja ciała, którą się niewłaściwie interpretuje, podróż, a potem oswojenie swojego cienia i na koniec odważny lot w nieznane.

Czy „Mała Księżniczka” to też książka o depresji? O jej przyczynach i początkach? Ten temat dotyka przecież coraz większej liczby młodych osób w Polsce, a szczególnie dziewczynek.

To rzeczywiście problem ogromny. Często związany z tym demonem, z którym walczy napotkana przez Małą Księżniczkę modelka – dziewczyna, która wierzy, że dorosłość to zgoda na to, żeby kochali nas tylko ze względu na to, jak się prezentujemy publiczności. Media społecznościowe i kultura ciągłej autoprezentacji napędzają depresję nastolatek w większym stopniu niż nastolatków. Dziewczyny są wyjątkowo wrażliwe na oczy innych i łatwiej ulegają presji obcego spojrzenia. Podobnie też jak planeta, którą spotyka Księżniczka, zaniedbują własną tożsamość w ciągłych próbach zadawalania innych. „Mała Księżniczka” to może nie tyle książka o depresji jako takiej, ale opowieść, która przybliża nam kilka ważnych przyczyn tej choroby – i może pozwala się z nimi lepiej zmierzyć.

Czy myśli pani, że w każdym z nas tkwi ciemne „Coś”, które trzeba oswoić? I czy zawsze da się to zrobić?

Jednym z głównych błędów myśli liberalno-lewicowej jest założenie, że zło zawsze przychodzi z zewnątrz, na przykład z warunków socjoekonomicznych czy z historii rodzinnej. A ja, też trochę lewak, a trochę liberał, uważam jednak, że zło jest w nas. Bywamy podli, nieprzyjemni, egoistyczni, złośliwi, gniewni. Tacy jesteśmy. Tylko, że to zło się robi najgorsze, kiedy usiłujemy go nie widzieć i wcisnąć je jak najgłębiej z powrotem w trzewia. A kiedy spojrzymy mu w twarz – tak, wszyscy je mamy gdzieś w środku – to możemy je przekuć na jakieś dobro. I to się przytrafia Małej Księżniczce.

Czy mogę zapytać o pani kolejne projekty literackie? Czy ma pani w planach książki podobne do „Małej Księżniczki”?

W lutym wychodzi książka z moimi esejami o rodzicielstwie w wydawnictwie Czarne. Następnym projektem jest napisana już powieść fantasy dla starszych dzieci. A „Mała Księżniczka” jest jedyna w swoim rodzaju i niech taką pozostanie.

Rozmawiała: Katarzyna Figiel
fot. Simona Supino

Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady