Jestem wyznawcą amerykańskiego mitu w stanie czystym – wywiad z Jakubem Ćwiekiem z okazji premiery „Drobinek nieśmiertelności”

2 października 2017


W swoim najnowszym zbiorze opowiadań zatytułowanym „Drobinki nieśmiertelności” Jakub Ćwiek zabiera nas w nieprawdopodobną podróż do USA. Doświadczenie unikatowe, bo droga wiedzie przez amerykańskie mity i popkulturowe dziedzictwo. Premiera książki stała się okazją, aby porozmawiać z autorem o emocjach w literaturze, mitologizowaniu dzieciństwa, współczesnych bogach, depresji i planach na przyszłość.

Marcin Waincetel: W „Drobinkach nieśmiertelności” odsłaniasz popkulturowe oblicze USA. Czy według ciebie ten zbiór opowiadań można potraktować jako nietypową formę… reportażu? Bohaterowie wprawdzie są fikcyjni, ale przecież miejsca, wydarzenia czy nawet króciutkie spotkania, które zainspirowały cię do pisania, są jak najbardziej autentyczne.

Jakub Ćwiek: Tak, można. Trochę. Wiesz, ja zawsze lubiłem czytać Kapuścińskiego, ale naprawdę cenić zacząłem go dopiero, gdy wyszło, że swoje opowieści ubarwiał. Że czuł potrzebę podkręcenia pewnych rzeczy, by wpłynąć na nasze emocje, a nie tylko zrelacjonować nam pewne zjawiska. Bo czy prawda faktów w literaturze jest naprawdę taka ważna? Codziennie poznajemy fakty, ich interpretacje, analizy ekspertów i ostatecznie, poza wysłuchaniem, nic z nimi nie robimy. To prawda emocji, coś co na nas zadziała, skręci nam flaki albo wzruszy, ma znaczenie. Pchnie nas do działania. Nie każda prawda, nie każdy problem, z którym trzeba coś zrobić, niesie w sobie potencjał historii. Wtedy właśnie wchodzi fikcja, która umiejętnie dawkowana podciąga kontrasty. Myślę, że Kapuściński to rozumiał i stąd tym większy mój podziw dla jego pracy.

Emocji w „Drobinkach nieśmiertelności” nie brakuje. Czy pasuje do ciebie określenie: rodzimy piewca amerykańskości?

Nie, nie czuję się piewcą amerykańskości. Moje teksty są po to, by pokazać dobre i złe strony mitu, na którym Ameryka jest zbudowana. Jestem natomiast wyznawcą amerykańskiego mitu w stanie czystym – determinacja, konsekwencja, otwartość na ludzi i gotowość na przygodę przy odrobinie szczęścia dają sukces. A na pewno gwarantują ciekawe życie.

Złą stronę amerykańskości przedstawiłeś chociażby w „Dumnych Amerykanach”, gdzie problem rasizmu i wykorzystywania kobiet został ukazany z bardzo nieoczywistej strony. Chciałeś uzyskać silny efekt zaskoczenia?

Cenię sobie twisty w opowiadaniach. Kiedyś ktoś, nie pamiętam kto, chyba Neil Gaiman albo Chuck Palahniuk, powiedział mi w ramach rozmów o warsztacie, że bardzo lubi, gdy opowiadanie jest jak sztuczka iluzjonisty. Aż do puenty zmusza cię, byś patrzył gdzie indziej. I to opowiadanie, myślę, takie jest. Stanowi trik, który jeśli dobrze wejdzie, sprawi, że czytelnik zastanowi się – ej, ale dlaczego ja cały czas patrzyłem nie tam, gdzie trzeba? I odpowiedź faktycznie może mu uzmysłowić parę rzeczy o stereotypach, schematach. Ale i dać trochę przewrotnej nadziei.

Swoją drogą tytuł od razu wywołał u mnie skojarzenie z moją ukochaną serią komiksową „Kaznodzieja”.

Ennisowski trop jest tu bardzo dobry, bo ja również bardzo sobie cenię „Kaznodzieję”, jedną z najlepszych opowieści drogi, jakie czytałem. To taki momentami Kerouac i Steinbeck w krzywym, popękanym zwierciadle – wykręcony obraz Ameryki opowiedziany z dystansem Europejczyka, przepuszczony przez amerykańskie mity, lęki i uprzedzenia. Uwielbiam!

W „Balladzie o wszystkim” sprawiłeś, że westernowa konwencja, na wskroś przecież amerykańska, zyskała sugestywny element grozy – to przecież opowieść o wiosce żywych trupów. Ustami narratora mówisz, jak można oswoić śmierć. Piekielnie ciężkie zadanie, które zrealizowałeś w zajmujący sposób. Trudno było osiągnąć taki efekt?

Zacznijmy w ogóle od tego, skąd w tym zbiorze opowiadanie westernowe. Mam wrażenie, że nie da się opowiadać o amerykańskim śnie, amerykańskim micie, bez gatunku, który sobie ów kraj wykreował w zasadzie wyłącznie na swoje potrzeby. Zupełnie jakby western nosił etykietę: tylko dla Amerykanów. Dawno już zdartą czy zamazaną, ale jednak gdzieś tam przebijającą.

A to, że w moim tekście jest to western z żywymi trupami w tle? To dość zabawne, ale choć historia bierze swój początek w zdaniu cytowanym w notce o inspiracjach, to miała na nią ogromny wpływ jeszcze jedna wypowiedź. Wracałem kiedyś pociągiem podmiejskim z San Diego do pobliskiego Santee, gdzie mieszkają moi przyjaciele, i tam słyszałem rozmowę dwóch osób w wieku moich rodziców rozprawiających na temat serialu „The Walking Dead”. Ani wizualnie, ani doborem argumentów czy przywołanymi przykładami nie sprawiali wrażenia nerdów, a mimo to dyskusja była bardzo żywiołowa. Dotyczyła tego, jak bardzo serial jest możliwym scenariuszem. „Dla mnie to nie jest fantastyka” – padło w końcu. „To opowieść o upadku Ameryki”. To automatycznie przywołało w mej głowie akcję WHO, która za pomocą specjalnej zombie kampanii viralowo uczyła, jak postępować w przypadku, użyjmy tego niefortunnego określenia, typowej epidemii.

A tutaj mamy jeszcze epidemię wyjątkowo makabryczną, bo przecież z rozkładającymi się ciałami…

Zdałem sobie wtedy sprawę, że żywe trupy to motyw wpisany już w kod źródłowy Ameryki. A że za sprawą wszelkich naleciałości kulturowych wtłacza się on, wsącza w strukturę tego kraju już od dawna, można go spokojnie wprowadzić do opowieści westernowej jako ogniskową gawędę. Pasowała zwłaszcza jedna z nich, ta o Docu Hollidayu, przyjacielu Wyatta Earpa. Rewolwerowiec był podobno tak szybki i celny, że Śmierć bała się stanąć z nim do pojedynku. Ostatecznie więc posunęła się do tchórzliwego fortelu i zesłała nań suchoty.

No i mamy pierwiastek nadnaturalny.

Powiem ci, że nielichą zabawą było ogranie tych wszystkich motywów okołofantastycznych, utrzymując się jednocześnie w realnym, prawdziwym świecie przedstawionym. Bo to przecież nadal opowiadanie niefantastyczne. Czy też raczej fantastyka zamknięta jest tu w pudełku niczym pewien słynny kot.

Szczególne wrażenie wywierają tytułowe „Drobinki nieśmiertelności”. W tym opowiadaniu opisałeś dzieciństwo jako okres, w którym każdy z nas myśli o sobie trochę w kategoriach nieśmiertelnej istoty, zdolnej do największych poświęceń. Czy my aby przesadnie nie mitologizujemy czasu dorastania? Tak czyni Thobias Ray, główny bohater tej historii.

Och, z pewnością mitologizujemy tak czas dorastania, jak i w ogóle samych siebie z konkretnego czasu. Dorastanie ma jednak jeszcze tę szczególną właściwość, że – z uwzględnieniem oczywiście smutnych przypadków odstępstw od reguły, gdy ktoś nie ma tak zwanego zwykłego dzieciństwa – jesteśmy wtedy młodzi, pełni nadziei, sił i zdolności do przekraczania pewnych barier. I nawet jeśli część z nich stłamsić, stłumić, to nadal gdzieś tam w żyłach krążą owe tytułowe drobinki nieśmiertelności. To przekonanie, że wszystko będzie dobrze. Jak to mawia mój tata, to nie tak, że kiedyś naprawdę żyło się lepiej, bo były lepsze czasy. To po prostu my wspominamy lepiej czasy, gdy jako młodsi i pełni wigoru mieliśmy czas i możliwości, by wszystko zmienić.

To opowiadanie to również poniekąd hołd dla najlepszych publikacji Stephena Kinga, na których się wychowałem. Nade wszystko jednak moje zaskakujące na jego temat spostrzeżenie. Oto bowiem dawno temu, w którymś momencie uznałem, że King kompletnie nie zna się na psychologii dziecięcej. Miałem wrażenie, że dzieci tak nie myślą, nie postępują, nie piszą. Rzecz w tym, że czytając te książki po raz pierwszy sam byłem dzieckiem, czyli tak naprawdę nie należałem do czytelniczego targetu Kinga. Dziś, wracając chociażby do „To” czy nowelki „Ciało” już jako dorosły, do którego King pisał, szukam uzasadnienia dla tamtych zarzutów i… nie znajduję. Czy to dlatego, że nigdy nie były zasadne? Czy też może dlatego właśnie, że zyskałem właściwą perspektywę? Dorosłego patrzącego wstecz? Mam wrażenie, że chodzi o to drugie. Pisanie dziś o czasach dziecięcych jest dla mnie jak pisanie o Ameryce – robię co mogę, by zbudować wiarygodność, by oddać tę historię prawdziwie, ale tak naprawdę piszę z pewnego dystansu.

Wreszcie kwestia Thobiasa. Tu mamy, myślę, jeszcze jeden motyw, mianowicie porządkowania wspomnień pod spokój sumienia. Formowania własnej przeszłości za pomocą opowieści. Ale to myślę temat ryzykowny do podjęcia teraz, jeśli opowiadanie ma wybrzmieć należycie.

Z kolei „Jak być duszą towarzystwa – poradnik” potrafi wytrącić ze spokoju. W opowiadaniu tym poruszasz temat depresji, stanowiący tabu w codziennych rozmowach. Podejrzewam, że wiele wysiłku kosztowało cię napisanie tej historii traktującej o znanym herosie z miasta Gotham. Choć tak naprawdę bohaterem mógłby być każdy. Ty poświęciłeś ten tekst pamięci tragicznie zmarłego Robina Williamsa.

Przede wszystkim mam wrażenie, że to opowiadanie jest mocne, bo na wskroś wiedziałem, o czym piszę. To opowiadanie nie ma dystansu obserwatora, a ja sam borykałem się z depresją i wiem, co za sobą niesie. Właściwie to, by być szczerym, ciągle się borykam, bo to siedzi na psychice niczym skaza porzuconego uzależnienia – nawet w dobre dni, które u mnie szczęśliwie przeszły już w lata, wciąż myślisz, że kiedyś może wrócić. I że wtedy nie dasz rady.

To skojarzenie zaprowadziło mnie wprost do opowieści o Batmanie, herosie, w swych najciekawszych historiach, bardzo ludzkim i przez to w jakiś niechciany sposób bliskim. Pamiętam czytaną dawno temu i niedawno odświeżoną historię jego upadku. Rozpisany na wiele zeszytów „Upadek mrocznego rycerza” pokazał mi herosa zmęczonego, pękającego, ale niezdolnego odpuścić. Herosa, który wreszcie pękł.

To była moja druga myśl, gdy odszedł Robin Williams. Że heros został złamany, co się niestety zdarza. Pierwszą był oczywiście Piotruś Pan i to, że ten trzymający się iluzji wieczny dzieciak mógł mieć rację – czasem dorosłość jest strasznie przereklamowana.

Opowiadanie powstało z żalu i gniewu – ten drugi wzbudzili przede wszystkim wszyscy ci nazywający Williamsa tchórzem, który się zabił – i napędzany owymi emocjami, napisałem tekst bardzo szybko. Potem jednak długo nie mogłem się po nim zebrać, by napisać cokolwiek innego.

Swoją drogą to właśnie o tym mówię, gdy mam na myśli nadrzędność prawdy emocji. Mógłbym napisać o swoich zmaganiach z chorobą, ale nigdy, nawet przy oddaniu pełnych faktów, nie byłoby to tak prawdziwe jak w „Jak być duszą towarzystwa…”.

Na okładce „Drobinek nieśmiertelności” widzimy ciebie, jak mniemam, idącego przed siebie torami kolejowymi. Na górze znajduje się natomiast część odwróconej panoramy Nowego Jorku z Empire State Building. Taka fotografia ma w sobie coś z romantyzmu, epoki, w której podróże oznaczały wyzwanie, doświadczenie, ale i niosły obietnicę przemiany. Zastanawiam się, czy wyprawy do USA sprawiły, że zacząłeś inaczej postrzegać pewny rzeczy, chociażby popkulturę?

Rozczaruję cię, czy też raczej podzielę się rozczarowaniem – to nie ja jestem na tym zdjęciu. A bardzo chciałbym, bo to naprawdę świetna okładka i fajnie byłoby móc powiedzieć, że ej, to ja! Mam zresztą gdzieś w archiwach trochę takich, jeszcze nie obrobionych, amerykańskich zdjęć. Tak jak i historii. I tak, te łącznie już dziesięć wypraw, dłuższych i krótszych, przekrojowych i skupiających się na danych lokacjach mocno zmieniło moje postrzeganie tak popkultury, jak i świata w ogóle. Jest coś niesamowitego, gdy nagle stajesz na obcej ziemi, świadom, że – pomijając opcję okołobiegunowego ekstremum – nie jesteś stąd w stanie dojść do domu pieszo. A potem nagle zdajesz sobie sprawę, że to świat, jaki znałeś od dawna, ale tylko z opowieści. Trochę jakbyś miał kolegę nieustannie opowiadającego o swoich przygodach, o tacie, o ich domu. W końcu go odwiedzasz i możesz na własne oczy ocenić, co z tego było prawdą, co nie, gdzie niektóre zmyślone historie miały inspiracje. Ale to nie tylko podróże demaskatorskie. To przede wszystkim czas na poznanie samego siebie. Idąc, jadąc przez Stany, widzę tam gdzieś z przodu widmowego dzieciaka z rozdziawioną buzią – siebie samego sprzed lat i czasem wciąż mam ten zachwyt, czasem dziwię się tamtemu sobie, patrzę z pobłażaniem. O, myślę, że to trochę jak z ustępującym powoli stanem zakochania, kiedy wszystko idealizujesz lub bagatelizujesz. To ten kluczowy moment, gdy zdejmujesz warstwę ochronną i sprawdzasz, czy uczucie jest już na tyle silne, by znieść wady. Moje do Ameryki chyba jest.

I niech takie pozostanie. A w kontekście słynnego nowojorskiego wieżowca, który jest na okładce – dziwnym sposobem skojarzył mi się on… z warszawskim Pałacem Kultury i Nauki. Myślisz, że podobny – w wymowie – zbiór opowiadań mógłby powstać na temat naszej rodzimej kultury popularnej? Oczywiście taki „07 zgłoś się” to nie ta sama skala rażenia, co brytyjski „James Bond” czy choćby amerykański serial „Magnum”, ale… pomysł wyjściowy jest chyba ciekawy?

Bardzo ciekawy i kiedyś nawet z Robertem Ziębińskim chcieliśmy pójść tym tropem, tworząc dokument o rodzimej popkulturze. Problem jednak ze stworzeniem takiego zbioru wiąże się dla mnie z tym, że, na ile umiem to stwierdzić, nasz mit nie jest tak uniwersalny i szeroki. My tu, w Polsce, budowaliśmy jednak wiele opowieści na micie wyzwoleńczym, na mesjanizmie, na podtrzymywaniu tożsamości narodowej. Oczywiście, że da się z tego wiele świetnych rzeczy wyciągnąć, ale trzeba wiedzieć jak. A nade wszystko potrzebny jest dystans. Zbioru takiego jak mój nie napisałby Amerykanin. Mógłby zrobić coś lepszego, ale nie jest w stanie napisać tekstu stworzonego z dystansem, ale i fascynacją obcokrajowca. Tak samo ja nie umiałbym napisać takich tekstów o naszej popkulturze. Inne owszem, ale nie w podobnym duchu. Miałbym wrażenie, że to jedynie jakaś lokalizacja cudzych formatów. Trochę jak wspomniany „07 zgłoś się” – serial fajny, nasz, ale jednak, nie ukrywajmy, zlokalizowany schemat, od zachodnich produkcji różniący się swojskim kolorytem i „naszymi” gębami.

„Drobinki nieśmiertelności” to twój pierwszy zbiór opowiadań pozbawiony elementów nadprzyrodzonych, fantastycznych. Otwierasz się zatem na nowe gatunki, konwencje, a tym samym – nowych czytelników. Podobną drogę obrali jakiś czas temu: Łukasz Orbitowski, Szczepan Twardoch, Wit Szostak… Czy nie kusi cię, aby podążyć ich śladem i zostać kolejnym twórcą fantastyki, który skupi się na tworzeniu prozy realistycznej?

Ależ ja, myślę, od dawna byłem na nie otwarty. To nie tak, że zamarzyłem sobie bycie pisarzem fantastyki. Chciałem być po prostu pisarzem. Czy też, nawet szerzej, gawędziarzem dostosowującym formę i medium do samej opowieści. Środowisko, z którego wyrastam, kształtowało w mej głowie takie, a nie inne historie, stąd fantastyka. Dziś, po przeszło dekadzie jeżdżenia po kraju, spotykania się z ludźmi różnych środowisk, już jako pisarz, mam nieco inną perspektywę, a tym samym i mnogość innych fabuł, spośród których muszę uważnie wybierać, którą przelać na papier. Część jest fantastyczna, część nie, ale nie obecność elementów nadnaturalnych czy fantastyczno-naukowych stanowi główne kryterium wyboru. Opowieść musi mi grać w duszy.

A czy kusi podążenie ścieżkami kolegów? Nie. Łukasz swoje odejście od fantastyki tłumaczy brakiem stosownych opowieści, przekonaniem, że powiedział w tym temacie już wszystko. Wit od swojej fantastyki nigdy tak naprawdę nie odszedł, po prostu zmienia jej proporcje. Pozostali, jak Szczepan, który kiedyś tak mocno odcinał się od popu, by potem napisać swoją najlepszą książkę w ramach powieści gatunkowej, Kuba Małecki czy Kuba Żulczyk, opowiadają swoje historie co prawda bez fantastyki, ale tę mając cały czas w odwodzie. Widać ją tam w narracji, widać, jak się czai za membraną rozedrganego powietrza…

Myślę, że odcięcie się od fantastyki, królowej gatunków, zdolnej w ramach swoich założeń pomieścić wszystkie inne – łatwo wszak wyobrazić sobie fantastyczny thriller, kryminał, obyczaj czy komedię – to odcięcie się od ogromnego zestawu literackich narzędzi. Nie wiem, czemu miałbym to robić. Nie wyrzuca się wiertarki tylko dlatego, że do danej roboty potrzebny ci wyłącznie śrubokręt. Po prostu odkładasz ją chwilowo na półkę.

O amerykańskich bogach pisał kiedyś Neil Gaiman, ty również zdajesz się podążać tą drogą. W niektórych opowiadaniach podejmujesz kwestię wiary – czystej sfery sacrum, niemającej zinstytucjonalizowanego charakteru. Jest tak w „Świętym”, którego akcja osadzona została w Filadelfii Rocky’ego, czy choćby historii „Manhattan jest pełen Boga”. Zgodziłbyś się z tym, że współczesna popkultura jest dla wielu ludzi formą religii? Zapewnia przecież nie tylko doznania eskapistyczne, ale również kontakt ze wspólnotą – pielgrzymujemy przecież na Pyrkon, Polcon czy, jak niektórzy farciarze, na San Diego Comic-Con.

Pokusiłbym się o stwierdzenie, że współczesny człowiek nie zna innych bogów i innego sacrum w ogóle jak tylko to stworzone przez popkulturę. Może to być popkultura antyczna – jak opowieści zebrane w Biblii – może być zupełnie współczesna jak leżące u podstaw scjentologii opowieści Hubbarda. I żebyśmy mieli jasność, nie mam tu zamiaru kwestionować istnienia żadnego boga. Mówię tylko, że wszystkich naszych i cudzych bogów poznaliśmy z drugiej ręki jako powtarzane, a potem spisywane opowieści dla mas, czyli popkulturę właśnie.

I teraz tak, dla dawnej popkultury są zwykle trzy drogi: zostanie zapomniana, uczyniona klasyką lub sacrum (jak choćby poczciwy Will i jego sztuki, albo Biblia) albo opcja trzecia – ulegnie tysiącom przetworzeń, resetując wszystko prócz twardych podstaw stanowiących archetypy. Z tych trzech opcji bezsprzecznie moc tworzenia bogów ma wariant drugi, ale ja wierzę, że również trzeci. I tu chyba mam ten swój punkt styku z Gaimanem, który mówi o współczesnych bogach, jak telewizja czy autostrady, że są to twory potężne, ale też, że błyskawicznie przemijają.

I tak, uważam, że wielu ludzi traktuje dziś popkulturę jako religię, gwiazdy jak nieomal bogów, a konwenty jak miejsca święte. Nie mam tego za irracjonalne czy śmieszne, bo mają ku temu taką samą podstawę jak wyznawcy starych religii. Nie mam też nic przeciwko temu, bo jak to ładnie ujął aktor Will Wheaton na którymś z konwentów: uwielbiam fanów i lubię mieć ich wokół, bo to ludzie z pasją, a więc tacy, którzy wiedzą, co to znaczy kochać. Każda religia jest spoko, dopóki sprowadza się do realizowanego w praktyce hasła: kochaj i rób, co chcesz. I każda pieprzy się, gdy jakiś idiota czy wyrachowany drań upiera się, by coś do tego dopisać.

W twoim ujęciu mity jankesów funkcjonują jako sposób rozumienia świata, odczytania ludzkich namiętności, walki z fatum czy przeznaczeniem. Spełniają nie tylko funkcję kulturotwórczą jako osobliwy i ciekawy atlas USA, ale w zasadzie są niemal antycznym przedstawieniem! Tylko że uaktualnionym o współczesny kontekst.

Bezsprzecznie są to opowieści uniwersalne. Mam wrażenie, że właśnie to, że Ameryka nie ma swojej własnej, jednolitej tożsamości, jest zlepkiem składających się na nią, nigdy do końca niezasymilowanych kultur, opowiada ona opowieści z całego świata i każdego czasu. Jedyne co robi od siebie, to upraszcza, ujednolica formę, by była zrozumiała dla wszystkich. Myślę, że dlatego popkultura rodem ze Stanów jest dla nas taka atrakcyjna, bo nawet jeśli uciekają nam czasem detale, problemy i poruszane w nich kwestie są nam bliskie, bo w jakiś sposób nasze.

Co do tego antycznego przedstawienia, nie sposób nie odwołać się tu do pożegnanego niedawno Głowackiego. Zobacz, jak jego „Antygona w Nowym Jorku” świetnie wybrzmiała na bezpośrednim ukazaniu tego uniwersalizmu. Ale to, myślę, dlatego, że choć wiele się zmienia, nie dorobiliśmy się jako ludzkość żadnych prawdziwie nowych problemów. Ani też w zasadzie nie rozwiązaliśmy większości starych.

Opowiadanie jako forma stanowi chyba prawdziwe wyzwanie dla twórcy. Co dla ciebie było najtrudniejsze podczas pracy nad „Drobinkami…”? Planujesz może kolejne amerykańskie zbiory? Zdradź, nad czym obecnie pracujesz.

Na razie nie zapowiada się, bym sięgał po tematy zrodzone z inspiracji Stanami. Tu łatwo o przesyt, a ja inne swoje „amerykańskie” refleksje mam jeszcze nieuformowane, nieposkładane nawet w tezy, a co dopiero w teksty. Tym, co było najtrudniejsze dla mnie przy tych opowiadaniach, to ich nie przegadać i choć bardzo się starałem, i tak potrzebowałem, by redaktorka, Asia Mika, weszła tam ze swoimi nożycami i dobrym okiem speca. Więc na razie z tym tematem pas. Chodzi mi po głowie wielkie, mocno amerykańskie tomiszcze, ale to jeszcze nie teraz, musi dojrzeć.

Obecnie relaksuję się przy tekstach lżejszych. Wracam do już stworzonych bohaterów, którzy ponownie mają coś do powiedzenia, do nieco prześmiewczych form, które nie przychodzą mi już z taką łatwością jak kiedyś, ale nieustannie sprawiają frajdę. Jednocześnie pracuję nad trzecim powrotem do miasta Grimm, nad nieco nostalgicznym thrillerem, przewrotnym powrotem do świata Kłamcy, a także szeregiem realizowanych oddolnie produkcji filmowych, audio i… monologami stand upowymi. Pracy mam bardzo dużo, czasu mniej, ale tak, bardzo lubię wyzwania i satysfakcję, gdy wbrew wszelkiej logice coś niemożliwego znowu się uda. Fajne uczucie.

Rozmawiał: Marcin Waincetel
fot. Tomasz Pluta

Tematy: , , , , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady