banner ad

Katarzyna Chudyńska-Szuchnik, Tymon Grabowski i Michał Książek – nominowani do 17. Nagrody Literackiej Warszawy w kategorii „książka o tematyce warszawskiej” odpowiadają na 3 pytania

14 czerwca 2024

W przededniu uroczystej gali tegorocznej edycji Nagrody Literackiej Warszawy przybliżamy kolejne książki, które mogą zdobyć stołeczny laur. Nominowanym zadaliśmy te same pytania. Dziś prezentujemy odpowiedzi udzielone nam przez autorkę i autorów z nominacjami w kategorii „książka o tematyce warszawskiej”: Katarzynę Chudyńską-Szuchnik, Tymona Grabowskiego i Michała Książka.

Na pytania odpowiada Katarzyna Chudyńska-Szuchnik, autorka książki „Świdermajerowie” (wyd. Dowody):

Dlaczego powstała ta książka i dlaczego akurat ten temat?

Pomysł na książkę przyszedł do mnie od Wydawnictwa Dowody. Julianna Jonek-Springer, redaktorka naczelna, uznała, że warto przekrojowo opowiedzieć historię drewnianej architektury linii otwockiej. Jest związana rodzinnie z Radością, dziś to osiedle dzielnicy Wawer w Warszawie, a kiedyś jedna z wielu podwarszawskich miejscowości letniskowych. Spacerując po Radości, można zauważyć wiele opuszczonych i niszczejących drewnianych willi, z wyszczerbionymi już gankami i werandami, z zapadniętymi dachami, zasłoniętych nieco dziką roślinnością. Ale można spotkać też świdermajerowe domy po renowacji, a nawet takie budowane na nowo. Brak ratunku dla tych starych przy jednoczesnym renesansie zainteresowania tą architekturą, który można zaobserwować od kilkunastu lat, stał się dla nas inspiracją. Ja również poczułam, że warto opowiedzieć, co kryje się za tymi widokami. Chciałam pokazać, jaki wpływ miała na ten zasób wielka historia i historia lokalna, jakie procesy społeczne się wydarzyły i co to o nas mówi jako o współczesnym społeczeństwie.

Jak przebiegał proces pracy nad książką? Co było najciekawszym aspektem? A co stanowiło największe wyzwanie?

Najpierw było kilka miesięcy zgłębiania dostępnej literatury, łącznie ze wszystkimi biografiami, a nawet rękopisami Elwiro Michała Andriollego, który jako pierwszy założył osadę drewnianych domków nad rzeką Świder. Potem praca w terenie, ten najprzyjemniejszy etap, czyli spotkania z rozmówcami: właścicielami i mieszkańcami. Łącznie odbyłam ponad pięćdziesiąt wywiadów. Początkowo żartowałam, że będę robić research w drodze po bułki, bo właśnie w tym samym czasie przeprowadziłam się do Józefowa.

Bardzo ciekawe było zgłębianie dokumentów archiwalnych, kiedy wątki z archiwów, rozmów i własne obserwacje zaczęły tworzyć całość niczym w zabawie „połącz kropki”. Oglądałam teczki nieruchomości, księgi meldunkowe i projekty domów. Kiedy już wybrałam oś narracyjną, którą chciałam oprzeć na losach projektantów i budowniczych willi, którzy sami tu mieszkali, okazywało się, że trzeba dotrzeć do ich potomków. Nie do wszystkich miałam kontakty, sporo tu było główkowania i zaskakujących zbiegów okoliczności. Na przykład już po napisaniu rozdziału o jednym z nich, architekcie Stanisławie Russku, okazało się, że mój syn chodzi z jego prawnukiem do klasy! Albo że poprzedni właściciel willi jednej z moich rozmówczyń był naszym sąsiadem.

