Komiksowy black metal – wywiad z Benedyktem Szneiderem

16 lutego 2012

fot. Artur Kostkowski

„Strzeż się światła – może cię zabrać daleko, tam, gdzie nie dochodzi żadna ciemność” – słowa Varga Vikernesa (Burzum), guru norweskiego black metalu i najsłynniejszego na świecie kościołopodpalacza stanowią także motto komiksu „Diefenbach – Nim wzejdzie świt”.
Niektórzy pamiętają na pewno krótki zeszyt zatytułowany po prostu „Diefenbach”, jaki prawie dziesięć lat temu ukazał się nakładem Kultury Gniewu. W tamtej opowiastce Benedykt Szneider, najmroczniejszy komiksiarz w tej części Europy, oryginalnie ubrał demoniczny horror w quasi-średniowieczny kostium. Teraz doczekaliśmy się kontynuacji starej historii, a zarazem początku zupełnie nowej przygody. Strzeżcie się światła… nim wzejdzie świt.

Co sądzisz o ostatnich produkcjach Burzum? Myślisz, że wyjście na wolność przysłużyło się twórczości Varga?

„Belus” jest niesamowity. Słuchałem go niemal ciągle przez okrągły rok. Co do „Fallen”, to mam wrażenie, że Vargowi nie wyszedł chyba mastering i jak dla mnie ten krążek trochę rzępoli. Nie ma takiego reverbu, przez co słabiej do mnie trafia. A już ten ostatni kawałek z „Fallen” jest super-dziwny (śmiech).

Muzyka Burzum towarzyszyła ci podczas powstawania „Diefenbacha”?

Tak, ale nie słucham już przy rysowaniu tyle co kiedyś. Gdy byłem młodszy, puszczałem muzykę non-stop, pomagała wprowadzić się w pewien trans. Dzisiaj mogę rysować i bez tego. Muzyki wolę teraz posłuchać podczas jazdy na rowerze albo wieczorem, siedząc na kanapie. Tak jak niektórzy odprężają się z lampką wina przy jazzie, tak ja w podobny sposób traktuję black metal. Jestem już stary (śmiech).

Daj spokój, jesteś raptem z rocznika ?82.

Ale rysuję od dawna, bo pierwsze komiksy na Konwent Komiksu wysyłałem mając trzynaście lat. Razem z Jakubem Rebelką uczyliśmy się od siebie nawzajem, chociaż bardziej ja od niego (śmiech). Gdy jesteś młody, brakuje ci dystansu i traktujesz wszystko strasznie poważnie. Pierwszy „Diefenbach” – to już było później, w 2001 roku – powstawał nocami. Akurat nie zdałem wtedy na studia, więc miałem dużo czasu. Siadałem do rysowania o 22:00 i kończyłem nad ranem. Dzisiaj by to nie przeszło, bo zwyczajnie muszę iść do pracy. Skończyły się noce poświęcone rysunkowi i black metalowi (śmiech).

Zauważyłeś pewnie, że estetyka blackmetalowa wnika dzisiaj w różne sfery sztuki i popkultury? Te kozły, czachy, corpse-painting są obecne nawet w świecie mody.

Fakt – połamane gałęzie, dziewczyny w zwiewnych sukienkach, wszystko czarno-białe… Widać jak ta estetyka się upowszechnia, szczególnie w modzie. W zeszłym roku kupiłem sobie zresztą album „True Norwegian Black Metal” ze zdjęciami Petera Beste.

Podstawa!

I to już było takie wejście black metalu na salony. Poza tym w filmie dokumentalnym ?Until the Light Takes Us? pojawili się norwescy artyści ostro biorący się za temat. Niepokojący był trochę widok Fenriza z Darkthrone, który chodził po galerii sztuki, jakby był zamknięty w klatce. Ale prawdą jest, że black metal niesie z sobą tak charakterystyczny styl graficzny, że nie dziwi mnie, że przenika szerzej. Niespecjalnie mnie to jednak jara, bo zazwyczaj jest to wszystko pozbawione treści.

Ty w swoim czasie uczestniczyłeś w pewnym muzycznym przedsięwzięciu – duecie Romanian Boys.

To był mój pierwszy zespół, założony z Jakubem Rebelką w 2001 roku. Mieliśmy klawisze Casio CPS-80, obecne chyba w co drugim polskim domu i nagrywaliśmy sobie na pececie programem Cool Edit Pro. Taką metodą powstało chyba z piętnaście płyt z bardzo dziwnymi utworami (śmiech).

Black metal to bynajmniej nie był.

Nie, nie! Tworzyliśmy cygański rap. Takie tam wygłupy, które dziś mogłyby się kojarzyć z popisami takich ?gwiazd? youtube?a jak Lech Roch Pawlak. Niemniej mam sentyment do naszych aranżacji klawiszowych (śmiech).

Powiedziałeś „pierwszy zespół”, były kolejne?

Kilka, ale w zasadzie żaden nie wyszedł poza kilka piwek i amatorskie nagrywki po nocach. Na studiach mieliśmy taki zespół industrialny, z którym odbyło się kilka większych prób. Zaproszono nas nawet na festiwal, ale dziwnym zrządzeniem losu o północy piorun uderzył w instalację elektryczną i nie zdążyliśmy wystąpić. To musiał być jakiś znak opatrzności.

Czyżby tym festiwalem było Castle Party?

Nie, jakaś impreza tam, gdzie jest muzeum parowozów… W Wolsztynie! Takie tam rockowe fiu-bździu.

OK, to przejdźmy w końcu do sedna, czyli nowej odsłony „Diefenbacha”. Tak się zastanawiam… Miejsce akcji pierwszej części można było łatwo umiejscowić w Skandynawii. W przypadku nowego komiksu nie jest to już tak oczywiste.

Zasadniczo „Diefenbach” rozgrywa się i będzie się nadal rozgrywał w bliżej nieokreślonym regionie – powiedzmy – bałtyckim. Klimaty skandynawsko-słowiańskie, ale bez dokładnego określania miejsca akcji. Nie chcę się odwoływać do realnych miejsc czy wydarzeń historycznych, bo wolałbym uniknąć wplątania się w coś, o czym mam małą wiedzę. Nie chodzę też po Ikei w poszukiwaniu nazwisk bohaterów, niemniej w językach skandynawskich odnajduje fajne brzmienie, które mogę przenieść także i do słowiańskiego settingu. Staram się więc miksować jedno z drugim, zwłaszcza, że dużą część dzieciństwa spędziłem w Gdańsku, więc w pewnym sensie ciągnie mnie nad morze.

Kojarzy mi się ten komiks również z utworami, które rozgrywają się w średniowieczu, a jednak widać, że cały ten mediewalny sztafaż jest tylko pewnym pretekstem. Myślę tu o „Imieniu róży” czy „Siódmej pieczęci”…

No tak, teoretycznie akcja „Diefenbacha” dzieje się średniowieczu, ale kiedy się przyjrzysz, zobaczysz, że jeden z bohaterów nosi na sobie pas z nabojów. Bawię się trochę, przebijając średniowieczny setting rekwizytami kojarzącymi się z metalową maskaradą. Już to trochę odróżnia ten komiks od horrorów, splatterów czy opowieści fantasy. Nazywam go komiksem blackmetalowym ale wiadomo, że nie jest to całkiem na poważnie.

Niemniej „Diefenbach” poniekąd jest horrorem, takim w nieco sataniczno-wampirycznym wydaniu.

Tworząc pierwszą część, przyświecało mi kilka inspiracji. Oglądałem ze strachem „Miasteczko Twin Peaks” i czułem, że jest to naprawdę dobrze zrobiony serial, bo wywiera na widzu dziwne, podskórne wrażenie. Czytałem też książkę „Pamiętniki Laury Palmer”, które wydały mi się takim zejściem o level niżej, czyli bliżej piekła (śmiech).

W „Imieniu róży” groza jest bardziej wizualna, teatralna, a ja sięgałem raczej do inspiracji fabułą „Twin Peaks” – dziewczyna zaginęła w lesie, ktoś przeczytał jej ostatni list itd… Strach nie był jednak celem samym w sobie. Nawet nie jestem fanem horroru, choć lubię np. „Martwe zło”. Już więcej inspiracji dostarczała mi wtedy muzyka, np. wczesne płyty Cradle of Filth, bo pierwszy „Diefenbach” był trochę wampiryczny – więcej krwi, więcej zębów…

Dla mnie „Zanim wzejdzie świt” jest w większym stopniu „jedynką”, ponieważ rozpoczyna serię, którą mam zamiar kontynuować. Chciałem odejść od tego, co było najciemniejsze, wampiryczne – ale i oklepane – w tym starszym komiksie i stworzyć nowy, własny świat. Nowa historia ma nieco więcej sensu, nadal jest jednak osadzona w realiach, jakie wykreowałem wcześniej.

?Diefenbach? jest tym atrakcyjniejszy, że odstaje wyraźnie od tego nurtu, jaki na moment zdominował komiks w Polsce. Mam na myśli te bogoojczyźniane historyjki na zamówienie…

Ale taki nurt jest obecny na całym świecie. Nawet moje ukochane Studio 4°C zajmujące się anime zrealizowało film o rewolucji październikowej, który był ewidentnie zrobiony na zamówienie. U nas też jakaś instytucja rzuci kasą, to i powstają takie dziwne komiksy jak ?Solidarność?. Ja akurat popełniłem swego czasu historię do antologii o Powstaniu Warszawskim, więc też nie mam co się od tego odżegnywać.

No tak, ale zrobiłeś to we własny, przewrotny sposób, a ja mówię teraz o ewidentnych produkcyjniakach robionych na kolanie, byle zainkasować ministerialny grant.

Strasznie chujowe jest to, że wszyscy się na to rzucili i powstają komiksy o niczym. Niech sobie będzie półka z – nazwijmy to – komiksem państwowym, ale efekt jest taki, że brak na rynku różnorodności. Twórcy mają dylemat czy wziąć środki z ministerstwa i robić coś na zamówienie, czy podjąć ryzyko i tworzyć własny, mainstreamowy album. Tyle że nie ma żadnego mainstreamu.

Nie no, mainstreamem są teraz te opowieści o wojnie, okupacji i PRLu.

Gdybyśmy jeszcze mieli profesjonalistów, którzy zrobiliby z tego coś zjadliwego, to spoko, ale teraz maczają w tym palce wszyscy i powstaje często straszne gówno. Nie działam w kontrze do polskiej sceny komiksowej i nie jestem jej komentatorem, ale wydaje mi się nadal nijaka, a publikacje tego typu na pewno nie poprawiają sytuacji. Ostatnio jest lepiej, bo „Chopin New Romantic” i „Tymczasem” to fajne albumy.

Pomówmy o sposobie, w jaki pracujesz. Jesteś poniekąd typem dłubacza. Trzeba mieć sporo samozaparcia, żeby misternie kłaść wszystkie te kreski. Sprawia ci to frajdę? Traktujesz to jako wyzwanie?

Jedno i drugie. Przede wszystkim nigdy nie byłem kimś, kto codziennie siada i rysuje. Czuję, że nie jestem dość dobry, by fantazjować samym rysunkiem. Muszę najpierw wszystko sobie wymyślić i rozpisać. Komiks traktuję podobnie do designu – jeżeli w tym drugim trzeba sprostać czyimś oczekiwaniom, tak w komiksie sam wyznaczam sobie zadanie i zlecam pewną robotę. Poza tworzeniem konkretnego albumu, nie robię praktycznie żadnych innych rysunków – chociaż ostatnio dostałem zamówienie na ilustracje. Sam proces rysowania jest przyjemny, potrafi wprowadzić w swoisty trans. Czasem jeśli mam do zrobienia dużą scenę, to potrafię się solidnie wkręcić. Przykładowo – w „Diefenbachu” jest rozkładówka na dwie strony, która wbrew pozorom powstała super-szybko, dwa-trzy dni.

Nakładam też na siebie pewne ograniczenia – nie korzystam z tekstur, nie pracuję na komputerze, nie odrysowuję ze zdjęć… Dzisiaj odrysowywanie jest łatwe, bo są tablety, ale irytuje mnie, kiedy traktuje się je na równi z prawdziwym rysunkiem. Miałem niedawno w domu montowane okna i akurat pracowałem nad ilustracją do książki, pilnując jednocześnie robotników. Jeden z nich zauważył czym się zajmuję i powiedział „O plastyk!”, po czym spytał: „Z głowy czy odrysowane?”. Jasne, że z głowy! Dla mnie to jest bardzo ważne.

Ale nakład pracy chyba nie jest powodem, dla którego nowy ?Diefenbach? powstawał tak długo?

Powstawał trzy lata plus przerwy, co nie jest powodem do dumy. W przyszłości zamierzam pracować szybciej, niemniej teraz miałem na głowie pracę, zakładanie studia. Faktem jest też, że rysuję stosunkowo powoli, a chciałbym, żeby ktoś, kto kupi komiks, dostrzegł, że autor trochę się nad nim wysilił.

Moje zainteresowanie komiksem wzięło się z Thorgala i pierwszych konwentów, na których Gawronkiewicz przedstawiał „Achtung Zelig!”, a Truściński swoje prace science-fiction. Skill, jaki oni prezentowali pobudził mnie do roboty. Dążę do tego, żeby tworzyć dopracowane komiksy, pełne detali i z własnym charakterem. Przy czym – jak to powiedział Rosiński – co z tego, że plansza jest piękna, jeśli powstawała przez rok? Chcę więc pracować szybciej, ale nadal poświęcać rysunkom wystarczająco dużo wysiłku.

Będą więc kolejne części „Diefenbacha”?

Taki jest plan. Teraz to się dopiero naprawdę zaczyna. Odkąd założyłem z kolegami studio, jestem w stanie poświęcić komiksowi część czasu, jaki sam sobie wyegzekwuję i nie stracić przy tym źródła utrzymania. Moje studio – Studio BX – jest wraz z Kulturą Gniewu współwydawcą „Diefenbacha” i dzięki temu mogliśmy wydrukować go efektowniej – w formacie A4+, z wytłoczką i lakierem na logo. To miał być przedmiot, który chce się mieć. I chyba się udało.

Rozmawiał Sebastian Rerak

Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady