Gdy skończę pisać tekst, w nagrodę go ilustruję – rozmowa z Marią Strzelecką, laureatką 17. Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za książkę „Hajda. Beskid bez kitu”
Czytelnicy w różnym wieku poznali trylogię „Beskid bez kitu” jako cykl, który – za sprawą fabularnych historii i wyjątkowej urody ilustracji – przybliża historię, kulturę i przyrodę Beskidu Niskiego. Zamykający tom „Hajda”, jakby dla potwierdzenia znakomitego odbioru serii, doczekał się niedawno uhonorowania Nagrodą Literacką m. st. Warszawy w kategorii „literatura dziecięca”. O samej trylogii, nagrodzie, Beskidzie i opowiadaniu o tymże rozmawialiśmy z autorką Marią Strzelecką.
Sebastian Rerak: Podobno najlepsze, a co najmniej bardzo dobre pomysły nachodzą cię podczas spacerów z psem. Czy podobnie było z „Hajdą”?
Maria Strzelecka: Można powiedzieć, że podczas spacerów ustalałam sama z sobą szczegóły „Hajdy”, ponieważ jej geneza jest znacznie starsza. Pomysł pojawił się już w 2014 roku, kiedy zaczęłam tworzyć pierwszą część cyklu „Beskid bez kitu”. Początkowo chciałam nawet zawrzeć wszystkie jego odsłony w jednej książce, ale wyszedłby z tego tom rozmiarów encyklopedii, nie do przeczytania dla młodego czytelnika. Ponadto książka była częścią mojej pracy doktorskiej – gdybym chciała napisać wszystkie części naraz, do tej pory nie doczekałabym się obrony.
„Hajda” jest trzecią odsłoną cyklu beskidzkiego. Odsłoną najbardziej uwikłaną w wielką historię.
Zgadza się. Wprawdzie poprzednie części też są osadzone w konkretnej epoce, ale historia nie wywiera w nich aż takiego wpływu na wydarzenia. Najwyżej zaznacza się w pewnych nawiązaniach, na przykład w pierwszej z książek dzieci śpiewają w szkole piosenkę z „Szatana z siódmej klasy”, a wśród rekwizytów pojawia się moneta dziesięciozłotowa z Kopernikiem. To wskazuje na rok 1960, kiedy rozgrywa się akcja, ale równie dobrze mogła ona rozegrać się w ciągu całej dekady, bo żaden fakt historyczny nie determinuje fabuły. Podobnie z tomem „Zima” – mógł on być osadzony w dowolnym momencie okresu międzywojennego. W przypadku „Hajdy” mamy już do czynienia z bardzo ściśle określonym przedziałem czasowym, czyli trzema miesiącami poprzedzającymi akcję „Wisła”.
Akcja „Wisła” nieodwracalnie zmieniła Beskid, nie tylko jego tkankę etniczną.
Nie można opowiadać dziejów Beskidu bez tego tragicznego epizodu. Musiałam się z nim zmierzyć, ale jako wydarzenie najtrudniejsze do opowiedzenia i wymagające szacunku do historii zostawiłam go na koniec cyklu.
Praca nad „Hajdą” wymagała bardzo dużo researchu?
Zdecydowanie tak. Researchu było sporo przy każdej z części, ale przy tej istotnie najwięcej. Lubię trzymać się faktów, dlatego opieram się na starych fotografiach, badaniach etnograficznych, dziełach sztuki i rzemiosła, opracowaniach historycznych itd. Poświęciłam masę czasu na słuchanie relacji świadków dostępnych w cyfrowych bibliotekach oraz na rozmowy z żyjącymi osobami pamiętającymi tamte czasy. To była także najtrudniejsza emocjonalnie część procesu. Ciężko się słucha lub czyta o smutnych i tragicznych historiach, tym bardziej, kiedy musisz przebywać w tym świecie przez kilka miesięcy.
U ciebie historia przeplata się w fabule z dużą dawką wiedzy na temat etnografii i przyrody, ale bez dydaktyzmu.
To właśnie chciałam osiągnąć! Organicznie nie lubię, kiedy ktoś na siłę stara się mnie czegoś nauczyć. Wolę sama znaleźć w sobie zainteresowanie i to też starałam się zaproponować młodym czytelnikom – otworzyć pewne furtki do tematów związanych z Beskidem. Cały cykl miał być w założeniu wielowarstwowym portretem miejsca. Nie sposób opowiedzieć historii ludzi bez historii przyrody. Dlatego myślę, że wprowadzone do książek zwierzęce punkty widzenia dodają całości obiektywizmu. Nieantropocentryczny pogląd na wydarzenia jeszcze bardziej pokazuje ich nonsensowność. Przykładowo pies głównego bohatera „Hajdy” nie rozumie sytuacji geopolitycznej, ale widzi, że dookoła dzieje się coś dziwnego i niedobrego.
Swoją drogą jak bardzo beskidzka przyroda zmieniła się od opisywanych w „Hajdzie” czasów?
Ogromnie! Paradoksalnie wielka tragedia ludzi miała bardzo pozytywny wpływ na naturę, która na nowo objęła we władanie cały Beskid. Trwało to powoli, bo na miejscu wyludnionych wsi istniały potem PGR-y, ale kiedy je zlikwidowano, region zdziczał. Trudno dzisiaj rozpoznać miejsca utrwalone na starych fotografiach, bo w miejscach wiosek i wzgórz wyłysiałych od upraw rozciąga się obecnie las. Zwierzęta odzyskały Puszczę Karpacką i mają tam teraz swoją ostoję.
Tworząc dla młodego czytelnika, starasz się w jakiś sposób zbliżyć do jego sposobu odbioru opowieści, przyjąć właściwą mu perspektywę?
Nie, nie mam na to żadnej metody. Staram się być uczciwa, więc przedstawiam historię tak, jakbym opowiadała ją sobie sama. Podchodzę do tego bardzo emocjonalnie i nie myślę nawet o tym, dla kogo jest ta książka. Szczerze mówiąc, podczas pracy nad pierwszą częścią nie wiedziałam jeszcze nawet, czy zostanie ona wydana. Po prostu chciałam spisać wszystko, co kłębiło mi się w głowie. Moment pisania doktoratu stworzył mi możliwość skupienia się także na tym projekcie bez jakiejkolwiek presji komercyjnej. Przy kolejnych odsłonach po prostu pisałam tak, jak czuję.
Myślę, że nadal widzę świat podobnie, jak w dzieciństwie i może to jest klucz do porozumienia z młodymi czytelnikami. Wiem jednak, że „Beskid bez kitu” czytają też dorośli, więc może należałoby nazwać go serią familijną? Prawdopodobnie ilustracje sprawiają, że jest klasyfikowany jako literatura dziecięca. Ja myślę o młodych odbiorcach głównie w tym kontekście, by nie opisywać drastycznych zdarzeń w sposób, który mógłby wpłynąć na ich psychikę. Ale to wyćwiczyłam, będąc matką.
A propos ilustracji, to na pewno bardzo wdzięcznym jest dla autora zadbanie także o stronę wizualną książki. Czy wiążą się z tym jakieś dodatkowe wyzwania?
Nie, raczej nie. Siłą rzeczy rozumiem siebie najlepiej i nie muszę oczekiwać, że inny grafik spełni moje oczekiwania. Lub odwrotnie – że autor napisze tekst tak, jak ja chcę go zilustrować. Wielką wygodą jest dla mnie także to, że samodzielnie zajmuję się składem książki i wysyłam do drukarni gotowy plik. Poza korektorem nikt inny nie tyka mojej pracy. Jednocześnie jednak rozdzielam pisanie od ilustrowania, bo o wiele łatwiej przychodzi mi to drugie. Dlatego najpierw siadam do tekstu, a gdy jest gotowy, w nagrodę mogę go zilustrować.
„Hajda” uhonorowana została Nagrodą Literacką m.st. Warszawy, wcześniej nominowana byłaś też za „Zimę”. Czy takie wyróżnienie przekłada się na większe zainteresowanie serią?
Mam nadzieję, że tak. Nie sprawdzam tego ze swoim wydawcą. Na pewno dzięki promocji, jaką zapewnia Nagroda, mogę szerzej opowiadać o historii Beskidu. Bardzo mnie to cieszy, jak i bardzo cieszę się z wygranej.
Jesteś notabene mocno związana z Warszawą, skąd zatem Beskid w twoim życiu?
Beskid pojawił się w moim życiu jakieś trzydzieści lat temu za sprawą dążenia do życia poza miastem. (śmiech) W dzieciństwie czytałam książki Londona i Curwooda o dalekiej północy i to chyba zdeterminowało moje zainteresowania. Jako młoda idealistka szukałam miejsca, w którym mogłabym zamieszkać, mieć dużo psów i udawać, że jestem nad Zatoką Hudsona. Moja wiedza na temat Beskidu była jednak znikoma, jak u każdego dziecka PRL-u, które nie mogło dowiedzieć się niczego na ten temat w szkole. Wylądowałam więc w Beskidzie jako zupełny świeżak – niczym Terka w pierwszej części cyklu – i zaczęłam go odkrywać.
Czuję wielką wdzięczność wobec losu, że mnie tam poniósł, bo czerpię z tego miejsca niekończącą się miłość i inspirację. Bez nich nie czułabym potrzeby opowiedzenia czegoś dzieciom. Bo trzeba powiedzieć, że nie brak książek historycznych, geograficznych itd., ale nie było wcześniej beskidzkiej historii fabularnej. I najwidoczniej była ona potrzebna, bo oprócz nagród przyznawanych w wielkich miastach, dostaję też wspaniały feedback z samego regionu, gdzie książki zostały świetnie przyjęte, także przez potomków osób wysiedlonych.
Jest zatem szansa, że „Beskid bez kitu” nie jest zupełnie zamkniętym cyklem?
Obiecałam, że jest to trylogia i muszę dotrzymać słowa, choć jest mi z tym trochę smutno, bo mogłabym dalej wymyślać kolejne opowieści. Jestem jednak dumna z tego, że wykonałam plan, który nie był wcale łatwy. „Beskid bez kitu” wymagał ode mnie lat pracy dzień w dzień bez gwarancji jakiejkolwiek gratyfikacji. Wiadomo zresztą, jak zarabia się na książkach, będąc autorem. Chociaż muszę przyznać, że wciąż przychodzą mi do głowy pomysły, więc niewykluczone że stworzę jakiś sequel. Na przykład o tym, co w Beskidzie dzieje się teraz.
Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: Bartosz Mikulski
Materiał powstał we współpracy z Urzędem m.st. Warszawy.
Kategoria: wywiady