Kiedyś jednemu z moich autorów obiecałam, że nie napiszę kryminału – i tego się trzymam – wywiad z Karoliną Macios
Karolina Macios posiada wieloletnie doświadczenie redaktorskie w pracy z polskimi twórcami kryminałów. Sama – po dwóch powieściach z gatunku chick lit – postanowiła napisać thriller psychologiczny „Czarne morze”. Z autorką rozmawiamy o tym, dlaczego nie tworzy już literatury obyczajowej dla kobiet, na ile utożsamia się z bohaterką swojej nowej powieści oraz w jakiej roli czuje się lepiej: pisarki czy redaktorki.
Mariusz Wojteczek: Jesteś bardziej redaktorką czy pisarką? W której roli czujesz się lepiej? A może w obydwu ci tak samo wygodnie?
Karolina Macios: Bardziej redaktorką – a przynajmniej tak siebie postrzegam. Mam większe doświadczenie jako redaktorka pracująca z tekstami innych autorów niż jako pisarka, poza tym dziewięć miesięcy w roku redaguję, a trzy piszę. Ten podział jest o tyle ważny, że nie da się połączyć i pisania, i redagowania – to są dwa zupełnie różne tryby pracy. Zatem o ile w ogóle można wyskoczyć z jednej roli i wskoczyć na chwilę w drugą – to tak właśnie wygląda moje życie od dwóch lat, bo „Czarne morze” powstało dwa lata temu. A w której z nich jest mi wygodniej? Niby sprowadzają się do tego samego: do tekstu, opowieści, historii, ale oznaczają zupełnie co innego. Kiedy człowiek redaguje, wchodzi w cudzy świat, który jest już ukształtowany – musi uszanować panujące w nim zasady i iść po ścieżkach wytyczonych przez autora, proponując pewne zmiany, ale bez naruszania struktury tego świata. Natomiast kiedy pisze, sam tworzy wszystko od nowa, wytycza kierunek i ustala zasady, a także przejmuje za nie pełną odpowiedzialność. Każda z tych ról daje mi coś innego, ale w obu czuję się świetnie.
Karierę pisarską rozpoczęłaś trochę przypadkiem, od wysłania anonimowo pierwszej powieści obyczajowej do Wydawnictwa Znak, w którym już wtedy pracowałaś. I „Wszyscy mężczyźni mojego kota” odnieśli niespodziewanie znaczny sukces. Czułaś się zaskoczona? Co było impulsem do podjęcia próby wydania książki, którą sama uważałaś – jak wspominasz – za projekt pisany dla frajdy, dla samej siebie?
Tak, pracowałam wtedy w Znaku, w dodatku w dziale literatury pięknej, przez który przechodziły wszystkie beletrystyczne propozycje wydawnicze. Czytałam mnóstwo książek, w tym sporo literatury obyczajowej, na którą wciąż kręciłam nosem. Szukałam czegoś, co będzie dobrze napisane, zabawne i spełni wymogi chick litu – stąd już było blisko do wymyślenia własnej bohaterki i jej historii, a potem usiadłam i zaczęłam pisać. Nie zakładałam wtedy nawet, że kiedykolwiek to wydam – pisałam raczej w ramach rekompensaty za przerzucanie tony niezbyt ciekawych pozycji i naprawdę świetnie się przy tym bawiłam. A sukcesem tej książki poczułam się wręcz oszołomiona, tyle że pracowałam na etacie, zakładałam z moimi przyjaciółkami fundację, organizowałam kursy pisania, redagowałam – i najzwyczajniej w świecie nie miałam kiedy spuchnąć z zachwytu nad samą sobą. I całe szczęście, bo kolejne książki nie wywołały już takiego zainteresowania. Przełknęłam grzecznie gorzką pigułkę i zajęłam się całą resztą.
Literatura obyczajowa dla kobiet to nie jest gatunek cieszący się ogólną estymą. Traktowany nieco po macoszemu, jako rozrywka dla „gospodyń domowych”, okazuje się bardzo ciepło przyjmowany przez czytelniczki i całkiem dobrze się sprzedaje – nie tylko u nas. Wygodnie ci być przedstawicielką chick litu w naszym kraju? Chciałabyś napisać polski odpowiednik „Dziennika Bridget Jones”?
Wtedy chciałam, bawiło mnie żonglowanie motywami z tego gatunku, a przede wszystkim nigdy nie uważałam literatury obyczajowej za coś gorszego, książki drugiej kategorii. Teraz zresztą literatura dla „gospodyń domowych” znalazła się wraz z thrillerami, kryminałami, horrorami oraz po prostu powieściami obyczajowymi w jednej kategorii zwanej literaturą mainstreamową. Brzmi lepiej, prawda? Mniej stygmatyzująco, a właśnie tego typu literatura trafia do bardzo szerokiego grona czytelników. Poza tym można jednocześnie czytać literaturę non-fiction, ambitną prozę oraz powieści pisane wyłącznie dla rozrywki. Nie da się pisać, ale czytać owszem. A czy jest mi wygodnie z chick litem? Nie, już nie. Chick lity pisałam bardzo dawno temu, mam wrażenie, że w innym życiu, i zostawiłam ten etap za sobą. Teraz potrzebuję czego innego.
Wspominałaś, że twoje pisanie „nie jest dla głębokich doznać literackich, ale po prostu dla frajdy”. Uważasz, że literaturze „misja” nie jest potrzebna? Lekkie, łatwe i przyjemne powieści są kluczem do zachęcania ludzi, by czytali?
Trudno o głębokie doznania literackie przy chick litach, to jest literatura pisana i czytana wyłącznie dla rozrywki, bo takie też są prawidła tego gatunku, ale to przecież tylko wycinek całego świata literackiego. Nie da się rozmawiać o potrzebach związanych z literaturą, opierając się wyłącznie na jednym gatunku. Zresztą tyle czasu minęło, odkąd miałam w rękach tego typu książkę, że już naprawdę nie potrafię wskazać, jakie oczekiwania i potrzeby czytelniczek spełnia. Wypadłam z tej roli. Zresztą ja jako czytelniczka mam przeróżne potrzeby i nie ograniczam się do jednej półki.
Pracujesz jako redaktorka z takimi polskimi tuzami kryminałów, jak Marek Krajewski, Marta Guzowska, Wojciech Chmielarz. To stąd pomysł, by napisać własny kryminał? Jak zrodził się koncept „Czarnego morza”?
Kiedyś jednemu z moich autorów obiecałam, że nie napiszę kryminału – i tego się trzymam: „Czarne morze” nie jest kryminałem. Zresztą nawet gdybym chciała napisać kryminał, nie odważyłabym się. Kiedy człowiek pracuje z autorami, nabiera ogromnej pokory do tekstu – zbudowanie porządnej kryminalnej intrygi nie jest wcale taką łatwą rzeczą, a ja świetnie czuję się w roli kogoś, kto rozkłada intrygę na czynniki pierwsze i analizuje, czy wszystko się zgadza. I to mi wystarczy. Natomiast kiedy pracuje się na tekstach, które dopiero co wyszły spod ręki autora, i ma się wpływ na ostateczny kształt powieści (nie zawsze tak jest – to zależy od pisarza i jego oczekiwań), redaktor może sobie na wiele pozwolić. Czasami na zbyt wiele – bo nie do niego należy zmienianie toru opowieści. Może jedynie zasugerować pewne zmiany dotyczące intrygi, bohaterów, stylu czy tempa narracji, ale jeśli autor powie zdecydowanie „nie”, to redaktor powinien się wycofać, gdyż nie jest to jego opowieść. Zazwyczaj się pilnuję i dbam o to, by nie zostawiać swojego śladu w książkach moich autorów, choć czasami bardzo mnie to korci – i właśnie z tego powodu zrodził się pomysł na „Czarne morze”. Pierwsza przymiarka powstała, gdy dostałam się na warsztaty pisania scenariuszy organizowane przez Międzynarodowy Festiwal Kryminału – musiałam napisać dwie, trzy sceny oraz przedstawić streszczenie całej historii. To był właśnie początek „Czarnego morza”.
