Czechy to niebywale egocentryczny kraj – wywiad z Petrem Minaříkem, właścicielem czeskiego wydawnictwa Větrné mlýny

18 maja 2018


Wydawnictwo Větrné mlýny (pol. Wiatraki) powstało w Brnie w 1995 roku. Jego założycielami są Petr Minařík (red. naczelny) i Pavel Řehořík (zastępca red. naczelnego). Początkowo oficyna zajmowała się przede wszystkim wydawaniem czeskich sztuk teatralnych i dramatów, później rozszerzyła swoją działalność. Od roku 2000 Větrné mlýny organizują Miesiąc Spotkań Autorskich (Měsíc autorského čtení) – największy środkowoeuropejski festiwal literacki, odbywający się w Brnie, Ostrawie, Koszycach, Wrocławiu i Lwowie. W festiwalu brali udział m. in. tacy pisarze i pisarki, jak Martin Pollack, Michal Viewegh, Olga Tokarczuk, Michał Witkowski, Mariusz Szczygieł, Sylwia Chutnik, Małgorzata Szejnert, Jurij Andruchowycz i wielu innych. Oprócz literatury czeskiej wydawnictwo wydaje także szeroko rozumianą literaturę środkowoeuropejską: polską, ukraińską, słowacką, austriacką, węgierską. Od 2009 roku Větrné mlýny produkują filmy dokumentalne i reportaże literackie we współpracy z Czeską Telewizją.

Bohater rozmowy, Petr Minařík, to właściciel oficyny, ale także dziennikarz Czeskiej Telewizji (pracuje tam jako scenarzysta, reżyser i koproducent), animator kultury oraz redaktor czasopisma teatralnego „RozRazil”. Jego najnowszy projekt to cykl debat telewizyjnych „Maidan – European Debate Club”, kręcony w Kijowie. W Polsce debaty będą dostępne za pośrednictwem portalu Onet.pl. O rynku wydawniczym w Czechach, sytuacji tamtejszych księgarzy i zarobkach pisarzy, zainteresowaniu polską literaturą i e-bookami z Minaříkiem rozmawia mieszkający w Brnie Błażej Szymankiewicz, doktorant w Instytucie Filologii Polskiej UAM.

Błażej Szymankiewicz: Kiedy założyliście z Pavlem Řehoříkem Větrné mlýny w 1995 roku, byliście młodymi ludźmi, zapewne studentami. W Polsce ten okres nazywamy „dzikim kapitalizmem” – decyzja o założeniu własnego wydawnictwa była podyktowana duchem czasu czy może chodziło o inne pobudki?

Petr Minařík: Dobre pytanie. Myślę, że było to podyktowane duchem czasu. Lata dziewięćdziesiąte były przełomem, w Polsce funkcjonowało to podobnie: do pewnego momentu nie można było zrobić nic, a nagle dało się zrobić wszystko. Człowiek postanowił, że będzie wydawcą, szedł do urzędu, płacił tysiąc koron i za miesiąc dostawał zgłoszenie do ewidencji. Dzisiaj pod względem formalnym jest jeszcze łatwiej, wszystko trwa minutę, ale wtedy i tak było to niezwykle przełomowe, wręcz wywrotowe. Jeszcze w gimnazjum zastanawialiśmy się wspólnie z Pavlem, co będziemy robić w życiu. Ja miałem dwadzieścia lat, Pavel niecałe dwadzieścia trzy, obaj mnóstwo czytaliśmy i ten pomysł o wydawnictwie wydawał nam się wystarczająco romantyczny i ciekawy, dlatego postanowiliśmy, że w to pójdziemy.

Pytam o to, ponieważ nie wyobrażam sobie, że współcześnie pierwszą rzeczą, która przyszłaby do głowy młodej osobie z pomysłem na biznes, byłoby własne wydawnictwo.

W ciągu dwudziestu pięciu lat to straciło prestiż, to jedna sprawa. Myślę, że pisarz w latach dziewięćdziesiątych był jeszcze wielką, społeczną figurą, autorytetem. Mam wrażenie, że dziś ludzi to już raczej nie przyciąga. Wiele wydawnictw powstało właśnie po roku 1989, dzisiaj powstaje ich u nas dużo mniej. Jest to spowodowane tym, że te starsze albo zanikły, albo umocniły się na rynku. Jest też dużo prostszy powód – zakładało się wydawnictwa na potęgę, ponieważ wtedy było ich bardzo niewiele. Wiąże się to znowu z tym przewrotem w 1989. Dziś jest to bardziej naturalne, człowiek nie zakłada biznesu w wieku dwudziestu lat, bez doświadczenia i wykształcenia. Wówczas wszystko działo się w sposób „undergroundowy”, nawet te prestiżowe czeskie wydawnictwa jak Host czy Torst były zakładane podobnie, dosłownie jak garażowe zespoły rockowe.

Wasze wydawnictwo było na początku zorientowane na wydawanie tekstów teatralnych. Wydawcy, którzy poświęcają się jedynie dramatom lub poezji, raczej nie są w stanie się z tego utrzymać. Skąd decyzja, by związać się z teatrem? Czy było to spowodowane tym, że – z tego, co wiem – w Czechach sztuki teatralne cieszą się sporą popularnością z powodu bardziej mieszczańskiej kultury niż np. w Polsce?

Może to sprawka relatywnej bliskości Wiednia, ale nie wydaje mi się, byśmy to wówczas tak argumentowali. Po 1989 wydawanie sztuk teatralnych w Czechosłowacji zanikło. Razem z Pavlem, co jest dość dziwne, chętnie czytywaliśmy scenariusze i dramaty. Poznaliśmy się w brneńskim „HaDivadle”, gdzie razem pracowaliśmy jako bileterzy, także ten związek z teatrem mieliśmy również dzięki temu. Nieco później DILIA (powstała w 1949 agentura teatralno-literacka zajmująca się ochroną praw autorskich – przyp. B.S.) przestała wydawać cykl nowości dramatycznych, więc nikt tego już nie robił. Odkryliśmy dziurę na rynku, ale niestety nie ekonomiczną. Oczywiście masz rację, że wydawanie tych sztuk jest absurdalne, nie sprzedają się w dużych nakładach. Nie wydaje mi się, aby w tym przypadku różnica między Polską a Czechami była wielka, wydawanie dramatów w Polsce jest równie bezsensowne jak w Czechach. Może i mamy bardziej małomieszczańską tradycję, ale u nas też się to nie sprzedaje. Wyniki są nieraz gorsze niż w przypadku poezji albo podobne. Dramaty wydajemy cały czas, ale nie jest to jedyny ani główny prąd w naszej ofercie. Przez długi okres owszem, był, ponieważ nikt inny się tym nie zajmował, więc wydawało nam się, że to dobry pomysł. Mieliśmy z tym mnóstwo perypetii finansowych. Znane nazwiska sprzedają się lepiej, na przykład najczęściej kupowana u nas sztuka była autorstwa Michala Viewegha, sprzedaliśmy 5000 egzemplarzy. Wydaliśmy też zbiór dramatów Jana Pitínského, udało się sprzedać około 500 wydruków. To są najlepsze wyniki.

Książki wydawnictwa Větrné mlýny (fot. Šárka Fofoňková).

Przy tej okazji zapytam o stan współczesnego czeskiego teatru. Moja znajoma, która pisała doktorat z teatrologii, twierdzi, że czeski teatr – w porównaniu z polskim – jest dużo bardziej zachowawczy, mniej nowoczesny i odważny, jeśli chodzi o tematy społeczno-polityczne.

Uważam podobnie. Oczywiście nie jestem teatrologiem, ale wydaje mi się, że polski teatr jest kreatywniejszy, bardziej awangardowy, odważniejszy politycznie. U nas trochę się to redukuje na rzecz satyry, małomieszczańskiej zabawy, kabaretu. Wystawia się sztuki o polityce, ale jest to zachowawcze, ostrożne „robienie sobie jaj”. Myślę, że podobnie jest w przypadku współczesnej czeskiej kinematografii, która nie ma już nie tylko politycznych, ale nawet i społecznych kontekstów. Ma ich już teraz więcej, jak się znowu okazuje, film słowacki, nie mówiąc już o rumuńskim. W naszym teatrze jest dość podobnie, oczywiście istnieją wyjątki, zazwyczaj związane z reżyserskimi osobistościami młodszego pokolenia. Honza Mikulášek, Anička Petrželková – to są świetni reżyserzy, wyjątkowi i utalentowani, którzy mają osobowość i silną indywidualność. Były starania, aby w Brnie w teatrze „Husa na provázku” stworzyć ruch, grupę teatralną, która jest ideowo ciekawa, współpracuje z literatami, ale nie udało się to. Zmierza to raczej ku mniej czy bardziej zwykłemu, repertuarowemu teatrowi. A jeśli chodzi o pisanie dramatów, to również nie pojawiła się jak dotąd wśród najmłodszej generacji jakaś supergwiazda. Można powiedzieć, że czeskie sztuki są wystawiane rzadko. Dla konkretnej publiczności i w konkretnym kontekście taką gwiazdą może być Petr Zelenka, ale jego twórczość ma ograniczony zasięg. Teatry w Czechach tracą niestety na znaczeniu.

Koniec lat 80. w Polsce to czas wielkiego kryzysu ekonomicznego, który dotknął również branżę wydawniczą i księgarską. Z opowiadań wiem, że drukowało się na papierze bardzo złej jakości, ludzie czytali dosłownie wszystko, co wpadło im w ręce. Taki stan rzeczy utrzymywał się jeszcze przez jakiś czas po 1989. Czy Czechosłowacja również doświadczyła tego rodzaju zapaści i jak wyglądał ówczesny rynek książki?

W porównaniu z Polską raczej nie, problemy ekonomiczne w Polsce były dużo większe niż w Czechosłowacji. Również dlatego, że walka naszych opozycji była inna, w Polsce to był masowy ruch, a u nas intelektualny, co miało konsekwencje gospodarcze. Zatem jeśli chodzi o rynek książki, myślę, że takiego kryzysu nie było. Za komuny problemem nie był papier, tylko ideologiczna cenzura wydawanych treści. Natomiast jeśli chodzi o nakłady, te były niesamowite. Po rewolucji, kiedy do kraju wróciła emigracja, to nakłady prozy, na przykład Pavla Kohouta, wynosiły 100-150 tysięcy egzemplarzy. Ten sam autor dzisiaj sprzeda może kilkaset. Istniało zainteresowanie wszystkim, co pochodziło z zagranicy, co jeszcze do niedawna było zakazane. To bardzo szybko przeminęło. Zaczęliśmy w 1995 i już wtedy sytuacja była zupełnie inna. Mam poczucie, że ten trend „literatury wysokiej”, to znaczy poezji czy dobrej jakościowo prozy, nieustannie zanika. Natomiast niektóre zjawiska w literaturze się ustabilizowały. Są u nas autorzy, którzy tworzą „prąd środka” w ramach wysokiego pisarstwa, na przykład świetna prozaiczka Kateřina Tučková. Jej książki sprzedają się w nakładach 80-100 tysięcy egzemplarzy, więc to zjawisko, o którym mówiłem, w jakiś sposób wraca. Co jest dobre, ponieważ to ciągle jest literatura, a nie tylko książki kucharskie czy kryminały. Nic przeciwko tym gatunkom oczywiście nie mam. Ale to ważne, że tak się stało, że jest już w Czechach kilku autorów, którzy zaczynają się dobrze sprzedawać i przyciągają ludzi do czytania. Jeśli chodzi o jakość wydawanych książek, to ciągle spada, podobnie jak warunki techniczne po 1989 roku. Było to związane z tym, że cały rynek drukarsko-księgarski w zasadzie rozsypał się pod naporem nowej rzeczywistości, wydawnictwa nie potrafiły reagować na nowe zjawiska. Nie było już centralnej dystrybucji książek, cały rynek trzeba było postawić od nowa na nogi. Już nigdy nie udało się powrócić do takiej sytuacji, że co czwartek sprzedawano nową partię książek – w Czechosłowacji to się nazywało „knižní čtvrtek” – a przed księgarniami stały ogromne kolejki. To się nie powtórzyło i oczywiście nie powtórzy się, dopóki będziemy żyć w wolnych czasach.

W Polsce mamy ok. 2000 wydawnictw. Niektórzy wydawcy porównują prowadzenie takiej działalności do hazardu. Od pewnego czasu dyskutuje się u nas o wprowadzeniu jednolitej ceny książki, z możliwością ew. zniżki nieprzekraczającej 5%. W większości krajów Europy Zachodniej takie rozwiązanie jest normą, chociaż trzeba pamiętać, że tamtejsze społeczeństwa mają zupełnie inne tradycje i nawyki czytelnicze. Czy w Czechach pojawiają się głosy o wprowadzeniu stałej ceny za książkę i jak się takie rozwiązanie argumentuje?

Trzeba oddzielić problemy i sytuację rynku książki od samej literatury, a to jest strasznie skomplikowane. Pomysł, który sprawdza się w Niemczech, że stała cena książki może ulec obniżce po jakimś czasie, ma sens właśnie w kontekście rynku książki jako czystego biznesu. Ale równocześnie dla tego rynku jest obojętnym, jakie treści będzie sprzedawać, czy to będzie książka kucharska czy cokolwiek innego. Trzeba sobie uświadomić, po co i czy w ogóle chcemy wspierać rynek książki. Dlaczego mielibyśmy wspierać książkę papierową, a nie na przykład rynek internetowy z e-bookami albo radio, gazety czy portale informacyjne. Dlaczego nie wspiera się tradycyjnych środków przekazu, co być może jest obecnie nawet ważniejszą sprawą, w epoce fake newsów i zagrożenia wolnych mediów. A z drugiej strony jest właśnie kwestia tej literatury, którą należy wspierać, według mnie przez pomaganie przede wszystkim autorom. Myślę, że autor bardzo często jest tym ostatnim w „łańcuchu pokarmowym”, który dostaje mniej pieniędzy od własnego tłumacza, a jego warunki zawodowe są najgorsze. Jeśli ma istnieć w przypadku literatury jakieś wsparcie od państwa, a myślę, że powinno, to musi być konkretnie ukierunkowane: wiemy, co wspieramy i dlaczego. Nie jestem ekspertem, ale w Niemczech czy w innych krajach te regulacje mogą mieć swoje powody i sens, ale u nas tego nie widzę, to by do niczego nie prowadziło. Kapitalizm w świecie literatury ciągle się rozwija, a na to pytanie lepiej odpowiedziałby właściciel domu książki, ludzie, którzy robią na tym realny biznes. To jest jak z tym VAT-em – ma być czy nie? Niby fajnie, jeśli jest niski. Z drugiej strony dla literatury jako takiej ma to małe znaczenie. Na rynku wydawniczym 80% rzeczy nie jest literaturą – to są ulotki, broszury, poradniki itd. Zamiast wspierać „ogólnie” rynek, należy wspierać konkretnie, pojedynczych autorów.

Wystawa wydawnictwa Větrné mlýny (fot. Lubomir Stehlik).

Innym gorącym tematem dotyczącym sytuacji polskich autorów i wydawnictw była kwestia honorariów dla pisarzy i pisarek. Pisarka Kaja Malanowska podjęła tę kwestię i zaproponowała nawet utworzenie czegoś w rodzaju związku zawodowego pisarzy w Polsce. Została skrytykowana, zarówno przez branżę wydawniczą, jak i niektórych kolegów po piórze. Zakładam, że większość czeskich pisarzy, nawet tych uznanych, również nie jest w stanie się utrzymać z samego pisania?

Nie, większość nie. Są tacy, jak na przykład Jiří Hájíček, którzy pisarstwem znacznie polepszą sobie życie, zarabiają dziesiątki i setki tysięcy koron rocznie, ale nie mogą sobie pozwolić, żeby zupełnie nie pracować w innych zawodach. Są też i tacy, którzy utrzymują się tylko z pisania, ale jest ich garstka. Jeśli chodzi o związki zawodowe, pojawia się pytanie: jak i komu przydzielać wypłatę? To byłby problem techniczny. Już o tym mówiłem, ale najlepszym rozwiązaniem według mnie byłoby przydzielanie grantów pisarzom na wniosek wydawnictwa. Byłoby tam zawarte konkretne honorarium, tak jak w przypadku tłumaczy: stała cena za stronę. A w chwili, gdy książka uzyska wsparcie, wtedy bezpośrednio z ministerstwa kultury, nie od wydawcy, autor dostaje pieniądze. Są u nas pisarze, którzy piszą książkę dwa lata, a dostaną za nią 20 tysięcy koron. Tej sytuacji nie można zmienić, stosując naciski na wydawców, jak starała się to zrobić Asociace spisovatelů (pol. Związek pisarzy – przyp. B.S.). Tych pieniędzy tam realnie nie ma. Jasne, kiedy sprzeda się więcej niż 10-20 tysięcy egzemplarzy, to jest w porządku, wydawnictwo i autor zarobią. Ale są u nas renomowani pisarze, którzy sprzedają po 2-3 tysiące egzemplarzy, co i tak jest dobrym wynikiem. Są też tacy, którzy figurują na listach lektur i uczymy się o nich na maturze, a sprzedają po kilkaset sztuk. Nie chodzi o to, że ktoś zgłasza się do związku, że jest pisarzem i będzie dostawać z tego tytułu miesięczną pensję, to głupota. Natomiast w chwili, gdy książka dostaje wsparcie, pieniądze otrzymuje także wydawca, później musi on zapłacić drukarni, drukarnia dystrybutorowi, więc dlaczego autor książki miałby być na samym końcu tego łańcucha? To bez sensu. Jeśli wydawnictwa mogą otrzymywać wsparcie i granty, to dlaczego nie autor albo konkretna książka? Tę sytuację należałoby w Czechach rozwiązać, podobnie jak sytuację redaktorów, autorów scenariuszy i wydawców, która również jest kiepska. To się za nami ciągnie od lat dziewięćdziesiątych, te granty są ciągle niskie, w porównaniu z tymi, które dostają ludzie związani z filmem czy teatrem. W większości były skonstruowane tak, aby pieniędzy wystarczyło jedynie na drukarnię. A nie bierze się pod uwagę tego, że za stworzeniem książki stoi przede wszystkim pisarz i jego redaktor.

W Polsce coraz popularniejsze są e-booki oraz czytniki, platformy umożliwiające szybki dostęp do elektronicznych wersji książek z setek wydawnictw. Czy te rozwiązania również są u was popularne? Widzisz jakieś znaczące różnice między czeskim a polskim rynkiem księgarskim?

Dziś e-booki znajdują się w ofercie większości naszych wydawnictw, także pod tym względem różnic nie widzę. Z drugiej strony, czeski rynek jest, ogólnie rzecz biorąc, mniej przyjazny dla użytkowników niż polski. Śledzę polskie życie wydawnicze i zauważam progres. Jednym ze zjawisk, które nas różnią, są targi książki. Bywam na targach we Wrocławiu i tam książki naprawdę się sprzedają, widać, że wydawcy po to tam właśnie jeżdżą. Za to mam wrażenie, że w Czechach to są raczej wystawki. Oczywiście tam również książki się sprzedają, ale dużo gorzej. Jest to związane z nastawieniem samego rynku, czescy sprzedawcy nie są tak efektywni i zorientowani na oczekiwania czytelników, ponadto myślę, że czeski klient jest konserwatystą. I to jest powodem całego szeregu problemów, wolniejszego wprowadzania innowacji. To oczywiście jakoś funkcjonuje, podobnie jak w Polsce, Niemczech czy USA, ale mam wrażenie, że nasz rynek jest ogólnie bardziej konserwatywny i powolniejszy we wdrażaniu nowinek. Podobnie jeśli chodzi o sieci sprzedażowe, takie jak na przykład Empik – nic o podobnym zasięgu w Czechach nie istnieje. Polski rynek jest większy i może sobie na to pozwolić. U nas te sieciówki są raczej śmieszne, istnieje Dobrovský, ale tam ludzie raczej nie chodzą po literaturę. Najbliżej do ideału ma sieć księgarni Academia, ale ma filie tylko w Pradze, Brnie i w Ostrawie.

Często wśród tzw. czechofilów lub znawców sytuacji kulturalnej w Czechach i w Polsce można spotkać pogląd, że współczesna literatura czeska jest dużo lepiej znana w Polsce niż polska w Czechach. Wasze wydawnictwo zajmuje się wydawaniem literatury środkowoeuropejskiej, wydaliście m. in. czeskie przekłady Jacka Dehnela, Ziemowita Szczerka czy Piotra Pazińskiego. Czy można powiedzieć, że coś się zmieniło, jeśli chodzi o popularyzację i obecność literatury polskiej w świadomości czeskich czytelników?

Nie bardzo. Mam taką teorię, że Czechy, chociaż czasami jest to dobry kraj, równocześnie są niebywale egocentryczne. To nie ma precedensu, tak się nie interesować rzeczywistością wokół siebie, jak ma to miejsce w Czechach. To swego rodzaju fenomen, a Czesi najlepiej czują się u siebie i sami z sobą. Również porównujemy się z Niemcami, z Amerykanami, ale wyłącznie w odniesieniu do pensji albo jakości życia, a mam wrażenie, że Polacy, Słowacy, Węgrzy czy Austriacy porównują się z Zachodem w zupełnie innych kontekstach. To, co mówię, może być bzdurą, ale czuję, że tak właśnie jest i to zainteresowanie zjawiskami z zewnątrz jest u nas niewielkie. Objawia się to na przykład tym, że kiedy Mariusz Szczygieł wydał „Gottland”, to nakłady wyprzedały się na pniu, ponieważ jest to książka o nas. A później, kiedy ktoś wyda inne polskie reportaże, to sprzeda się tego kilkaset egzemplarzy, jeśli w ogóle. Wiem, że teraz na Słowacji działa środkowoeuropejskie wydawnictwo Absynt, które stara się funkcjonować także w Czechach, może coś z tego będzie. Możliwe, że to zainteresowanie Polską w pewnych kręgach się rozszerza, ludzie są relatywnie ciekawi nawet tego Szczerka, ale mówimy teraz o setkach, może tysiącach zainteresowanych, małej bańce. Są środowiska w Pradze, na przykład związane z undergroundem lat osiemdziesiątych, które interesują się Polską, ponieważ mają w głowie jej zmityzowany obraz, głównie za sprawą „Solidarności”. Polska to kraj językowo i geograficznie bliski, dużo ludzi tam podróżuje, jesteście, powiedziałbym, ciekawi kulturowo, ale dla przeciętnego Czecha raczej niespecjalnie interesujący. Polska kultura w Czechach nie rezonuje zbyt silnie.

Czym jest według ciebie środkowoeuropejskość w literaturze? Czy takie zjawisko w ogóle istnieje?

Nie wiem. Myślę, że literatura środkowoeuropejska to literatura Środkowoeuropejczyków, zatem trzeba najpierw zdefiniować, czym jest Europa Środkowa. A spośród pięciuset ewentualnych definicji najbardziej podoba mi się stwierdzenie Kundery, że jest to stan ducha. Mówił o tym podczas wykładu w Izraelu, że wydaje mu się, że Izrael jest krajem środkowoeuropejskim. To całkiem logiczne, jeśli spojrzymy na izraelską historię, również tę najnowszą, przecież środkowoeuropejski krwawy szlak wiódł ku powstaniu tego państwa. Wielka społeczność środkowoeuropejskich Żydów znalazła tam swój dom, a Izrael być może nie zostałby międzynarodowo uznany, gdyby nie to, co wydarzyło się w Europie Środkowej. Było to oczywiście zainicjowane w Europie Zachodniej, ale znowu pojawia się pytanie, czy Niemcy nie są jednak krajem środkowoeuropejskim. Zatem ta „przypowieść” Kundery do mnie mocno przemawia. Czym jest Europa Środkowa dzisiaj, po tym, jak Czesi wygnali trzy miliony Niemców i powstały tu państwa monoetniczne, to się jeszcze musi wyklarować. Nie jestem w stanie powiedzieć, czym obecnie jest to zjawisko. Ale okazuje się ostatnio, że Europa Środkowa wciąż żyje. Niestety raczej w tym najbardziej negatywnym kontekście. Wydaje się nie do uwierzenia, że to, co się zaczęło na Węgrzech, a później w Polsce, dostało się do Czech. Pięć, dziesięć lat temu nikt u nas nie dałby temu wiary. Podobnie jak w 1989 roku zmiana przychodzi z Węgier, ale inaczej niż wtedy, bo w tym negatywnym sensie. Jakaś Europa Środkowa istnieje, a w literaturze może się to przejawiać swego rodzaju walką o to, aby nie funkcjonowała właśnie w ten negatywny sposób. To jest przypadek książki „Za Alpami” Davida Zábranského, którą niedawno wydaliśmy. Stawia ona pytania o stan współczesnej środkowoeuropejskości, a robi to po to, aby otworzyć społeczną dyskusję, jakieś pole do dialogu. Nie uważam, że literatura powinna za wszelką cenę bronić jakichś wartości, powinna przede wszystkim dawać świadectwo i inspirować człowieka do myślenia. Książkę Zábranského wielu krytyków uznało za faszystowską, „antyeuropejską”, a ja uważam zupełnie odwrotnie, ona dość dobrze opisuje kondycję współczesnej Europy. Robi to bezlitośnie, ale w ten sposób jest o wiele ciekawsza i bardziej pomocna niż na przykład książki o kryzysie migracyjnym. Tragedia uchodźców jest bez wątpienia oczywista, wiemy o niej i znamy ich sytuację, a więc nie dziwi nas już to, że jakiś nieborak z Afryki musi uciekać łodzią do Europy. Płaci za to tysiące euro, dzieją się tam dantejskie sceny, ale człowieka to już dziś nie szokuje. Jest to straszne, widzimy to niemal codziennie w telewizji, ale dzięki takim książkom jak ta Zábranského nagle zauważamy, jak straszne życie może wieść ktoś w sercu Europy, w Polsce, Niemczech, Czechach, bogatych krajach. Może to być rozumiane jako opowieść o własnym sumieniu i jego zdradzie, to także jest ważne, aby o takich rzeczach opowiadać za pomocą literatury.

Miesiąc Spotkań Autorskich.

Ciekawi mnie, jak wyglądają tendencje w najnowszej czeskiej literaturze – czy można dopatrzeć się w niej wspólnych motywów, tematów, zabiegów formalnych, formuje się coś w rodzaju literatury pokoleniowej pisarzy urodzonych w latach 90.? Czy czescy pisarze angażują się politycznie? Co o tym sądzi wasza krytyka literacka?

Krytyka literacka w Czechach zupełnie zniknęła z mainstreamu. Nie jest obecna w kontekście społecznym i rozgrywa się gdzieś na marginesie życia publicznego. Krytyk nie zarobi w Czechach na życie swoją pracą, dzisiaj ten zawód według mnie nie ma prawie żadnego znaczenia. Krytyka literacka jest u nas bez wątpienia w stanie upadku. Często zajmują się nią literaturoznawcy, ludzie związani z akademią, a nie wydaje mi się, aby mieli oni najsłuszniejsze albo eleganckie zdanie o współczesnej literaturze. Co do powieści pokoleniowej, o niej mówi się ciągle: że jej nie ma, że brakuje jakiegoś mocnego, unifikującego głosu. Podobnie jest w przypadku zaangażowania politycznego, o to krytycy również ciągle się dopraszają. Teraz, gdy pojawił się Zábranský, myślę, że to będzie jakiś zwrot w tę stronę. Niektórzy recenzenci go chwalili, ale większość strasznie „zjechała” za rzekomy faszyzm. Nie rozumiem, dlaczego zrobili to lewicowi krytycy, myślę, że ta powieść może być ciekawa również dla lewicowego intelektualisty, chociażby jako błyskotliwa analiza współczesnego mieszczaństwa. Zupełnie odrębnych czy specjalnych nurtów w najnowszej czeskiej literaturze nie widzę. Autorzy to w większości samotnicy, istnieje co prawda na przykład środowisko związane z kawiarnią literacką Fra, to jest taka bardzo „liryczna” proza, w większości ciekawa i jakościowo znakomita. Z kolei niektóre wydawnictwa, jak na przykład Host, idą w kierunku typowo „czytelniczym”, przystępnym, również jeśli chodzi o czeską prozę. Według krytyka Jiřího Trávníčka to są książki, które mają przede wszystkim zapewniać rozrywkę, co też jest ważne. Zupełnie straciliśmy książki jako medium, nie myślimy o nich w ten sposób, że człowiek może kupić sobie w księgarni książkę, tak samo jak kupuje film na DVD albo zamawia sobie jakąś usługę w Internecie. Z drugiej strony nie wydaje mi się, aby w walce o czytelnika czy czytelnictwo jako takie, mielibyśmy odrzucić Kafkę, Joyce’a czy Musila, ponieważ to są swego rodzaju filary cywilizacji i współczesnej literatury. Myślę, że Michal Viewegh albo Kateřina Tučková to jest przejaw rozrywki, ale na początku zawsze musi być ta „poważna” literatura, która jest przede wszystkim myśleniem ukrytym pod warstwą liter, która rzeczywiście poszukuje przyczyn tego, co się wokół nas dzieje. A ona zazwyczaj nie bywa przystępna i łatwa.

Opowiedz o inicjatywie „Miesiąc Spotkań Autorskich” – jak powstawał festiwal, jak się zmieniał, jak to się stało, że nabrał aż tak międzynarodowego rozmachu?

„Miesiąc Spotkań Autorskich” powstał w roku 2000 jako krajowy przegląd czeskiej literatury. Skorzystaliśmy z tego, że były wakacje i mogliśmy zająć przestrzenie brneńskiego teatru, zatem była to idealna okazja. Ponadto latem oferta kulturowa w Brnie nie była zbyt szeroka, więc liczyliśmy na to, że festiwal zyska popularność. Okazało się, że to paradoksalnie zadziałało, był lipiec, lato, ale ludzie zaczęli przychodzić i stopniowo w Brnie zrobił się z tego fenomen. Później dodaliśmy jeszcze Ostrawę, ponieważ Ostrawa chciała być stolicą kultury i zależało im na tym, aby festiwal odbywał się w dwóch miastach naraz. Potem dołączyły się Koszyce, Wrocław, a ostatnio Lwów. Zawsze było tak, że ta „ekspansja” nie była inicjowana wyłącznie przez nas, trafialiśmy po prostu na ludzi, którym na tym zależało, którzy byli chętni włożyć w to pieniądze i przede wszystkim mnóstwo pracy. Festiwal składa się z dwóch linii programowych: jednej zagranicznej, w której prezentuje się zaproszony kraj, ostatnio była to Gruzja, w tym roku na festiwal przyjadą pisarze i pisarki z Turcji. Druga linia to taka polsko-czesko-słowacko-ukraińska mieszanka spotkań autorskich. W każdym kraju to oczywiście wygląda nieco inaczej, ale chcemy, aby wszystkie cztery główne państwa były zawsze na festiwalu obecne i mogły się zaprezentować.

Co twoje wydawnictwo ma w najbliższych planach?

W tym roku czeka nas specjalny projekt. W 2019 roku Czechy będą gościem honorowym na Targach w Lipsku, więc chcielibyśmy wydać we współpracy z niemieckimi wydawcami zbiór tekstów dziesięciorga czeskich autorów, których chcemy wypromować w Niemczech. Dziesięcioro autorów w dziesięciu niemieckich domach literackich, więc w sumie to będzie sto spotkań autorskich, od listopada 2018 do listopada 2019. Będzie to niesamowicie pracochłonne przedsięwzięcie i trochę się tym stresujemy. A poza tym? Będziemy po prostu kontynuować to, co robimy od ponad dwudziestu lat – wydawać godną uwagi czeską i środkowoeuropejską literaturę.

Rozmawiał: Błażej Szymankiewicz

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: wywiady