Czuję się mocno związana ze swoją rodziną – wywiad z Ludwiką Włodek, autorką książki „Pra” o Iwaszkiewiczach
„Pra. Iwaszkiewiczowie. Opowieść o rodzinie” i „Czerwone tarcze” to książki, które otwierają projekt wydawnictwa Marginesy – „Iwaszkiewicz 2.0”. Czy twórczość Jarosława Iwaszkiewicza może zainteresować współczesne pokolenia? O codzienności życia rodziny Iwaszkiewiczów rozmawiamy z prawnuczką pisarza, autorką „Pra” – Ludwiką Włodek.
Paulina Janota: „Pra” to pani wcześniejsza książka, wznowiona po dziewięciu latach. Wstęp do tego wydania zdaje się być bardzo intymny – czy trudno było po tych paru latach na nowo do niej zasiąść? W tym czasie straciła pani dwie bardzo ważne osoby – i zarazem rozmówczynie, które dla tej opowieści odgrywają bardzo istotną rolę.
Ludwika Włodek: Nie, to było nawet przyjemne i terapeutyczne wręcz. Pisząc ten wstęp, zdałam sobie sprawę, jak wielką stratą była dla mnie śmierć obu babć i jak bardzo mi ich brakuje. Jednocześnie jednak ubrawszy to w słowa, jakbym się z tym pogodziła, zamknęła pewien okres żałoby. A przypomnieć sobie te wszystkie anegdoty i historyjki opisane w książce było bardzo miło.
Pani książka to nie tylko portret własnej rodziny, ale i – mam wrażenie – pani samej. To próba odnalezienia swojego miejsca w tym, co Michael Walzer nazywał niedobrowolnym zrzeszeniem. Chyba nie da się opowiadać o swojej rodzinie bez osadzania siebie w tej historii?
Oczywiście, że się nie da, dlatego ja jestem w tej książce obecna, choć mam nadzieję, że subtelnie, bo to w końcu nie jest książka o mnie. Czuję się mocno związana ze swoją rodziną. Rozumiem, jak bardzo zostałam przez nią ukształtowana, jak moje dzisiejsze gusta, poczucie humoru i wybory życiowe są zakorzenione w doświadczeniach minionych pokoleń. Podobnie jak Jarosław i Anna odczuwam tę wspólnotę kultury europejskiej, od Czechowa i Błoka poprzez Manna aż po Sartre’a, z Conradem na czele, czyli Józefem Konradem Korzeniowskim, urodzonym zresztą na Ukrainie, podobnie jak Iwaszkiewicz.
Osobie niespokrewnionej z daną rodziną z pewnością łatwiej jest pisać o pewnych rzeczach, gdyż bezpośrednio jej nie dotykają. Pani takiej możliwości nie miała i mam wrażenie, że odkryła przed czytelnikami wiele zakrywanych wcześniej kart. Czy nikt z rodziny nie miał do pani o to żalu?
Nie. Wszyscy dobrze przyjęli moja książkę. Moim celem nie było obnażenie jakichś słabości i skandalizowanie. Chciałam po prostu dobrze zrozumieć wszystkich z tego wielkiego klanu. Popatrzeć na ich zachowania z różnych stron, zobaczyć w jakich okolicznościach podejmowali określone decyzje. W ten sposób udało mi się może obalić kilka utartych u mnie w rodzinie przekonań, jak to na przykład, że Stanisław Wilhelm Lilpop, ojciec Anny, był nieczułym i nieco prostackim burżujem, ale nie szargałam żadnych rodzinnych świętości. Zresztą takich chyba w mojej rodzinie nie było. O wszystkim rozmawiało się chyba dość szczerze, choć nie zawsze oceniało sprawiedliwie. Tak już bywa i dlatego spojrzenie życzliwe, kogoś bliskiego, ale jednak patrzącego z oddali, jak moje, może wyjść tylko na dobre.
Z pani książki wyłania się obraz zwykłej rodziny, obraz niejako odczarowujący swego rodzaju mit rodziny idealnej, w której – z racji posiadanego statusu i intelektualnej reprezentacji – pewnych rzeczy nie przystoi robić i niektóre nie mogą mieć miejsca. Pani najbliżsi też przeklinali, obrażali się nawzajem i wyzywali; bywali nieporadni i „nieżyciowi”; nie zawsze ich zachowania i czyny były przemyślane czy też racjonalne.
