Horror i romans wyrastają z tego samego lęku – rozmowa z Julią Armfield, autorką „Naszych podmorskich żon”
W „Naszych podmorskich żonach” Julia Armfield łączy elementy literatury grozy, dramatu obyczajowego i romansu, by opowiedzieć niezwykłą historię o miłości i stracie. Przy okazji wizyty autorki w Polsce porozmawialiśmy o inspiracjach horrorem, unikaniu gatunkowych etykietek, przeżywaniu żałoby oraz pisaniu powieści.
Maciej Bachorski: Morza i oceany to kolebka życia, zajmują przeszło 70 procent powierzchni planety i mają decydujący wpływ na niezliczoną ilość organizmów – a jednak o ich głębinach wiemy niewiele. Co spowodowało, że zdecydowałaś się osnuć fabułę właśnie wokół nich?
Julia Armfield: Dobre pytanie. Wydaje mi się, że sporo z tego, o czym myślałam, pisząc tę powieść, to ludzka potrzeba udania się w miejsca, które być może są wrogie. Dla mnie to coś bardzo podobnego do wspinaczki górskiej lub podróży w kosmos. Jest coś niezwykle charakterystycznego i ludzkiego w upartym dążeniu do udawania się w miejsca, w których być może nie powinno nas być i które potencjalnie mogą nas zabić. Myślę więc, że istnieje interesujący związek między – jak mówisz – wodą pokrywającą prawie wszystko i ludźmi będącymi praktycznie wszędzie. Myślałam zatem o tym szczególnym napięciu, czymś w rodzaju rywalizacji o supremację między nimi.
Skoro znaleźliśmy się już kilometry pod powierzchnią, muszę o to zapytać – podróż na same dno oceanu, którą odbywa Leah, jest tyleż fascynująca, co ekstremalnie niebezpieczna i zarezerwowana jedynie dla nielicznych. Czy gdybyś miała okazję wziąć udział w takiej wyprawie, zdecydowałabyś się?
Nie, zdecydowanie nie, prawdę mówiąc trudno mi wyobrazić sobie coś, co chciałabym zrobić mniej chętnie. Identyczne odczucia mam w kwestii lotu w kosmos i myślę, że w większości przypadków rzeczywistość potwierdza tę opinię – weźmy na przykład uwięzionych tam obecnie astronautów, którzy słyszą dziwne dźwięki. Myślę że nie jesteśmy tam mile widziani, sama też nie chcę się tam udać – fikcja jest więc moim oszukańczym sposobem na taką podróż bez konieczności odbywania jej.
Oniryczny klimat „Naszych podmorskich żon” nieustannie przypominał mi o „Kształcie wody” Guillerma del Toro, a fragmenty z łodzi podwodnej wręcz emanowały prozą w stylu Lovecrafta. Czy pisząc, chciałaś nawiązać do tego typu pozycji? A może któreś z nich miały szczególny wpływ na twoją powieść?
Słyszałam już wcześniej porównania do „Kształtu wody”, co bardzo mi schlebia, ponieważ to niezwykle piękny film. Jeśli mówimy o wpływach i inspiracjach, zazwyczaj bliżej mi do filmu niż literatury, głównie dlatego, że film jest dla mnie bardziej intuicyjnym medium. Moja proza jest obrazowa – w taki, podobny do filmowego języka, sposób chcę właśnie pisać. W przypadku „Naszych podmorskich żon” inspirowałam się filmami z pogranicza grozy, takimi jak „Obcy: Ósmy pasażer Nostromo” czy „Obcy: Decydujące starcie”, a także generalnie filmami, których akcja dzieje się w kosmosie, ponieważ jak wspomniałam, w moich odczuciach kosmos jest zasadniczo dokładnie taki sam jak głębiny morskie. Duży wpływ wywarły na mnie też filmy Céline Sciamma, jak „Portret kobiety w ogniu” i „Lilie wodne”.
Zarówno twój debiut „Salt Slow”, jak i „Nasze podmorskie żony” zahaczają o horror. Jaki jest twój osobisty stosunek do tego gatunku?
Horror to mój ulubiony gatunek – zawsze nim był i zawsze mówiłam, że uważam horror za najbardziej queerowy gatunek. Myślę, że to taki gatunek, który pozwala ci dotrzeć do piękna ukrytego głęboko w przerażających obrazach, i trudno się dziwić, że bardzo często debiuty reżyserskie są filmami grozy. Z jednej strony pozwala to reżyserom nabyć wprawy w warstwie wizualnej tego medium, a z drugiej dotrzeć do naprawdę instynktownych lęków. To z kolei jest dokładnie to, o czym sama chcę pisać – interesują mnie instynktowne lęki, strach przed śmiercią, utratą miłości i tego typu rzeczami, więc horror po prostu pozwala mi na dostęp do tego w najczystszej formie.
Czy są jakieś konkretne dzieła – filmowe lub książkowe – których znajomość uważasz za absolutny obowiązek dla fanów gatunku?
Jak wspomniałam, bardzo ważne są dla mnie dwa pierwsze filmy z serii „Obcy”. Podobnie sprawa ma się ze „Szczękami”. Wprawdzie „Teksańska masakra piłą mechaniczną” nie ma nic wspólnego z „Naszymi podmorskimi żonami”, również jest jednym z najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek powstały. Ludzie zazwyczaj nie uważają tego horroru za piękny film, ale jeśli spojrzeć na jego paletę barw, jest po prostu oszałamiająca. Ostatnimi czasy interesuję się włoskim giallo, filmami Argento jak „Suspiria” (remake „Suspirii” jest również piękny). Ludzie często odrzucają horror, twierdząc, że jest w jakiś sposób mniej wrażliwy na piękno, ale tak naprawdę myślę, że niektóre z najbardziej oszałamiających obrazów filmowych powstały właśnie w tym gatunku.
W „Naszych podmorskich żonach” łączysz elementy obyczajowego dramatu, romansu i grozy, sprawiając, że książka stoi niejako w gatunkowym rozkroku. Jak wyważyć proporcje, by takie połączenie działało?
Myślę, że horror i romans, jako dwa oddzielne gatunki, wyrastają dokładnie z tego samego lęku – lęku przed śmiercią, lęku przed stratą, lęku przed samym sobą. Po prostu idą w różnych kierunkach. Zawsze je ze sobą łączę, ponieważ pisząc o miłości, piszę również o strachu. Nie wiem, czy w Polsce też tak jest, ale w Wielkiej Brytanii istnieje silna ciągota do kategoryzowania i szufladkowania ludzi, w tym pisarzy. Tymczasem w rzeczywistości prawie niemożliwe jest rozdzielenie gatunków w sposób, w jaki chcą tego ludzie, ponieważ wszystkie gatunki opierają się na sobie i wpływają na siebie. Uważam, że snobizm wobec pewnych gatunków, to myślenie: „piszę literaturę piękną, nie piszę horrorów”, jest czymś okropnym. Literatura piękna czerpie z horroru, horror czerpie z science fiction, a science fiction czerpie z romansu. Wszystkie te rzeczy się łączą, ponieważ życie samo w sobie nie jest tylko jednym gatunkiem. Prawda jest taka, że jeśli piszesz na jakimś poziomie realizmu, to piszesz we wszystkich gatunkach jednocześnie.
Ważnym aspektem „Naszych podmorskich żon” jest wzajemna relacja bohaterek. Co twoim zdaniem jest kluczowe w przekonaniu czytelnika do wiarygodności uczuć wykreowanych postaci?
Myślę, że istotny jest szczególny, niepowtarzalny charakter. Niektórzy autorzy wpadają czasem w tarapaty, próbując uczynić swoje pisarstwo zrozumiałe dla każdego, uniwersalne. A ja od zawsze sądzę, że im bardziej niepowtarzalne jest to, co się pisze, tym lepiej wybroni się w swej uniwersalności. Dlatego powinno się pisać o takim świecie, jaki samemu się widzi, i starać się nie uogólniać, zarówno w kwestii emocji, jak i praktycznych, normalnych rzeczy. Nawet jeśli odbiorcy nie rozpoznają tego, co opisujesz, to rozpoznają emocje za tym stojące. Trzeba tylko być szczerym. Dlatego dla mnie w tworzeniu najważniejsze są niepowtarzalność i szczerość.

Julia Armfield podczas pobytu w Polsce (fot. Wydawnictwo Poznańskie)
Twoja powieść skonstruowana jest w taki sposób, że kolejne rozdziały wzajemnie się uzupełniają, a jednocześnie do samego końca trzymasz nas w niepewności na temat tego, co się stało w głębinach. Czy zasiadając do pisania, miałaś już precyzyjny plan na takie zakończenie, czy pomysł ewoluował w trakcie tworzenia powieści?
Wiem, dokąd ostatecznie zmierzam z fabułą, i tak po prawdzie to jedyna rzecz, której jestem pewna. Wiele z tego, co się dzieje po drodze, to próba rozgryzienia, jak dotrzeć do finału. I właściwie zawsze tak pisałam. Choć sama nie tworzę planu, bardzo zazdroszczę tym, którzy to potrafią, ponieważ prawdopodobnie ułatwia im to życie. Dla mnie jednak całkiem sporo przyjemności z pisania pochodzi z zaskoczeń i odkryć, których dokonuję w trakcie pracy nad książką. To powiedziawszy, muszę jednak dodać, że nie ma dla mnie nic bardziej irytującego niż typ pisarza, który twierdzi: „moje postacie po prostu pojawiają się mi w głowie i mówią, co robić”. Przecież sam je wymyśliłeś, nie są efektami odprawiania jakichś seansów spirytystycznych czy egzorcyzmów. Jednocześnie dla mnie pisanie nadal ma coś z intuicji. Lubię na przykład pisać konkretną scenę i patrzeć, w jakim kierunku pójdę dalej. To znacznie ułatwiało mi pisanie rozdziałów z dwóch różnych perspektyw, w pewnym sensie pozostających ze sobą w dialogu. Stało się to dla mnie bardzo wyczuwalne, kiedy zmieniałam perspektywę z Miri na Leah, i myślę, że duża część z tego, co czyni dla mnie pisanie przyjemnym procesem, to właśnie rozgryzanie takich rzeczy w trakcie.
Odnoszę wrażenie, że esencja „Naszych podmorskich żon” zawiera się w metaforze utraty ukochanej osoby, czy raczej uświadomieniu sobie nieuniknionego. Czy sądzisz, że możliwe jest dojście do momentu, gdy akceptujemy fakt, że już nic nie da się zrobić?
Moje podejście do żałoby zmieniało się kilkukrotnie. Kiedyś pisałam o żałobie jako o czymś, co można przezwyciężyć, podczas gdy teraz bardziej interesuje mnie spojrzenie na żałobę jako coś, przez co trzeba przejść, a po doświadczeniu czego człowiek zostaje odmieniony – i być może dzięki temu łatwiej pogodzić mu się ze stratą. Nie sądzę więc, żeby to było coś, co ludzie są w stanie przezwyciężyć, ale raczej coś, co ich zmienia i czyni dalsze życie możliwym.
„Nasze podmorskie żony” cechuje niezwykle plastyczny język. Chociażby w rozdziałach Leah każdy jęk poddanego ogromnemu ciśnieniu metalu sprawia, że można się poczuć jak w klaustrofobicznym wnętrzu łodzi podwodnej. Podejrzewam, że aby dobrze oddać tego rodzaju wrażenie, nie wystarczy jedynie mechaniczna pisarska precyzja, a raczej trzeba wręcz „przenieść się” do środowiska, które się opisuje. Czy masz jakieś rytuały pisarskie, które ci w tym pomagają? A może to po prostu kwestia weny?
