Dzisiaj punków spotkasz nawet w studiu filmowym – wywiad z Jimem Rulandem, autorem książki „Rób, co chcesz – historia Bad Religion”
Chociaż Jim Ruland debiutował jako autor prozy, prawdziwą popularność przyniosły mu książki non fiction poświęcone – ujmując rzecz z grubsza – punk rockowi. „My Damage” to biografia Keitha Morrisa, wokalisty Circle Jerks i OFF!, „Rób, co chcesz” opowiada historię grupy Bad Religion, a mające mieć wkrótce premierę „Corporate Rock Sucks” opisuje losy wytwórni SST Records. Środkowa z wymienionych książek doczekała się niedawno polskiej edycji za sprawą oficyny Underdog Press. I właśnie ta premiera była pretekstem do rozmowy z człowiekiem, który sam siebie anonsuje słowami: „pisarz, marynarz, punk, szczur”.
Sebastian Rerak: W mediach społecznościowych używasz nicku Jim Vermin. Czy to punkowa ksywa z dawnych czasów?
Jim Ruland: Nie, nie, ten pseudonim ma swoje źródło w cyklu spotkań czytelniczych, które zacząłem organizować jakieś piętnaście lat temu w chińskiej dzielnicy Los Angeles. Odbywał się on pod hasłem Vermin on the Mount, a obecnie znajduje się w stanie zawieszenia z powodu pandemii. Ot, takie nieregularne, nieformalne wydarzenie literackie. Kiedy niedługo potem zacząłem zakładać profile w mediach społecznościowych, nawiązałem ich nazwą do owego cyklu. Ludzie z obiegu literackiego znali mnie już pod takim nickiem, niemniej faktycznie jest to też pewne nawiązanie do punka i czasów, gdy ludzie przyjmowali nazwę swojego zespołu lub wytwórni płytowej jako przybrane nazwisko.
Co pojawiło się w twoim życiu jako pierwsze – punk, literatura czy żeglarstwo?
Dobre pytanie. (śmiech) Zacznę od końca, a więc od żeglarstwa. Po skończeniu szkoły średniej zaciągnąłem się do marynarki i to właściwie był mój pierwszy poważny kontakt z żeglugą. Mój ojciec służył jednak w marynarce wojennej, a ja urodziłem się, kiedy walczył w Wietnamie. Można więc przyjąć, że z żeglarstwem byłem poniekąd związany od zawsze.
Jeśli chodzi o literaturę, to już jako dzieciak uwielbiałem czytać. Pociągał mnie zwłaszcza eskapistyczny aspekt tej czynności, dlatego wybierałem powieści fantasy i science fiction. Dopiero potem pojawiła się muzyka. Jakoś naturalnie zbliżyłem się do niej po tym, jak dostałem swoje pierwsze radio i dzięki niemu odkryłem zespoły w rodzaju Blondie. Wtedy jeszcze nie rozpoznawałem gatunków muzycznych, słuchałem po prostu rzeczy z list przebojów. Niedługo później ja i mój brat dostaliśmy gramofon, a pierwszą naszą płytą był drugi album Ramones „Rocket to Russia”. Zakochałem się w nim natychmiast! Wiedziałem już wtedy, że to rzecz sprzed kilku lat, ale wkrótce potem ukazało się „End of the Century” i od tamtego czasu byłem na bieżąco. Ramones byli też pierwszym zespołem, który zobaczyłem na żywo.
Wiem, że nadal współpracujesz z fanzinem „Razorcae”. Pierwsze teksty pisałeś do fanzinów?
Tak, aczkolwiek na przełomie liceum i college’u wysłałem też jakieś prozatorskie rzeczy do kilku lokalnych czasopism literackich. Miałem podówczas starszego kolegę, który robił magisterium na Uniwersytecie Północnej Arizony. Jako że mieszkałem wcześniej w Los Angeles, a on chciał się tam przeprowadzić, pomogłem mu w przenosinach, przedstawiłem go kilku przyjaciołom i tak trochę niespodziewanie zaczęliśmy wspólnie robić zina. Z miejsca zacząłem dostawać płyty do recenzji i przeprowadzać wywiady z zespołami. Jakiś czas później miałem już swoją kolumnę we „Flipside”, bardzo wpływowym zinie, który ukazywał się od schyłkowych lat 70. do początków XXI wieku.
Zanim skupiłeś się na książkach non fiction, wydałeś dwie rzeczy prozatorskie. Możesz coś o nich opowiedzieć?
Jasne! Nigdy nie straciłem zainteresowania pisaniem i czytaniem prozy, niemniej moje książki o punk rocku są zdecydowanie bardziej znane. Co jest zresztą zrozumiałe, bo moja proza nie jest zbyt mainstreamowa w stylu – to taki zlepek różnych gatunków, który trudno jednoznacznie zaklasyfikować. Dlatego też miałem problem ze znalezieniem wydawców lub magazynów zainteresowanych publikacją. Moja pierwsza książka, „Big Lonesome” jest zbiorem opowiadań. Ukazała się nakładem Gorsky Press, a więc imprintu Razorcake. Z kolei kilka lat później wydałem powieść „Forest of Fortune”, zainspirowaną doświadczeniami pracy w kasynie w San Diego.
Przejdźmy do „Rób, co chcesz”. Dlaczego Bad Religion? Jak duży wpływ wywarł ten zespół na twoje życie?
Pochodzę z Virginii, ze wschodniego wybrzeża USA. Dorastałem w otoczeniu zupełnie odmiennym od punkrockowego stylu życia południowej Kalifornii. Kiedy dołączyłem do marynarki, wysłano mnie do San Diego i tam rozpoczęła się moja edukacja na temat muzyki z zachodniego wybrzeża. Od razu zachwyciłem się Bad Religion, Social Distortion, Circle Jerks, Agent Orange, choć generalnie słuchałem wszystkiego od Bauhaus i Echo & the Bunnymen po Metallicę.
Z Bad Religion zetknąłem się po raz pierwszy za sprawą kasety, na której nagrana była EP-ka „Back to the Known”. To było tylko pięć piosenek, ale za to jakich! Słuchałem tej taśmy non stop także wtedy, gdy poszedłem do college’u. Niedługo potem przeprowadziłem się też na stałe na zachód.
Czy ciężko było przeprowadzić wszystkie te wywiady na potrzeby książki? Kiedy ją pisałeś, kalendarz Bad Religion był pełen dat koncertów, a członkowie mieli też szereg innych zobowiązań.
Było to spore wyzwanie. Masa zachodu i jeszcze więcej przepisywania – jako dziennikarz znasz na pewno uroki tej roboty. (śmiech) Myślę, że wersja robocza miała dobre ćwierć miliona słów, z czego odrzuciłem jedną piątą. W każdym razie miałem mnóstwo materiału do ogarnięcia i usystematyzowania.
Ogólnie ta książka była o tyle trudnym projektem, że historia Bad Religion jest bardzo obszerna. Jak pisać o zespole działającym od czterdziestu lat? Czasem trzeba coś pominąć. Tylko co? Na czym z kolei się skupić? Musiałem zadecydować, która część zgromadzonego materiału przysłuży się historii, prawdziwie przedstawi dzieje grupy, a także da wyraz mojej pasji wobec jej muzyki.
Od kilku lat mamy do czynienia z prawdziwym wysypem książek o punk rocku. Masz swój sposób, by wyróżnić się z tego tłumu?
Nie, bo szczerze mówiąc nie mam ciśnienia na to. Zarówno „Rób, co chcesz”, jak i „My Damage”, książka napisana z Keithem Morrisem, to rzeczy, do których zostałem zaangażowany. Miałem pracować z konkretnymi ludźmi, aby opowiedzieć ich historie. Z mojej strony jest to działanie pozbawione zupełnie ego. To mój sposób uhonorowania zespołów, które zawsze szanowałem. Dbałem więc o to, aby nie wtrącać się do ich opowieści ze swoimi opiniami. Owszem, czasem musiałem pokusić się o komentarz, a całość przefiltrowana jest przez moją perspektywę, niemniej staram się zawsze zachować obiektywizm.
Za kilka tygodni ukaże się zresztą moja nowa książka „Corporate Rock Sucks: The Rise and Fall of SST Records”. Myślę, że przy jej tworzeniu udało mi się wykorzystać wszystkie doświadczenia zgromadzone przy dwóch poprzednich oraz w trakcie 25 lat pisania do zinów. Pisząc ją, przyjąłem podobne nastawienie, które przyświecało „Rób, co chcesz”.
„Corporate Rock Sucks” będzie mieć premierę w USA 12 kwietnia, ale ty pracujesz od jakiegoś czasu nad jeszcze jednym projektem.
Zgadza się, przygotowuję książkę „Rumors of My Demise”. Rzecz poświęcona jest Lemonheads i pracuję nad nią wspólnie z liderem zespołu Evanem Dando. Nie mogę zdradzić jeszcze wiele na jej temat, bo nie ma nawet ustalonej daty premiery, ale na pewno powstanie. (śmiech) Póki co jeżdżę spotykać się z Evanem i przeprowadzam z nim wywiady na temat historii grupy. Z powodu pandemii zaczęliśmy też rozmawiać więcej przez telefon.
Nie zarzuciłeś jednak pisania prozy?
Nie, i cieszę się, że o tym wspominasz. Pod koniec tego roku powinna ukazać się moja nowa powieść zatytułowana „Make It Stop”. Znowu składam hołd dla punka, bo nie brak w niej wątków muzycznych ani ekscentrycznych bohaterów (w tym zespołu punkrockowego), a do tego jedna scena rozgrywa się w barze i kończy wielką zadymą. (śmiech) Akcja dzieje się w Los Angeles dziesięć lat temu. To był czas w historii USA, kiedy nasz system opieki zdrowotnej popsuł się na dobre, a szpitale stały się swoistymi więzieniami dla dłużników – nie możesz ich opuścić, dopóki nie zapłacisz horrendalnie wysokiego rachunku za leczenie. Wpadłem więc na pomysł historii podziemnej organizacji, która pomaga pacjentom w ucieczce ze szpitali. Głównym bohaterem jest kobieta, która działa w owej organizacji i również ma punkowy background.
Wracając jeszcze do „Rób, co chcesz”, byłeś zaskoczony, kiedy niezależny polski wydawca skontaktował się z tobą w sprawie polskiej edycji książki?
Bardzo zaskoczony i zachwycony. To wielki powód do satysfakcji, że spotykam się z odzewem z tylu miejsc na całym świecie. Bad Religion cieszy się wielką popularnością w Europie, zwłaszcza w Niemczech, i jest to jeden z powodów długowieczności zespołu. Gdyby nie europejska publiczność, grupa być może zakończyłaby działalność lata temu. I nie ma w tym wcale przesady, bo członkowie Bad Religion sami to przyznają. Nie pamiętam jednak żadnych wątków związanych z Polską. Chyba nie ma takowych w książce?
Nie, Bad Religion w ogóle stosunkowo późno dotarło do Polski. Pierwszy jego koncert tutaj miał miejsce w 2010 roku.
No tak, całkiem niedawno. Chociaż dwanaście lat to i tak kawał czasu. W każdym razie wracając do pytania, to byłem bardzo zaskoczony, ale było to też świetne. To pokazuje wyjątkowość Bad Religion.
Jest w tym pewna ironia, że wielu naśladowców Bad Religion osiągnęło większą sławę, bo dodatkowo upopowiło przebojowy element jego muzyki. Jednak żaden z nich – i mówię to z absolutnym przekonaniem – nie zbliżył się nawet do poziomu oryginału. Nikt inny nie potrafił pisać utworów tak błyskotliwie opowiadających o zagrożeniach stojących przed całą planetą, groźbach autorytaryzmu, katastrofie, jaką zakończy się negowanie zmian klimatycznych itd. Nawet na pierwszej płycie Bad Religion znajdziesz bardzo głębokie teksty, które niestety pozostają aktualne po dziś dzień. W Ameryce doświadczyliśmy wszystkiego, przed czym przestrzegał ten zespół – powiązania polityki z Kościołem, wzrostu autorytarnych nastojów itd. Bad Religion było więc naszym kanarkiem w kopalni.
Na koniec pozwól, że zapytam: czy często spotykasz ludzi pracujących w różnych kreatywnych zawodach, którzy okazują się mieć punkowe korzenie?
Tak, cały czas. W latach 90. punk, a zwłaszcza pop punk, osiągnął mainstreamowy sukces. Wraz z nową falą zespołów pojawiła się nowa generacja fanów, z których przynajmniej część zaczęła odkrywać starsze zespoły. Było to o tyle łatwe, że dzięki współczesnej technologii każdy ma muzykę z przeszłości na wyciągnięcie ręki.
Jeszcze dwadzieścia lat temu nie było to niczym powszechnym, ale dziś, kiedy idziesz na spotkanie o pracę w finansach, w firmie z branży nowych technologii czy w studiu filmowym, istnieje duża szansa, że spotkasz tam fanów Bad Religion, Circle Jerks czy Ramones. Nikogo to już nie dziwi. W wielu miejscach można natknąć się na ludzi o bardzo podobnych doświadczeniach z czasów dorastania.
Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. (1) archiwum Jima Rulanda, (2,3) Underdog Press
Kategoria: wywiady