No pewnie że tak. Ludzie są tylko ludźmi. Czasem ten rozdźwięk między życiem a literaturą bywa bolesny, ale chyba tylko naiwni wierzą, że w rodzinach znanych ludzi nie ma bólu, oszustw, zdrad i awantur. Ważne, żeby mimo tego wszystkiego potrafić nadal ze sobą usiąść przy jednym stole. Moja rodzina chyba tym głównie się różni od przeciętnej polskiej rodziny z tej samej warstwy społecznej, że ma lepiej opisaną i udokumentowaną swoją historię. A wszystko to dzięki niesamowitemu archiwistycznemu zmysłowi mojego pradziadka. To że zachował wszystkie listy, dzienniki, wspomnienia i że polecił utworzyć muzeum, które te wszystkie pamiątki będzie przechowywało, jest jego ogromną zasługą. Mi to też niezmiernie ułatwiło pracę nad książką.
„Pra” pozwala poznać pani pradziadka z nieco innej strony – nie tylko jako wybitnego pisarza, ale też męża, ojca, dziadka. Okazuje się, że najbliżsi mieli do niego nieraz wiele żalu, na przykład pani babcia. Żal ten mimo wszystko ukrywali, woleli mówić o jego twórczości.
Mnie było łatwiej wchodzić na bardziej osobiste tematy, bo dla mnie to jednak była odleglejsza przeszłość, która nigdy bezpośrednio mnie nie dotyczyła. Moja babcia wolała się skupiać na twórczości ojca, w popularyzowaniu której ma zresztą ogromne zasługi. Popkultura, te wszystkie pisma kobiece, telewizje, oczekiwały od niej opowieści o polskiej tradycji, „rodzie” usadowionym w dworku itp. Babcia zawsze powtarzała, że najbardziej ją właśnie śmieszy słowo „tradycja”, czasem jednak dawała się jakoś wkręcać we te pełne hipokryzji polsko-szlacheckie klimaty, ale wbrew własnej woli. Sama zawsze powtarzała, że jej rodzice byli ludźmi dalekimi od wszelkich snobizmów. Przypomina mi się zawsze anegdotka opowiadana przez moją babcię. Na któreś z jej nastoletnich urodzin wujostwo Wacławowie Lilpopowie podarowali jej sygnet z herbem Iwaszkiewiczów. Kiedy jej rodzice, czyli Hania i Jarosław, się o tym dowiedzieli, parsknęli śmiechem. Babcia czasem jednak ten sygnet nosiła, bardziej z sentymentu do wuja chyba. Pod koniec życia mi go podarowała. Trzymam go skrzętnie schowanego w szafce, nosić nie zamierzam.
We wstępie wspomniała pani, że gdyby teraz pisała tę książkę, to pewnym rzeczom poświęciłaby więcej uwagi, na przykład homoseksualności pradziadka. Nie chciała pani w takim razie poszerzyć obecnego wydania właśnie o ten wątek?
Nie. Po pierwsze teraz już „Pra” uważam za zamknięty wątek. Po drugie pomiędzy pierwszym a drugim wydaniem powstało wiele książek, w których kwestia homoseksualności mojego pradziadka została mądrze i dość szczegółowo omówiona.
Miłość Anny i Jarosława. Pisze pani, że ich małżeństwo było jednym z piękniejszych w dziejach polskiej kultury. Co stanowiło o jego wyjątkowości?
Oboje byli ludźmi niesamowicie kulturalnymi, oczytanymi, o szerokich zainteresowaniach tak intelektualnych jak artystycznych. Pochodzili trochę z różnych światów, nawet fizycznie skrajnie się różnili, ale spotkali się na swojej drodze i mimo dzielących ich różnic, przeżyli ze sobą całe życie. Przetrwali kryzysy, czasem bardzo trudne, jak choroba i załamanie psychiczne mojej prababci w latach 30. czy romans mojego pradziadka i potem koszmarna żałoba po kochanku Jurku Błeszyńskim. Stworzyli razem dom, który dla wielu był ostoją, wytchnieniem i miejscem, gdzie zawsze otrzymywali wsparcie.
Bardzo przypadła mi do gustu historia portretu pani pradziadków wykonanego przez Witkacego. Przeglądając stronę Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku, trafiłam na jeszcze inną historię tego obrazu – podobno Witkacemu obraz nie podobał się tak bardzo, że poprosił pani pradziadków, aby nikomu go nie pokazywali. A jaka jest pani ulubiona historia z „Pra”?
Ja lubię wszystkie te historie. Wyjątkowo mnie śmieszy na przykład opowiadanie o przygłupim wuju Danielu Lilpopie, który został leśnikiem. Trochę miałam styczności z leśnikami z racji swoich innych zainteresowań, i nikogo nie obrażając, zwłaszcza mądrych leśników, czasem ten stereotyp leśnika-przygłupa się niestety sprawdza, a szkoda, bo lasy to przecież nasze najcenniejsze dziedzictwo. Lubię też wszystkie wierszyki, które wymyślał mój pradziadek, nie mam na myśli tych poważnych, które bardzo cenię, ale te zabawne, jak ten o psach:
Jak wielbłądy w Samarkandzie
Jak tygrysy u stóp Buddy
Leżą sobie na werandzie
Jeden rudy, drugi ruddy.
Skoro już o psach mowa – zwierzęta odgrywały ważną rolę w życiu rodziny Iwaszkiewiczów, a z pewnością w życiu pani pradziadka. Odnoszę wrażenie, że dla pani są równie ważne – jest pani weganką, przeciwniczką polowań, wspiera organizacje zwierzęce. Zastanawiam się, czy dom Iwaszkiewiczów mógłby istnieć bez zwierząt?
Myślę, że by nie mógł. Zwierzęta tam były bardzo ważne, czasem, jak w przypadku psa Tropka dla mojego pradziadka, nawet ważniejsze od większości ludzi. Jednak ich myślenie o zwierzętach było nacechowane epoką, w jakiej żyli. Ja nie dałabym rady mieszkać pośród trupów łosi, głuszców i dzików, a tym przecież były trofea myśliwskie po moim prapradziadku Stanisławie Lilpopie. Poza tym jedli mięso. Kiedyś ludzie potrafili oddzielić słodkie pieski i kotki, które się hołubi jak dzieci, od świń i krów, które się zjada. Ja już tego, na szczęście, nie potrafię, choć przyznam, że też długo, zbyt długo, mi się to udawało.
Projekt „Iwaszkiewicz 2.0” – czy zechciałaby pani powiedzieć coś więcej na temat tej inicjatywy wydawniczej?
To pomysł wydawnictwa Marginesy, uważam, że bardzo udany. Od początku, kiedy ja z moimi kuzynkami przejęłyśmy w imieniu naszych rodziców zarządzanie prawami po pradziadku, chciałyśmy, żeby Iwaszkiewicz wreszcie trafił do młodego pokolenia, ludzi takich jak my, a nawet młodszych, do 20-30 latków. Do tej pory pokolenie wychowane już po upadku PRL-u może i słyszało o Iwaszkiewiczu, ale nie czytało go, bo wydawało się, że to taka staroświecka literatura, dobra do biblioteki czy do antykwariatu. Paweł Sołtys w swoich „Mikrotykach” opisywał gruby, oprawny w płótno tom Iwaszkiewicza jako świetnie nadający się, by walnąć nim kogoś w głowę. I choć Paweł akurat Iwaszkiewicza zna i ceni, to większość ludzi poniżej pięćdziesiątki zna tego pisarza tylko z plotek i skandali obyczajowych, podejrzewam. Tymczasem literatura Iwaszkiewicza jest bardzo uniwersalna i w ogóle się nie zastarzała.
Myśli pani, że twórczość Iwaszkiewicza może zainteresować młodsze pokolenia?
Mój siedemnastoletni syn przeczytał ostatnio „Czerwone tarcze”, właśnie w tym nowym wydaniu Marginesów, i bardzo mu się spodobały. Zaciekawił go bohater, świat, w którym rozgrywa się akcja powieści, język, jakim była napisana. Ja też pamiętam, że czytałam „Czerwone tarcze” w podobnym wieku i zrobiły wtedy na mnie ogromne wrażenie. Teraz wydawnictwo pracuje nad wydaniem kolejnych pozycji. Najszybciej powinna się ukazać autobiograficzna „Książka moich wspomnień” wzbogacona o to, co wycięła Iwaszkiewiczowi cenzura.
Rozmawiała: Paulina Janota
fot. (1) kolaż: archiwum fotograficzne Włodzimierza Barchacza/Narodowe Archiwum Cyfrowe, archiwum Ludwiki Włodek, (2,4) archiwum Mirosławy i Macieja Włodków
Kategoria: wywiady