To powieść mocno emocjonalna, skupiona na odczuciach – lękach, obsesjach – głównej bohaterki. Duszna atmosfera, powolne, postępujące odrealnienie, coraz silniejsze zacieranie się granicy między realizmem a fikcją. Co było przy pisaniu tej książki najtrudniejsze?
Najtrudniej było mi zmierzyć się z tekstem – każdy napisany fragment czytałam po kilka razy następnego dnia, zanim zaczęłam pisać dalej, i zawsze wydawało mi się, że to jeszcze nie to, że jest zbyt słabe, zbyt grafomańskie, zbyt odległe od tej historii, którą miałam w głowie. Natomiast cała reszta, czyli atmosfera powieści, zacieranie się granicy między światem zewnętrznym mojej bohaterki a tym wewnętrznym, wpadanie w jej obsesje, wizje – to akurat przychodziło mi bez trudu. W jednej z pierwszych książek Rushdiego, które przeczytałam, historie lały się strumieniem z kranu, podążało się za strugą opowieści – i ten właśnie obraz pozostał mi do dziś. Kiedy już znam swoją historię i swoich bohaterów, zrobię drabinkę, rozpiszę fabułę na konkretne sceny, mam wrażenie, że wskakuję w nurt opowieści i płynę wraz z nią. Ta książka Rushdiego to oczywiście „Harun i morze opowieści”, jedna z moich ulubionych książek (nie tylko) dla dzieci.
Sama jesteś matką – pomogło ci to wyrazić emocje bohaterki „Czarnego morza”, odseparowanej od swojego dziecka? Te kwestie są w książce oddane bardzo sugestywnie, realistycznie. Identyfikowałaś się – w trakcie pisania – ze swoją postacią? Ile jest Karoliny w Joannie?
Nie ma jej za wiele – co prawda obie lubimy tę samą muzykę, ale już przy książkach nieco się rozmijamy (Irvinga wstawiłam tam na przekór sobie, chociaż z kolei Barnesa uwielbiam). Mam za to wrażenie, że w trakcie pisania więcej było we mnie Joanny niż mnie samej – kiedy wpadam w ciąg pisania, zaczynam żyć życiem swoich bohaterów, odczuwać to, co oni, myśleć tak jak oni. A potem odrywam się od pracy, wstaję od komputera i czasem potrzebuję chwili, żeby wrócić do swojego świata. A co do bycia matką – to w pewnym sensie taki rodzaj filtru, przez który zaczynamy patrzeć na świat i na siebie, kiedy rodzi nam się dziecko. Ja już nie potrafię zobaczyć siebie sprzed narodzin syna – byłam wtedy zupełnie inną osobą, świat był zupełnie inny! Zatem tak, całkiem możliwe, że pomogło mi to w pokazaniu emocji mojej bohaterki, która nagle zostaje odseparowana od córki, chociaż bardziej prawdopodobne jest to, że nie umiem już patrzeć inaczej. To tak samo jak z lękiem, który dostaje się w pakiecie razem z narodzinami swojego dziecka – ten lęk towarzyszy już nam do końca życia, bez względu na to, czy tego chcemy, czy nie.
„Czarne morze” zawiera element nadprzyrodzony. Zaakcentowany delikatnie – zagadkowy dar głównej bohaterki Joanny – z którego nawet częściowo zdajesz się wycofywać w trakcie historii, by zaskakująco wrócić do niego finalnym twistem…
Wątek nadprzyrodzony wydaje mi się dość niedoceniany w polskiej literaturze i zazwyczaj ląduje tam, gdzie ma do tego prawo, czyli w horrorach i fantastyce. A przecież to fantastyczny wytrych do świata naszych emocji, podświadomości, całej tej sfery, z której nie zawsze zdajemy sobie sprawę, albo ją bagatelizujemy, chociaż stanowi część nas. Zresztą właśnie do tego go potrzebowałam – żeby pokazać świat mojej bohaterki, w którym nie ma wyraźnych granic między realizmem a fikcją, bo sama Joanna nie potrafi wskazać, gdzie kończy się tylko jej wyobrażenie, a gdzie zaczyna prawda. Starałam się zacierać trop wątku jej „daru” i pokazać go tak, by z jednej strony dało się go odczytać jako szósty zmysł, zaś z drugiej – wyłącznie jako zaburzenie psychiczne bohaterki albo bardziej rozwiniętą empatię. Czytelnik może zatem sam wybrać, która z tych interpretacji wydaje mu się bliższa – a w zależności od tego inaczej spojrzy na całą tę historię.
Twoja książka wykracza poza ramy klasycznego thrillera. Masz jakieś wzorce literackie? Powieści, na których się uczysz, pisarzy, których warsztatowe techniki starasz się podpatrywać, by rozwijać siebie, swój styl?
To jest właśnie jedno z tych najbardziej krępujących pytań, które słyszę. Zawsze miałam problem z autorytetami, więc nie mam konkretnych wzorców literackich, raczej wybieram to, co mi się podoba z danej książki – na przykład motyw albo postać – lub całej twórczości danego autora (w przypadku Kinga to „Lśnienie” i „Misery”). Oczywiście mam ulubionych autorów, ale w mojej bibliotece stoją na zupełnie innej półce niż King – to choćby Franzen, Eugenides, Barnes, Banville, Budnitz, Smith. I są jeszcze oczywiście moi autorzy – od nich uczę się najwięcej, bo pracuję z nimi, podglądam ich warsztat, widzę, jak zmieniają swoje podejście do literatury.
Bitewny kurz po premierze – skromniejszej przez obecną sytuację – jeszcze całkiem nie opadł. Pierwsze opinie o „Czarnym morzu” powoli się pojawiają. I są pozytywne. Już można odtrąbić sukces? Jesteś zadowolona? Uważasz, że książka dobrze sobie radzi?
Niestety kurz powoli opada – wszystko miało wyglądać inaczej, ale cóż… Nasze życie miało wyglądać inaczej, a co dopiero los jednej książki. Na szczęście pozytywne głosy wciąż spływają, co mnie bardzo cieszy, bo są to głosy z bardzo różnych stron – zarówno od czytelników, którzy wymagają od powieści wyłącznie dobrej historii, jak i od tych, którzy zwracają również uwagę na język, styl i kompozycję. A czy książka dobrze sobie radzi – nie mam pojęcia. To zapewne będę wiedziała dopiero za jakiś czas, więc jedyne, co mi pozostaje, to czekać.
Przyznaję, że z gatunkiem chick lit zupełnie mi nie po drodze. Za to bardzo pozytywnie odebrałem „Czarne morze”. Czy możemy zatem liczyć na kolejny thriller sygnowany twoim nazwiskiem? Masz już pomysł na następną książkę?
Mnie też już nie po drodze z chick litem, za bardzo się zmieniłam, by wracać do tamtego etapu. O wiele bardziej pociągają mnie mroczne historie, świat emocji, zaburzeń, lęków, obsesji i relacji międzyludzkich, tak więc zdecydowanie „Czarne morze” nie jest moją ostatnią powieścią. Nowa książka już jest napisana i zredagowana, czeka na lepszy czas – nie wiem jeszcze, kiedy się ukaże. Nie jest to ciąg dalszy historii Joanny, tylko zupełnie inna opowieść, tym razem osadzona wyłącznie w Gdyni – parnej, dusznej i zalanej palącym słońcem. W takiej właśnie Gdyni moja bohaterka będzie próbowała ułożyć sobie życie na przekór pewnym doświadczeniom, które… I tu muszę urwać, bo powiem za dużo, a mówienie za dużo przy thrillerach to największy grzech, jaki można popełnić.
Rozmawiał: Mariusz Wojteczek
fot. Rafał Masłow
Kategoria: wywiady