Kiedy magia była realna – rozmowa z Santiagiem Roncagliolo o powieści „Rok, w którym narodził się diabeł”
Rok po przebojowej „Nocy szpilek” kolejna książka z nazwiskiem Santiaga Roncagliolo trafiła do polskich czytelników. „Rok, w którym narodził się diabeł” (wyd. ArtRage) przenosi czytelnika do XVII-wiecznej Limy, która staje się areną przedziwnych zdarzeń. Fantastyka miesza się z wielką historią, groza z czarnym humorem, heroizm z cwaniactwem… a najpoczytniejszy dziś peruwiański autor kolejny raz potwierdza swoją klasę.
Sebastian Rerak: Wiem, że początkowo planowałeś napisać książkę na temat czarów, ale rozgrywającą się współcześnie. Jak to się stało, że ostatecznie skierowałeś swoją uwagę ku XVII wiekowi?
Santiago Roncagliolo: Zaczęło się od tego, że podjąłem pewne badania na temat epoki z zamiarem stworzenia małego kontrapunktu dla współczesnej historii. W moich książkach zawsze przyglądam się potworom, terrorystom, prześladowcom, a tym razem postanowiłem podjąć grę z figurą wiedźmy. Kiedy jednak bardziej zgłębiłem temat, zauważyłem, że Peru z XVII wieku oferuje bardzo spektakularne uniwersum. Uniwersum biczowania, ukrzyżowań i diabła obecnego w każdej sferze życia. To było jak gotycki realizm magiczny.
Jednocześnie ta epoka wyjaśnia wiele z bieżących wydarzeń. Współczesne maczyzm i rasizm mają swoje źródło w męskiej potrzebie kontroli i w strachu przed odmiennością, a te pojawiły się w Ameryce wraz z przybyciem Hiszpanów. Wszystko, czego nie rozumiał Kościół katolicki, traktowane było jako wytwór Szatana, w tym także rdzenne religie. To wiele mówi o obawach, jakie dzisiejsze społeczeństwa, także europejskie, wciąż odczuwają wobec tych, którzy są inni, należą do innej kultury, pochodzą z innego kontynentu.
Czy prace twojego dziadka, który był historykiem, posłużyły ci za inspirację?
Tak, mój dziadek specjalizował się w czasach kolonialnych i myślę, że wolał je od czasów republiki. Życie w XVII wieku przemawiało do niego bardziej, niż w pełnym zamieszania, chaotycznym wieku XX.
W trakcie moich badań przekonałem się, jak świetnym archiwistą był mój dziadek. Wszedłem do jego świata, w którym wszystko było zrozumiałe, uporządkowane i dokładne. Dziadek znał nazwisko każdej postaci historycznej, wiedział, kim było jej kuzynostwo i kto co po kim odziedziczył w spadku. Skorzystałem z kilku książek jego autorstwa, zwłaszcza z jednej poświęconej teatrowi. Okazała się wybornym źródłem informacji na temat sztuk, które wystawiano (bądź nie), cenzury, działalności teatrów czy nawet zarobków aktorów.
Lektura jego prac pozwoliła mi też poznać go lepiej. Nie był szczególnie wylewny, ale tak już bywa w rodzinach intelektualistów. Tym ciekawsza okazała się dla mnie możliwość przebywania przez chwilę w świecie, w którym on żył na stałe.
Ogólnie bibliografia źródeł historycznych „Roku, w którym narodził się diabeł” jest imponująca. Zgromadziwszy tyle wiedzy, czułeś się zobligowany do wierności realiom?
Zmieniałem detale, ale tylko po to, aby sprawić, że historia będzie ciekawsza. Dla przykładu wicekról, którego przybycie opisuję, nie zjawił się bynajmniej w Peru w owym roku. Bardzo chciałem jednak opisać jego lądowanie w Limie, bo to wspaniała scena.
Tego wicekróla mało kto zresztą pamięta, bo pełnił swoje obowiązki krótko. Był jednak ciekawą postacią – dość liberalnym urzędnikiem, którego bardziej niż inkwizycja i wiedźmy interesowały sztuka i kobiety. Oczywiście jak każdy wicekról ulegał wpływom korupcji, ale miał też całkiem spore obycie w świecie kultury, na przykład przyjaźnił się z Lope de Vegą. I tak wszystkie te szczegóły, wespół z jego romansami opisanymi w kronikach królewskich, dały mi dobry materiał do opowiedzenia jego historii.
Jedyne zmiany, jakie wprowadziłem, służyły dopasowaniu wydarzeń tak, aby rozegrały się one w tym samym czasie. Chciałem opisać wiek XVII w całym jego mrocznym, gotyckim i demonicznym aspekcie, ale nie zamierzałem tworzyć powieści, której akcja rozgrywałaby się na przestrzeni z grubsza stu lat. Wszystko musiało wydarzyć się w ciągu roku lub mniej, dlatego też skomasowałem kilka wydarzeń, które po prawdzie i tak są znane niewielu osobom.
Rozważałeś też odtworzenie języka epoki, ale ostatecznie mamy do czynienia z pewną wariacją na jego temat.
Tak, najtrudniejszą częścią mojej pracy nie było badanie samego okresu, bo to okazało się całkiem atrakcyjnym zajęciem, ale wykreowanie wrażenia, że mój tekst jest relacją z tych czasów, jak gdyby rozszerzoną wersją protokołu z procesu czarownicy. Mam nadzieję, że czyta się dobrze, bo oryginalne dokumenty z XVII wieku są bardzo ciężkie i pozbawione nawet znaków przestankowych.
Brałem pod uwagę jeszcze jeden czynnik. W swoim raporcie Alonso Morales opowiada własną biografię, czego nie da się uświadczyć w podobnych rękopisach. Musiałem napisać kilka wersji pierwszego rozdziału, zanim odnalazłem właściwy rytm – taki, który dobrze się czyta, a jednocześnie daje wrażenie przeniesienia się w inną epokę. Nie chciałem, aby moi bohaterowie wysławiali się i myśleli jak ludzie z XXI wieku. Zależało mi raczej na sprawieniu, aby to czytelnik wniknął w umysłowość osoby sprzed czterystu lat. W innym wypadku powinienem był opisać dochodzenie w sprawie ustalenia miejsca pobytu diabła, a takie rzeczy nie miały podówczas miejsca.
W niejednej recenzji „Roku, w którym…” pada hasło „powieść łotrzykowska”. Sięgałeś także do książek z tego nurtu?
Tak, sporo literatury Złotego Wieku można określić jako łotrzykowską. Dobrym przykładem jest „Żywot Łazika z Tormesu”, który zapoczątkował cały gatunek, jak również niektóre utwory Cervantesa czy Lopego de Vegi. Poniekąd chciałem oddać hołd tym książkom, ale uległem też wymogowi literackiemu. Alonso Morales musiał był świadkiem jak największej liczby zdarzeń. W powieści mamy inwazję piratów, potyczki pomiędzy frakcjami górników, inkwizycję, dwór wicekróla itd. Potrzebowałem bohatera, który znajdzie się w wielu miejscach, a zatem będzie musiał mieć w sobie coś z rzezimieszka.
Powieść zaczyna się jak historia nadprzyrodzona, ale ostatecznie wyjaśniasz niecodzienne zdarzenia w racjonalny sposób. Jesteś zbyt sceptyczny na pisanie czystej fantastyki?
Nie, po prostu fantastyczne zdarzenia są tu częścią prawdziwego życia. Z naszego punktu widzenia wiele z doświadczeń dawnych ludzi może wydawać się nadprzyrodzonych. Moi bohaterowie są przekonani, że dookoła nich czai się diabeł, że czarownice i święci istnieją naprawdę, że magiczne moce działają. Magia nie jest dla nich fikcją, lecz czymś, co przeżywają w rzeczywistości.

Santiago Roncagliolo w Pałacu Potockich w Krakowie (fot. Alicja Rzepa)
Jest w książce także ważny komponent religijny. Święta, czyli Róża wydaje się uosabiać ideę katolickiej winy.
Oczywiście! Katolicyzm jest religią zakorzenioną w poczuciu winy. Wszyscy jesteśmy skalani grzechem pierworodnym, wygnano nas z raju (choć żaden z nas tam nigdy nie był), Chrystus umarł za nasze winy, itd. A kiedy przystępujesz do sakramentów, musisz wyspowiadać się przed księdzem z grzechów. Czyli z wszystkiego, co sprawia, że czujesz się winny. Przez całe stulecia kler dysponował więc prawdziwą władzą. Znał bowiem wszystkie występki i bardzo osobiste myśli swojej trzódki. I nie miał oporów manipulować nią przy pomocy tej wiedzy.
Róża może być osobą psychotyczną. Zamęcza się, jest uzależniona od bólu… Być może jest też kobietą wolną, mogącą ułożyć sobie życie bez męża, co było praktycznie niemożliwe w tamtych czasach. A może jest po prostu przebiegła i wybiera taki sposób na zdobycie sławy i uznania. Wszystkie te święte niewiasty, które przekonywały, że czynią cuda i mają kontakt z Bogiem, były gwiazdami Hollywood swojej epoki. I to jest w zasadzie główna zagadka powieści. Kim jest Róża? Jaka jest jej natura? Tego musi dowiedzieć się Alonso.
„Rok, w którym narodził się diabeł” zabiera też czytelnika do żeńskiego zakonu, w którym panuje dość duża swoboda. Opis tego miejsca nie jest przesadzony?
Niektóre klasztory podlegały miejscowym biskupom, inne zaś samym zakonom. Te drugie, jako że nadzór zakonny znajdował się w Hiszpanii lub w Rzymie, były de facto niezależne. W praktyce stanowiły swoiste republiki. Bywało, że mniszki sprowadzały kochanków, rodziły dzieci i wspólnie je wychowywały. Mogły też poświęcać się muzyce i sztuce.
Niektórzy biskupi tolerowali takie zachowania, inni potrafili wkraczać brutalnie do klasztorów, by aresztować zakonnice. Znalazłem kilka zabawnych listów wysłanych przez jednego z hierarchów do Rzymu. Ubolewał w nich, że nie może zmusić mniszek, by nie sypiały po dwie w jednym łóżku. Nawet kupił im materace, ale te nadal spały ze sobą, a on nie rozumiał dlaczego. (śmiech) A zatem tak, istniały klasztory, w których panowała całkiem swobodna atmosfera.
XVII wiek to także czasy pełne przemocy. U ciebie nie brak brutalnych scen, a jednak nawet one przesiąknięte są humorem.
Tak, był to czas przymusu. Wszystkich traktowano jak dzieci, które można nauczyć czegokolwiek jedynie biciem. Czasy, kiedy ludzie walczyli na noże, gdy płonęły stosy… Myślę, że czarny humor jest reakcją na życie w trudnych warunkach. Istnieją rzeczy, których nie możesz zmienić, możesz jedynie rozbrajać je śmiechem. Taka mała symboliczna forma ich pokonania. Polski tłumacz chyba dobrze interpretuje moje żarty, bo zauważyłem, że z powodzeniem trafiają one do miejscowych czytelników. A nie jest to wcale pewnik, bo humor jest najtrudniejszą rzeczą do przełożenia na inny język.

Santiago Roncagliolo w Pałacu Potockich w Krakowie (fot. Alicja Rzepa)
„Rok, w którym narodził się diabeł” to zresztą kolejna twoja książka wydana w Polsce, a zarazem druga w ciągu zaledwie roku. Czujesz się w pewnym sensie obecny w naszym kraju?
Mogę zdradzić, że w grudniu ukaże się kolejna! A potem spodziewam się jeszcze kilku innych. Polska ma zaskakująco sporo wspólnego z Peru. Jest to kraj, w którym silnie zakorzenione są tradycje katolickie, a zarazem kraj, który poznał zarówno socjalizm, jak i liberalizm. Pewnie także dlatego tutejsi czytelnicy odnajdują swoje doświadczenia w moich powieściach. Łączy mnie więc z Polską mały romans, co bardzo cieszy.
Swoją drogą w Łodzi wystawiono niedawno teatralną adaptację mojej poprzedniej powieści „Noc szpilek”. Ta książka to opowieść o dojrzewaniu. Oraz o tym, co może sprawić, że człowiek staje się potworem. Odnoszę wrażenie, że Europę Wschodnią i Amerykę Łacińską nawiedzają bardzo podobne potwory.
Pod wieloma względami „Noc szpilek” przypomniała mi o realiach Polski lat 90. Nie mieliśmy wprawdzie wojny przeciw terroryzmowi, ale terapia szokowa neoliberalizmu, kryzys ekonomiczny przy jednoczesnej eksplozji konsumpcjonizmu… To wszystko wydało mi się bardzo znajome.
Dokładnie tak! To niespodziewane paralele pomiędzy miejscami, które są od siebie bardzo oddalone, ale jednak znajdują się wciąż na tej samej planecie. I podlegają z grubsza tym samym procesom.
Możesz powiedzieć coś o książce, która ukaże się w Polsce w grudniu?
To reportaż o Abimaelu Guzmánie, przywódcy Świetlistego Szlaku, a zarazem najgroźniejszym terroryście w dziejach Ameryki Łacińskiej. Jego wojna przeciwko państwu pochłonęła siedemdziesiąt tysięcy ofiar. Choć nakręcił spiralę niekontrolowanej przemocy, sam Guzmán nie potrafił nawet posługiwać się bronią. Był filozofem, który cały czas siedział w swoim biurze, pisał pamflety i wydawał rozkazy. Aż stał się intelektualistą terroru.
To prawdziwa historia odzwierciedlająca moją obsesję na punkcie potworów. Tyle że ten potwór był gorszy niż cokolwiek, co mogłem wymyślić.
Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: Canal Sur Media/Flickr
Kategoria: wywiady