Pracuję na pełen etat, więc nie mam za bardzo miejsca na rytuały. Warto o tym powiedzieć, że w Wielkiej Brytanii 90 procent pisarzy, których znam, musi pracować na pół etatu albo i pełen etat, ponieważ prawie nikt nie zarabia na swoim pisaniu szczególnie dużo. Sądzę też, że istnieje błędne przekonanie, jakoby pisać poprawnie można było tylko wtedy, gdy warunki są odpowiednie, rytuały odprawione, a ty leżysz na łące z mniszkiem pospolitym w ręku, dzięki czemu wena sama w końcu przyjdzie. Dla mnie brak rytuałów jest niemal rytuałem samym w sobie. Piszę, kiedy mogę, a jeśli to, co napisałam, jest słabe, to w porządku, mogę wrócić i poprawić to później.
Jeśli zaś chodzi o oddanie wrażenia przebywania w konkretnych miejscach lub środowisku, myślę że niezwykle istotny jest po prostu odpowiedni research – taki, po którym opis będzie przekonywał, a nie przytłaczał czytelnika. Pewien nieżyjący już angielski aktor, Peter Cushing, który był wielką gwiazdą horrorów wytwórni Hammer i grał też w „Gwiezdnych wojnach”, kiedyś mówił o starym filmie „Frankenstein”, w którym musiał wykonać operację mózgu na ekranie. Powiedział, że jeśli na widowni jest tylko jeden neurochirurg, to musi być usatysfakcjonowany tą sceną, bo jeśli nie uwierzy aktorowi w tym momencie, to nie uwierzy już w nic do końca seansu. Zawsze o tym myślę, kiedy mam coś opisać. Jeśli podczas lektury „Naszych podmorskich żon” ktoś, kto przebywał w łodzi podwodnej, zda sobie sprawę, że opisuję to źle, to nie uwierzy reszcie powieści. Chodzi więc o detale. Nie muszę wyjaśniać, jak działa każda rzecz, ale muszę zapewnić wystarczającą dozę realizmu, by sens powieści nie został przyćmiony przez coś źle opisanego.
Twój debiut, „Salt Slow”, był zbiorem opowiadań. Jak doświadczenie w pisaniu krótkich form wpłynęło na twoją pracę przy powieści „Nasze podmorskie żony”? Okazało się pomocne, czy może wręcz odwrotnie, musiałaś pozbyć się pewnych przyzwyczajeń?
Myślę, że podstawy, jakie dało mi pisanie opowiadań, były absolutnie niezbędne dla zrozumienia mojego rzemiosła i tego, jakie tematy mnie interesują w bardzo małej skali – ponieważ na tym mogłam budować i pójść dalej. Aczkolwiek pisanie powieści i opowiadań to dwie zupełnie różne umiejętności. W przypadku powieści spodobało mi się, że tak bardzo lubię pisać o postaciach. Bo moje opowiadania są bardziej o sytuacjach niż o ludziach. Tymczasem jako autorka powieści muszę sprawić, by moje postacie były nawet jeśli nie sympatyczne, to przynajmniej znośne. Czytelnik spędzi z nimi znacznie więcej czasu, muszę więc zagłębić się w to, kim są, zagłębić się w ich relacje. Można zatem powiedzieć, że powieści są dla mnie sposobem na zgłębienie bohatera, podczas gdy opowiadania są sposobem na zgłębienie różnych tematów.
Na koniec pytanie o to, co dopiero nadejdzie. Wiemy już, że w swojej najnowszej powieści (na której wydanie w Polsce – mam nadzieję – nie przyjdzie nam długo czekać) reinterpretujesz „Króla Leara”. A co dalej?
Mam już napisane około 40 tysięcy słów kolejnej powieści, więc to już ten etap, że raczej jej nie porzucę. To kolejna historia o miejscach, do których ludzie nie powinni się udawać. Piszę o alpinizmie i fikcyjnej katastrofie w latach 90. A zatem trzymajcie kciuki.
Przepytywał: Maciej Bachorski
w nagraniu wywiadu pomagał: Jakub Szulczewski
Kategoria: wywiady