Hołd dla czasu przed czasem – rozmowa z Ayanną Lloyd Banwo, autorką „Kiedy byłyśmy ptakami”
Popularny w Trynidadzie i Tobago mem przekonuje, że ów wyspiarski kraj jest zbyt dziwny, by mógł być prawdziwy. W powieści „Kiedy byłyśmy ptakami”, debiucie Ayanny Lloyd Banwo, jej rodzinny zakątek Karaibów to zarazem zupełnie realny ląd, jak i magiczna kraina, czasami objawiająca się na styku terra firma i zaświatów. Oto, czego dowiedzieliśmy się od pisarki, która opowiedziała nam m.in. o hołdzie dla kultur prekolumbijskich, rastafarianizmie, pewnych wyjątkowych ptakach i potędze miłości.
Sebastian Rerak: Mówisz, że napisałaś „Kiedy byłyśmy ptakami” raczej dla umarłych niż dla żyjących. Jak to rozumieć?
Ayanna Lloyd Banwo: To zdanie może wprowadzać pewne zamieszanie, ponieważ kiedy mówi się, że książka powstaje dla kogoś, w pierwszej kolejności na myśl przychodzą czytelnicy. Mnie chodziło raczej o względy duchowe niż komercyjne. Gdy deklaruję, że napisałam powieść dla umarłych, oznacza to mój hołd dla nich wynikły z poczucia szacunku dla przodków. Czułam, że muszę przypomnieć o ludziach, którzy byli przed nami, zwłaszcza w dawnych regionach skolonizowanych. W pewnym sensie na co dzień chodzimy po plecach przodków brutalnie pozbawionych ziemi.
Początkowo książka miała ci pomóc wyrazić żal.
Zgadza się. Moja rodzina przechodziła cały cykl żałoby. Najpierw umarła moja matka, niespełna rok później ojciec, a w ciągu kolejnych kilku miesięcy – babcia. Przez wiele lat nie doświadczaliśmy śmierci wśród najbliższych, więc tym bardziej nie byłam na to gotowa. Nagle zostałam uwikłana we wszystkie te obowiązki – odebranie aktu zgonu, wizyty w urzędach, organizację pogrzebu. Nie wiedziałam, co robić, bo podobne sprawy były wcześniej na głowie mojej babci, będącej matriarchinią rodu. I właśnie w takich okolicznościach, otoczona przez żałobę, pośmiertne rytuały i ludzi zawodowo zajmujących się zmarłymi, zaczęłam pracę nad książką. Kluczowe znaczenie okazał się mieć dla mnie czas spędzony na cmentarzu Lepeyrouse w Port of Spain, na którym pochowani są członkowie pięciu pokoleń mojej rodziny. To właśnie pierwowzór książkowego Fidelis. Kluczyłam jego alejkami w poszukiwaniu rodzinnych kwater, przyglądałam się pracy grabarzy. Nie tylko uczestniczyłam w procesie żałoby, ale miałam też okazję do pewnych społecznych obserwacji. Wtedy też naszła mnie refleksja, że to miejsce ma swoje własne życie, rytm i bohaterów.
To może zabrzmieć osobliwie, ale faktycznie powieściowy cmentarz żyje własnym życiem. Ten porządek kontrastujesz z kolei z pracą miejscowej administracji. Z jednej strony papiery, organizacja danych i buchalteryjne podejście do śmierci, z drugiej – coś, czego nie widać gołym okiem.
Dokładnie tak! W tamtym czasie znalazłam się w miejscu pomiędzy tymi dwoma porządkami. Podczas gdy z resztą rodziny przeżywaliśmy duchowe rozterki, na poziomie czysto praktycznym mieliśmy do załatwienia masę papierologii. Nawet po śmierci musisz mieć wystawiony akt zgonu, a uzyskanie kwatery na cmentarzu przypomina ubieganie się o akt notarialny nieruchomości. To było jak zawieszenie pomiędzy doświadczeniem bardzo duchowym i psychologicznym a takim zupełnie przyziemnym i materialnym.
Dla czytelnika, który nie wie zbyt wiele o Trynidadzie i Tobago, „Kiedy byłyśmy ptakami” może stanowić pierwszy kontakt z wyjątkowym tyglem kultur, jaki panuje na wyspach.
Tym bardziej, że w wielu źródłach historia regionu zaczyna się dopiero wraz z „odkryciem” przez Europejczyków i kolejnymi falami kolonializmu – hiszpańską, francuską i brytyjską. Ciężko dowiedzieć się czegokolwiek na temat rdzennych ludów takich jak Karaibowie i Arawakowie. Chciałam więc złożyć hołd pierwszym mieszkańcom tych wysp oraz „czasom przed czasem”, a więc poprzedzającym podboje i kolonizację.
Tak jak nie sposób łatwo zdefiniować Trynidadu i Tobago, tak samo twoja książka wymyka się gatunkowemu zaszufladkowaniu.
Moim zdaniem gatunki literackie są domeną sprzedawców książek i akademików. (śmiech) Tym pierwszym przydają się jako punkt odniesienia: „Jeśli lubisz romanse, spodoba ci się ta książka”. Akademicy z kolei patrzą na gatunki analitycznie. Ja większą wagę przywiązuje do autorów. Gdyby Toni Morrison napisała powieść fantastyczną, to przeczytałabym ją z wielką chęcią. Jednocześnie domyślam się, że w literaturze pociąga mnie to, co postrzegane jest jako magiczne bądź nadprzyrodzone. Jako dziecko wychowywałam się na podaniach i baśniach.
Masz także rację, że Trynidad i Tobago nie uznają stereotypów. To turystyczny kraj pełen pięknych krajobrazów, ale nie jest bynajmniej rajską idyllą. Należy do globalnego południa, ale ma też złoża ropy i gazu. Możesz poczuć się tutaj wolny, ale nie brak też miejsc, w które lepiej się nie zapuszczać. A zatem twoja obserwacja co do niezdolności skategoryzowania mojego kraju i mojej powieści jest bardzo ciekawa.
Poprzedzasz zresztą tekst książki zastrzeżeniem, że – w odróżnieniu od postaci, wydarzeń i miejsc akcji – „Trynidad jest rzeczywisty”.
To taki żart. (śmiech) W pewnym momencie w internecie popularne stały się memy z hasłem „Trynidad nie jest prawdziwy”. Ktoś na przykład wygrzebał artykuł prasowy o tym, że policja odkryła magazyn kokainy, ale wkrótce potem kokaina zniknęła, rzekomo zjedzona przez szczury. (śmiech) Ludzie postowali tego rodzaju niedorzeczności, sugerujące, że nic, co dzieje się na tych wyspach, nie może być prawdą. Najpierw wydało mi się to zabawne, ale potem naszła mnie refleksja. To, że dzieją się tu absurdalne rzeczy, nie znaczy, że nie mają one realnych konsekwencji dla mieszkańców. A zatem Trynidad istnieje, jest bardzo prawdziwy, ale ja przedstawiłam jego fantastyczną wersję.
Pozwól, że zapytam cię o bohaterów powieści. Darwin jest rastafarianinem. Czy rastafarianizm jest popularny w Trynidadzie i Tobago?
Tak, ale raczej jako muzyka i estetyka niż religia i kultura. Wszędzie na Karaibach muzyka reggae wypromowała go jako opór wobec kolonializmu. Zawsze przemawiała do mnie polityczna idea rastafarianizmu, nawet jeśli nie byłam zaangażowana w ruch religijny. Miałam rastafarian w rodzinie, a moja babcia – chociaż sama była anabaptystką – dorastała w domu, w którym na honorowym miejscu wisiał obraz Hajle Selasje. Dla Trynidadczyków afrykańskiego pochodzenia jego koronacja była czymś wielkim, spełnieniem proroctwa Marcusa Garveya o czarnym królu.
Chciałam, aby Darwin wywodził się z kultury zajmującej poniekąd peryferyjne miejsce w społeczeństwie, ale by miał silne poczucie moralności, które pozwala mu nawigować w miejscu ogarniętym zepsuciem i nie zatracić siebie. To taki bohater żyjący w realnym świecie, a jednocześnie poza nim.
Dla postaci Yajide, jej rodziny, jak i samej powieści kluczowy jest mit ptaków corbeaux. Ile jest w nim prawdziwych wierzeń, a ile twojej inwencji?
Mniej więcej pół na pół. Sporo czytałam o symbolice ptaków padlinożernych w różnych kulturach. Sępy pojawiają się w mitologii Jorubów z Zachodniej Afryki, mieszkańcy Ameryki Południowej mają bogatą ikonografię związaną z kondorami, a w legendach Europejczyków szczególne miejsce zajmuje kruk. Pokusiłam się o pewien miszmasz różnych tradycji. Co ciekawe, wszystkie kultury wydają się łączyć te same mity, na przykład o zaburzeniu pradawnego spokoju, który pozbawił ludzkość niewinności i zmusił do życia w tym nieidealnym świecie.
W pewnym sensie ciekawsza od mitów okazała się biologia ptaków padlinożernych. Potrafią one jeść zepsute mięso i nie chorują, bo ich organizmy czyszczą pokarm z zarazków. Poza tym na ziemi wydają się trochę pokraczne – człapią niezgrabnie, mają małe głowy i krótkie szyje. Kiedy zaś wzbijają się w powietrze, wyglądają imponująco, choćby przez wielką rozpiętość skrzydeł. W fascynujący sposób łączą „brzydotę” i piękno. Dodajmy jeszcze, że nie mają strun głosowych, więc nie śpiewają, a co najwyżej wydają z siebie pojedyncze chrząknięcia. Wreszcie też odgrywają fundamentalną rolę w ekosystemach. Wszystko to sprawiło, że uległam fascynacji nimi.
Czy w Trynidadzie i Tobago używa się języka patois?
To po prostu sposób, w jaki mówimy, nie nazywamy go patois. (śmiech) Rozmawiając z tobą, „przestawiam” się na bardziej kanoniczny angielski, ale z moją rodziną porozumiewam się inaczej. Co jest zrozumiałe, bo ty w swoim środowisku też masz swoje slangowe czy regionalne wyrażenia. Zależało mi jednak na oddaniu zwyczajnego języka w powieści. Nie tylko w dialogach, ale też w odautorskim głosie w trzeciej osobie. Nie chciałam, aby wypowiedź narratora różniła się bardzo stylem od sposobu, w jaki mówią Darwin i Yajide. W innym wypadku mielibyśmy kontrast pomiędzy standardowym angielskim a jego miejcową trynidadzką odmianą. Ta różnica odczuwalna jest właściwie tylko w zestawieniu dialogów z pojawiającym się sporadycznie żargonem urzędowym. Co ciekawe, w niektórych miejscach Trynidadu mieszkają społeczności mówiące francuskim patois, czyli specyficzną mieszanką francuskiego z językami afrykańskimi. Jest to jednak zanikający język.
Jak ściśle pracujesz zatem z tłumaczami książki?
Staram się nie ingerować zbytnio w ich pracę. Logicznym jest dla mnie, że tłumacz powinien mieć dużą dozę swobody. Pewne rzeczy mogą nie był łatwo przekładalne, więc to do nich należy zadanie przekazania treści z zachowaniem oryginalnego znaczenia. Jeśli czegoś nie są pewni, zawsze mogą zwrócić się do mnie z pytaniem. Póki co „Kiedy byłyśmy ptakami” zostało przetłumaczone na wiele języków, a ja miałam dobre relacje z tłumaczami.
Przekonujesz, że pisarstwo jest dla ciebie sposobem odzyskiwania kultury, języka, praktyk religijnych…
Jestem Trynidadką afrykańskiego pochodzenia, a moje pochodzenie, kultura i wierzenia są bardzo ważne. Mówię oczywiście o tradycjach przedchrześcijańskich, do których nawiązuję w powieści. Dziś inaczej mówimy o zmarłych, ale nasi przodkowie byli przekonani, że pozostają z nimi w kontakcie. Pytali ich o poradę, wsparcie, wskazówki. Tak dzieje się także w rodzinie Yajide, która żyje w zgoła intymnych relacjach z linią swoich przodkiń – tych żywych, jak i tych umarłych.
Przy całym uznaniu, z jakim spotkało się „Kiedy byłyśmy ptakami”, masz poczucie, że dla wielu ludzi umieściło ono Trynidad i Tobago na mapie?
Myślę, że Trynidad i Tobago nie potrzebują do tego mojej książki. (śmiech) Niezwykle cieszy mnie jednak, kiedy moi czytelnicy odkrywają innych pisarzy z Karaibów. Nie chcę myśleć o sobie jako o kimś, kto zapoczątkował falę zainteresowania literaturą z Trynidadu i Tobago, ale niewątpliwie jest tu wielu autorów odnoszących sukcesy, którzy zasługują na uwagę. Wszyscy robimy to, co kochamy i co uważamy za niezbędne.
Wiem, że pracujesz nad nową powieścią. Jej akcja też będzie rozgrywać się w „starym kraju”?
W dużej mierze. Bohater kolejnej książki podróżuje pomiędzy Trynidadem a Wielką Brytanią, z czego jakieś 95% wydarzeń rozgrywa się w fikcyjnym mieście Port Angeles, znanym już z „Kiedy byłyśmy ptakami”. Ja przyjechałam do Anglii 7 lat temu w wieku 37 lat, co oznacza, że zostawiłam w dawnym kraju kawał życia, doświadczeń i zainteresowań. Nadal jednak nie czuję się na tyle pewnie, by osadzić miejsce akcji wyłącznie w Wielkiej Brytanii.
Być może najbardziej magicznym aspektem „Kiedy byłyśmy ptakami” jest miłość bohaterów. Przedstawiasz ją bardzo idealistycznie, a Darwin i Yajide są właściwie dla siebie stworzeni. Wierzysz w taką miłość?
Absolutnie tak! Powinniśmy w nią wierzyć, skoro każdy z nas szuka kogoś, z kim może poczuć się w pełni sobą. Czasami trzeba pomóc przeznaczeniu. (śmiech) Poza tym jako pisarka staram się pisać o tym, co sama chciałabym zobaczyć. Właśnie dlatego Darwin jest kimś, kogo potrzeba na Karaibach – empatycznym, uprzejmym i wrażliwym mężczyzną, który w relacji nie jest nastawiony wyłącznie na branie. Wierzę w ten rodzaj miłości, jaki połączył go z Yajide. To miłość, która przekracza ramy zwyczajnego życia.
Rozmawiał: Sebastian Rerak
Kategoria: wywiady