Dużym wyzwaniem było zmierzenie się z historiami z okresu II wojny światowej, Zagłady. I ich konsekwencjami. Tych opowieści było dużo i wychodziły niemal z historii każdego domu, historii każdego z moich bohaterów, chociaż tylko jeden z nich był Polakiem żydowskiego pochodzenia. Warszawscy Żydzi nie tylko tu chętnie przyjeżdżali, ale też sami tworzyli większość tej wypoczynkowej infrastruktury, to było niezmiernie bogate i złożone środowisko.

Gdyby miała pani możliwość pracować nad nominowaną książką jeszcze raz, czy coś by w niej pani zmieniła?

Pisanie książki to tak naprawdę ciągłe dokonywanie wyborów, selekcja materiałów i wątków. Wydaje mi się, że miałam wystarczająco dużo czasu, aby te wybory przemyśleć, więc teraz nie mam już dylematów, że coś można było zrobić inaczej. Oczywiście mam świadomość, że historie domów linii otwockiej można opowiedzieć na wiele sposobów. Ja czuję satysfakcję z doboru bohaterów, osi narracyjnej czy odkrytych historii. Jest co prawda jedno założenie, którego nie udało mi się spełnić, chciałam mieć chociaż jedną wyrazistą kobiecą bohaterkę, na przykład jakąś rzutką przedsiębiorczynię prowadzącą pensjonaty. Jest wiele śladów działalności tych pań, chociażby w dawnych ogłoszeniach, ale ostatecznie zabrakło mi wystarczającego materiału archiwalnego dla przybliżenia takiej postaci.

Na pytania odpowiada Tymon Grabowski, autor książki „Paskudnik Warszawski” (wyd. Złomnik):

Dlaczego powstała ta książka i dlaczego akurat ten temat?

Nie sądzę, żeby jakikolwiek autor znał odpowiedź na pytanie, dlaczego napisał książkę. Po prostu jechałem kiedyś z pracy i w mojej głowie pojawiło się wyrażenie „Paskudnik warszawski”. Dlaczego akurat ten temat: z natury lubię brzydkie i opuszczone miejsca, ponieważ zazwyczaj kryją jakąś historię, która budzi pewną moją ekscytację, tak jakbym dowiadywał się jakiejś tajemnicy o danym miejscu. Nowy budynek po prostu jest, a ruina przeważnie może coś nam opowiedzieć. Przejeżdżamy koło niej sto razy, a za sto pierwszym dowiemy się, że w tym miejscu zdarzyło się coś niecodziennego i nagle ten budynek z nieciekawej kupy gruzu stanie się interesującym punktem rozpoczęcia rozmowy z kimś: a wiedzieliście, że tam była fabryka piłeczek pingpongowych i w tych ruinach do dziś leżą pomarańczowe piłeczki do ping ponga? I takich miejsc starałem się znaleźć jak najwięcej.

Oczywiście Paskudnik jest warszawski, bo i ja jestem z Warszawy, gdybym był z dowolnego innego miasta, to stworzyłbym pewnie Paskudnik wrocławski, szczeciński albo bytomski. Zatem podobnie jak całe nasze życie, jest to w większości kwestia przypadku.

Jak przebiegał proces pracy nad książką? Co było najciekawszym aspektem? A co stanowiło największe wyzwanie?

Proces przebiegał w następujący sposób: najpierw zrobiłem zdjęcia miejsc, które chciałem umieścić w książce. Potem dopisałem do nich opisy historyczne. Następnie dla urozmaicenia znalazłem archiwum gazety „Życie Warszawy” z lat 1948-1989 i powyciągałem stamtąd co ciekawsze historie, które sfabularyzowałem. Później wszystko to razem ułożyłem z pomocą grafika w programie do składania książek oraz zleciłem obróbkę zdjęć. W tym czasie grafik pracował nad projektem okładki, który wymyśliłem samodzielnie, ale nie umiałem go ubrać w formę wizualną. Gotową książkę przesłałem do drukarni w celu wydrukowania.

Co było najciekawszym aspektem? Chyba nic. To zwykła praca autora i wydawcy, jest ona raczej żmudna i wymaga wielkiej samoorganizacji. Codziennie trzeba było napisać fragment książki, pojechać zrobić lub dorobić zdjęcia, skoordynować współpracę z grafikiem, złożyć kilka stron, dodać podpisy do zdjęć i tak dalej. Nie jest to przesadnie ciekawe zadanie. Oczywiście przeglądanie gotowej książki daje pewien rodzaj satysfakcji, ale w moim przypadku jest ona raczej chwilowa i ma postać ulgi, że cała część produkcyjna jest już za mną.

A co stanowiło największe wyzwanie? Nie traktuję pisania i wydawania książek jako wyzwania, ponieważ jest to moja praca, tak jak dla stolarza wykonanie nogi od stołu nie jest wyzwaniem, tylko pracą. Być może niewiele osób jednak tworzy i wydaje książki, ponieważ sądzi, że jest to rodzaj wyzwania. Nie jest, trzeba po prostu wykonać konkretne czynności w konkretnej kolejności, a jeśli się ich nie umie – poświęcić czas na nauczenie się ich. Natomiast na pewno ogromnym problemem było wysłanie książek do klientów, którzy zamówili je pierwszego dnia sprzedaży. Był to ponad tydzień ciężkiej pracy fizycznej, który spędziłem, śpiąc głównie w magazynie. Nie ma to chyba jednak związku z samą tematyką książki i dotyczy raczej zagadnień self-publishingu.

Gdyby miał pan możliwość pracować nad nominowaną książką jeszcze raz, czy coś by w niej pan zmienił?

Czcionkę tekstu głównego.

Na pytania odpowiada Michał Książek, autor książki „Atlas dziur i szczelin” (wyd. Znak):

Dlaczego powstała ta książka i dlaczego akurat ten temat?

Na Syberii słyszałem, jak ludzie śpiewają przy pracy. Tekstem był krajobraz, to, co widać, rzeka, góra, bród, drzewa, że dzięcioł czarny przeleciał, że most się zepsuł, że sowa w nocy się odzywała, gdy przy ognisku pili herbatę. Podobnie jest z biodróżą. To zapis tego, co daje nam najbliższy krajobraz, miejsce, w którym się znajdujemy, na przykład miasto. Jak w przypadku syberyjskich pieśni ważne jest doświadczenie i spostrzegawczość śpiewaka, tak człowiek w biodróży jest wrażliwym wielozmysłem. Plącze się po ekosystemie, spotyka, współistnieje, sąsiaduje, asystuje, jest wyrozumiały, delikatny, czuły jak Tokarczukowy narrator świata pozaludzkiego. Nadaje rzeczom pozornie nieistotnym należną im rangę. W ten sam sposób została napisana ta książka.

Jak przebiegał proces pracy nad książką? Co było najciekawszym aspektem? A co stanowiło największe wyzwanie?

Wynajmowałem wtedy fatalny strych, gdzie zimą było jakieś 12 stopni. I ja tę książkę pisałem głównie w jadłodajni w Auchan przy Puławskiej, bo tam było ciepło, a po 20:00 zawsze są zniżki. Panie były sympatyczne, ale na początku nie pozwalały mi ładować komputera. Miałem komputer, w którym bateria trzymała dwie godziny, szedłem więc z naładowaną i przez dwie godziny byłem maksymalnie skupiony.

Korzystałem też z gościnności Leśniczówki Rousseau w Puszczy Białowieskiej.

Gdyby miał pan możliwość pracować nad nominowaną książką jeszcze raz, czy coś by w niej pan zmienił?

Poświęciłbym więcej uwagi rozdziałowi o roślinach, skupiając się na nasionach, napisałbym więcej o porostach, dodałbym rozdział o skoczogonkach, dopracował warstwę językową, wprowadził więcej nowych słów.

Zebrał i opracował: Artur Maszota
fot. Bartosz Mikulski, projekt dekoracji: Piotr Matosek
Materiał powstał we współpracy z Urzędem m.st. Warszawy.

Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady