Demon, który towarzyszy ludziom od zawsze – wywiad z Wojciechem Engelkingiem, autorem „Serca pełnego skorpionów”

12 kwietnia 2021

Najnowsza powieść Wojciecha Engelkinga po raz kolejny – po wcześniejszym „Człowieku znikąd” – osadzona została w PRL-u. „Serce pełne skorpionów” to historia dojrzewania, na tle której rozgrywają się polityczne spiski i roszady. To również historia o miłości; miłości nastoletniej i… ślepej, która ubezwłasnowolnia i powoduje zatracenie.

Paulina Janota: Polska lat 50. i 60. musi być dla pana szczególnie interesująca. Pana najnowsza i wcześniejsza książka traktują właśnie o tych czasach. Skąd zainteresowanie tym właśnie okresem?

Wojciech Engelking: Stąd, że jest – w dużej mierze – nieopowiedziany, a przecież fascynujący, bo bez wczesnego PRL-u nie ma współczesnej Polski: wtedy kształtował się świat, który znamy dzisiaj. Wybrałem okres przełomu lat 50. i 60., więc już po prześnionej rewolucji i śmierci Stalina, a przed exodusem roku 1968, żeby mieć za tło w tej książce krótki moment, gdy wydawało się, że socjalizm w wydaniu gomułkowskim to dosyć sensowny, wcale nie totalitarny (bądź autorytarny) projekt, to po pierwsze. Po drugie – jest to epoka elegancka, obrazy z której do mnie przemawiają, acz oczywiście pod pięknymi zdjęciami Tadeusza Rolkego czy Zbyszka Siemaszki kryje się coś więcej niż elegancja. I do tego czegoś pragnąłem dotrzeć.

W jednym z wywiadów stwierdził pan, że współczesna Polska nie różni się znacząco od tej, którą rekonstruuje pan na kartach powieści „Serce pełne skorpionów”. Rzeczywiście. Zastanawiam się tylko, dlaczego tak właśnie jest. Dlaczego prowadzimy wciąż te same „wojny”, tylko odziewamy je w nieco inne barwy i kształty?

Współczesny świat, przynajmniej w sferze dyskursu, nie różni się od tego, który zaczął się we Francji pod koniec XVIII wieku. To absolutnie normalne: wtedy wymyślono kategorie myślowe do naszych publicznych sporów. Dzisiaj tylko się te kategorie wypełnia inną treścią. Co do lat 60., przecież w samym łonie KC PZPR ma pani podobnych do dzisiejszych progresywistów (rozumianych jako ci o bardziej otwartych głowach) i wsteczników (rozumianych jako ci, którzy chcą wziąć świat za mordę, bo inaczej, są przekonani, świat się rozleci); gdyby spojrzała pani dekadę wcześniej, dostrzegłaby pani też wściekłych w rodzaju młodego Kołakowskiego, którzy nie różnią się specjalnie od dzisiejszej młodziutkiej lewicy. Musiałaby przyjść zmiana paradygmatu podobnie wielka jak rewolucja francuska, żeby pojawiły się inne spory.

Pana najnowsza książka to pieczołowicie zrekonstruowany obraz Warszawy roku 1960/1961. Domyślam się, że wymagało to bardzo pogłębionych badań. Co było pierwsze – historia czy realia, w których owa historia się rozgrywa? Więcej przyjemności sprawiło wymyślanie historii, czy też rekonstrukcja stolicy roku 1960?

Historia i realia ze sobą współgrały, bo od początku wiedziałem, że musi się w tej powieści pojawić wypadek samochodowy Antoniego Alstera, ówczesnego wiceszefa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, to zaś mi ustawiło scenografię. Co zaś do wymyślania historii – ja jej w sumie nie wymyśliłem, ona się u mnie zjawiła, bo tak już w przypadku mojego pisania jest: nie było, pojawia się i wiem, że ta opowieść jest właściwa. Co do rekonstrukcji, była to praca nad książkami o ówczesnej Warszawie i gazetami z tamtej epoki – do dzisiaj mam na telefonie skany wszystkich wydań „Życia Warszawy” od końca sierpnia 1960 do końca czerwca 1961 roku. Ale nie powiedziałbym, żeby to nie sprawiało radości, nawet teraz – lubię się znajdywać w jakimś miejscu w Warszawie i wiedzieć, co w nim było ponad pół wieku temu.

Gdybym miała wskazać główne wątki w pana najnowszej książce, byłyby one dwa – inicjacja i polityka. Czy któryś z nich był ważniejszy? Jak wyglądało tworzenie tych elementów świata powieściowego?

Te wątki w sumie się ze sobą splatają i nie pisałem ich oddzielnie. Co do wątku inicjacyjnego, praca nad nim oznaczała wejście w skórę siedemnastolatka – co było podróżą do własnego bycia siedemnastolatkiem, oczywiście ze wszystkimi proporcjami, żeby to był siedemnastolatek z 1960 roku. Miałem to szczęście, że natrafiłem na świetne PRL-owskie prace socjologiczne o młodzieży tamtego okresu: jak myśleli, jak się zachowywali, co krytykowali itd., to mi w dużej mierze pomogło w oddaniu Jacka takim, jakim mógł być. Co zaś do wątku politycznego, udało mi się dotrzeć do ludzi, którzy poznali niektórych bohaterów tej książki – na przykład starszego dziś pana, który w 1960 roku był asystentem jednego z polityków, o których piszę. Dzięki temu dowiedziałem się, jak się on i jemu podobni zachowywali, mówili i tak dalej – nieoceniona pomoc.

„Serce pełne skorpionów” to historia nastolatka – Jacka – z dobrego domu, który nazywamy jest przez kolegów dzieckiem szczęścia – przystojny, wysportowany, dobrze usytuowany, odnoszący sukcesy miłosne i życiowe. Wszystko to brzmi pięknie, tylko w tym „dobrym” domu jakoś tak pusto i duszno; brak w nim relacji, rozmowy.

Używa pani współczesnych kategorii myślenia o wychowaniu. W latach 60. nikt się nimi nie posługiwał (to znaczy pewnie ktoś się posługiwał, ale nie było to powszechne). Inna sprawa, że w najlepszym domu tak może być i nie świadczy to o niczym złym – pustka i duszność też są częścią życia, nie pozbędziemy się ich – i w sumie dobrze, że nie.

W pewnym momencie Jacek powtarza, że ma serce pełne skorpionów. Wydaje mi się, że nie tylko on mierzy się z owymi skorpionami; mam nieodparte wrażenie, że niektórzy bohaterowie owładnięci zostali nie tylko przez skorpiony, lecz i gorsze „demony”.

„Skorpiony” oczywiście wziąłem z Szekspira, mam je za najlepszą metaforę olbrzymiej, destrukcyjnej wściekłości, jaka zjada człowieka. Podstawowym jednak demonem, jaki ogarnia wielu bohaterów, jest przekonanie, że ich wizja świata jest jedyną racjonalną, więc mogą meblować innym życie. A to jest demon, który ani nie umarł, ani się nie narodził w tamtej epoce, tylko towarzyszy ludziom od zawsze.

Pana najnowsza powieść to również historia o miłości. Można powiedzieć tej czystej, niewinnej, pierwszej, czyli Jacka do Niny, ale też, nie chcąc zdradzać zbyt wiele, zakazanej i toksycznej. W przypadku tej pierwszej przyznam, że było to dla mnie „odświeżające” doświadczenie; przypomniałam sobie, jak to było zakochiwać się po raz pierwszy.

Ja też. Inna sprawa, że to się miło wspomina, wiedząc, jak się skończyło, umiejąc ująć to w fabułę, ale średnio przeżywa, nawet jeśli ma się w tej dziedzinie sukcesy – niepewność bywa obezwładniająca.

Czy miłość, zwłaszcza ta nastoletnia, jest wdzięcznym tematem?

Nie tyle wdzięcznym, jest jednym z najważniejszych tematów literackich w ogóle. Pisało się zaś tak, że wiedziałem, że napisano o nim już wszystko, jak w sumie o Bogu, źle czy innych sprawach, więc czułem ciężar zagadnienia – ale, w sumie, chyba dobrze jest taki ciężar czuć.

Nina, obok Jacka, jest jedną z ważniejszych bohaterek w pana książce, a już na pewno tych kobiecych. Czy ta postać jakoś ewoluowała w trakcie pisania? Czy też od samego początku miała być młodą femme fatale?

Od początku, a jej ewolucja polegała na tym, że długo nie wiedziałem, jak Nina wygląda. W końcu, jakieś dwa tygodnie przed dniem, który sobie wyznaczyłem na początek roboty, znalazłem się we Frankfurcie, gdzie poszedłem do miejscowego Muzeum Sztuk Pięknych, i w pewnej sali, oszołomiony, stanąłem przed portretem Simonetty Vespucci autorstwa Botticellego – od razu zrozumiałem, że to jest moja bohaterka.

Podobno nie był pan przekonany do finalnego tytułu książki. Dlaczego? Czy kiedy oddawał pan książkę do wydawnictwa, taki właśnie nosiła tytuł?

Tak, dokładnie taki – i byłem do niego przekonany. Na samym początku nie wiedziałem, jakiego tytułu użyję, bo znałem fragment z „Makbeta”, z którego go wziąłem, tylko po angielsku – „Full of scorpions my mind is”. Myślałem więc, że to będzie „Głowa pełna skorpionów”, ewentualnie „Umysł…”. Ale że chciałem mieć scenę, w której bohaterowie faktycznie „Makbeta” oglądają, a w Warszawie w 1960 roku był on grany w przekładzie Paszkowskiego, który przetłumaczył to jako „serce” – taki też jest tytuł tej powieści.

W jednej z rozmów wspomniał pan, że „Serce pełne skorpionów” uważa za swój prawdziwy debiut, choć to czwarta książka w dorobku. Dlaczego?

Zapewne każdy pisarz ma moment, w którym wie, że znalazł własny język, że jego proza nie wpływa na mielizny, na jakie wpływała kiedyś i tak dalej. Dla mnie „Serce…” było tym momentem – po raz pierwszy poczułem, że zrobiłem od początku do końca wszystko tak, jak chciałem i planowałem. Stąd poczucie debiutu, acz oczywiście jestem na rynku już od kilku lat.

Rozmawiała: Paulina Janota
fot. Jakub Celej

Tematy: , , , , ,

Kategoria: wywiady