Ćwiczenia z radykalnej empatii – wywiad z Paulem Lynchem, laureatem Bookera za powieść „Pieśń prorocza”
„Ogrodziliśmy nasze dobre samopoczucie wysokim murem” – twierdzi Paul Lynch. Ostatnia powieść Irlandczyka, nagrodzona Bookerem dystopijna „Pieśń prorocza” (wyd. Marginesy, tłum. Kaja Gucio), niewątpliwie ten mur wyszczerbia, rzucając czytelnika w alternatywną rzeczywistość, która z każdym mijającym miesiącem staje się coraz mniej alternatywna. Lynch opowiedział nam nie tylko o samej książce, ale też o informacyjnym spektaklu, głośnym szumie technologii i codzienności końca świata, jak również o… inspirującym wpływie wycieczek do supermarketu i mądrości dublińskiej ulicy.
Sebastian Rerak: Podobno od czasu zdobycia Bookera mierzysz upływ czasu wywiadami. Mam nadzieję, że udzielanie ich nie stało się dla ciebie męczące?
Paul Lynch: Póki co rok 2025 jest dla mnie nieco spokojniejszy. Zdobycie Bookera przypomina bycie porwanym przez tornado – na cały rok zostałem zabrany z dala od domu i mojej muzy. Szczerze mówiąc nie jestem w stanie pozostawać długo na świeczniku. Lubię swoją samotność i cieszy mnie czas spędzony w domu z dziećmi. Pora już wrócić do pracy. Na razie nie piszę niczego konkretnego, ale niebawem zacznę.
„Pieśń prorocza” to twoja pierwsza powieść osadzona w przyszłości (bądź rzeczywistości alternatywnej), a nie w realiach historycznych. Dlaczego zdecydowałeś się na taką zmianę?
Wydała mi się ona naturalną ewolucją. Kiedy tworzyłem rzeczy osadzone w historycznym kontekście, okazywały się one dla mnie sposobem zbliżenia do odwiecznych ludzkich prawd z dala od zgiełku bieżącej chwili. Oddzielenie sygnału od hałasu może być prawdziwym wyzwaniem w całym tym wirze współczesności. Generalnie w fikcji szukam tego, co mityczne i ponadczasowe. Przełomem okazała się dla mnie moja czwarta powieść „Beyond the Sea”, której akcja rozpoczyna się w teraźniejszości, ale potem przenosi czytelnika w sferę mitologii. Pisanie tej książki nauczyło mnie, jak robić to, co robię obecnie, w typowo nowoczesnej scenerii.
Na krótko przed rozpoczęciem pracy nad „Pieśnią proroczą” porzuciłeś pisanie powieści, którą zajmowałeś się wcześniej przez pół roku. Czy z perspektywy czasy było to konieczne „rozstanie”?
Nic, co napisane, nigdy nie przepada zupełnie. Jak mawiał Bashō: „Poeta powinien poddawać się dyscyplinie każdego dnia”. Pisanie utrzymuje cię w formie, ale czasami po prostu nie sposób znaleźć właściwy wehikuł dla wyrażenia swoich obsesji. Moje historie potrzebują statku, który płynnie pożegluje na pełne morze. Idee, które staram się uchwycić, są ukryte w jego ładowni, tuż pod pokładem. Wspomniana nieudana powieść nie była dobrym statkiem. A jednak żaden z jej wersów nie poszedł na marne.
Czy wizja Irlandii ulegającej dyktaturze, jaką przedstawiasz w „Pieśni proroczej”, jest bardziej prognozą czy parabolą?
Kiedy pod koniec lat 90. przeczytałem „Wilka stepowego”, jedna ze stron tej powieści utkwiła mi mocno w pamięci. Chodzi o ustęp, w którym antybohater książki Harry Haller opisuje polityczne podziały, antysemityzm i ksenofobię, które obserwował w ówczesnych Niemczech, przewidując jednocześnie wielki kataklizm nadciągający nad Europę. W tamtym czasie świat z roku 1927 wydawał mi się fascynujący i obcy zarazem. Kiedy jednak sięgnąłem po książkę na nowo w roku 2018, poczułem, że krew mrozi mi się w żyłach. Oto jasnym stało się dla mnie, że ponownie żyjemy w niebezpiecznych czasach. Liberalne demokracje Zachodu nie są tak stabilne, jak w to wierzyliśmy. Wiele krajów Europy doświadczyło zwrotu w stronę radykalnej prawicy i zachowawczego nacjonalizmu w odpowiedzi na falę uchodźców z Syrii. Pojawiło się także poczucie, że cały ten konsensus rzeczywistości – świat, w którego realność większość z nas wierzyła, nie jest już aktualny. Internet pozwolił na powstanie niezliczonych fałszywych luster, podsycając myślenie, które zawiodło wielu do teorii spiskowych.
„Pieśń prorocza” podąża za logiką potencjalnych zdarzeń w świecie postprawdy. Jednocześnie reaguje też na to, co już teraz dzieje się dookoła nas. Czy jest parabolą? Być może. Osobiście dostrzegam w niej lustro Meduzy – dzięki niemu możemy spojrzeć na Meduzę bez groźby obrócenia się w kamień.
Powieściowa partia odpowiedzialna za autorytarne rządy pozbawiona jest właściwie jakiejkolwiek ideologii. Czy dlatego, że dawne pakiety idei straciły na znaczeniu w czasach postpolityki?
Powód jest bardzo prosty: gdybym jasno określił polityczną linię reżimu, książka stałaby się polityczna. Zamiast tego „Pieśń prorocza” jest egzystencjalnym studium osobistych kosztów wydarzeń. Fascynuje mnie Eilish jako bohaterka. Jest zarazem nowoczesna i prastara. To na wskroś współczesna kobieta – naukowczyni, matka trojga nastolatków i niemowlaka, żona związkowca, córka ojca pogrążającego się w demencji… Poniekąd reprezentuje ona specyficzny „ucisk”, z którym wielu z nas spotkało się w wieku średnim, gdy życie osaczyło nas ze wszystkich stron. I tak jak my wszyscy Eilish wierzy, że świat, w którym dorastała, będzie trwał nadal. Z drugiej jednak strony jest w niej coś starożytnego, powiedziałbym nawet, że bardzo greckiego. Kiedy nowopowstała tajna policja puka do jej drzwi na początku powieści, Eilish wkracza do labiryntu. A gdy „znika” jej mąż, a niepokoje wstrząsają społeczeństwem, trafia w sam środek koszmarnej logiki implozji państwa, zmuszona do ciągu niemożliwych wyborów, aby ratować swoją rodzinę.
Jako pisarza ciekawiło mnie zawsze to, co starożytni Grecy nazywali até – działanie z pewnością siebie, ale obarczone gorzkim żniwem nieprzewidzianych zdarzeń. Moja bohaterka porusza się po świecie ciemności, starając się podjąć właściwe decyzje i oszukać los.
Domyślam się, że forma powieści – ten zgoła monolityczny blok tekstu – nie jest przypadkowa? Niewątpliwie pogłębia wrażenie niepokoju.
Książka pozbawiona jest podziału na akapity, aby uwięzić czytelnika w tekście, podczas gdy długie zdania angażują go w wydarzenia. Uważam, że styl literacki musi być sposobem poznawania świata w momencie jego rozwoju. Zdania powinny posuwać w stronę nieznanego – w najciemniejsze, najbardziej ukryte aspekty życia. Fikcja dotyczy tego, czego nie wiemy i nie możemy wiedzieć, nie zaś tego, co jest nam już znane.
Piszesz o „końcu świata” jako niekoniecznie globalnym zdarzeniu. Myślisz, że ludzie oczekują armagedonu biblijnych rozmiarów, przez co tracą czujność wobec katastrof, które wzbierają powoli w ich najbliższym otoczeniu?
To kwestia naszego odbioru rzeczywistości. Oglądasz telewizję, widzisz pewne zdarzenie i nazywasz je wojną, podczas gdy dla tych, którzy są nią dotknięci, tak właśnie wygląda koniec świata. Eilish Stack pokonała dziewięć kręgów piekielnych i straciła bardzo wiele. To jak objawienie. Koniec świata jako wieszczony w Biblii gigantyczny kataklizm jest tylko mitem. W rzeczywistości jest zdarzeniem lokalnym, które wciąż się rozgrywa. Może przyjść do twojego miasta lub miasteczka i zapukać do drzwi. To koniec świata dla ciebie, twojej rodziny, społeczności, przyjaciół, podczas gdy inni ludzie będą oglądać go w wiadomościach. Taki jest stan ludzkości, taki jest nasz wiecznie powtarzający się los.

Paul Lynch ze statuetką Nagrody Bookera za „Pieśń proroczą” (fot. Booker Prize Foundation)
Rok przed tym, jak „Pieśń prorocza” trafiła na krótką listę nominacji do Bookera, leżałeś na operacyjnym stole, oczekując na skomplikowaną operację. Obawiałeś się wówczas swojego końca świata?
Kiedy dowiadujesz się o zagrażającej życiu chorobie, otwierają się przed tobą drzwi do ciemnego pomieszczenia, w którym stajesz twarzą w twarz z Meduzą. Tego nie da się nigdy zapomnieć. Takie doświadczenie pozostaje z tobą także wtedy, kiedy lekarze i pielęgniarki poskładają cię już na nowo. Mam bardzo wiele szczęścia, że nadal żyję.
Nazywasz swoją ostatnią powieść „próbą radykalnej empatii”. Zachodni świat potrzebuje takiego ćwiczenia?
Żyjemy w świecie, w którym każdego dnia bombarduje się nas informacyjnym widowiskiem. Dorastamy w domach, w których telewizory wyświetlają obrazy zniszczenia i ruiny, podczas gdy my jemy obiad. Jak pogodzić się z rzeczywistością, jednocześnie żyjąc własnym życiem? Nie ma łatwej odpowiedzi, ale nie przeżywamy tego, co widzimy, gdy oglądamy wiadomości. Ogrodziliśmy nasze dobre samopoczucie wysokim murem. A kiedy przyzwyczajasz się do kolejnych obrazów, ludzie na ekranie – będący już Nimi, a nie Nami – ulegają odczłowieczeniu. Stają się przedmiotami.
Fikcja może zabrać nas w miejsca, do których nie dociera ten spektakl. Może rozniecić płomień świadomości i rozgrzany do białości moment bycia żywym. A gdy tak się stanie, współczucie zanika na rzecz empatii – sam zaczynasz odczuwać ten problem. „Pieśń prorocza” jest ćwiczeniem w radykalnej empatii, ponieważ zmusza czytelnika do konfrontacji z rzeczami, których ten wolałby uniknąć. Sprawia, że czuje się on jakby sam je przeżył, a to wyzwala w nim zmianę. Sama fikcja nie może jednak naprawić świata. Auden powiedział kiedyś, że „poezja nie zmienia niczego” i sądzę, że miał rację.
Mówisz także, że technologia warunkuje nasze słyszenie „szeptu do ucha”. Jak wpływa zatem na odbiór fikcji?
Pomyśl o tym, ile świadomej pracy wymaga dziś przeczytanie powieści. Ile razy w ciągu minuty odczuwasz potrzebę spojrzenia na telefon? Policz, ile opowiadań czytasz, i porównaj to z liczbą długich książek. Niezakłócone czytanie wymaga dzisiaj zablokowania telefonu. A nawet wówczas daje o sobie znać nasz mózg zaprogramowany na łaknienie szybkiej elektronicznej przekąski. Otacza nas cyfrowy hałas. Przesycenie mediami i technologią utrudnia usłyszenie głosu pisarza szepczącego do ucha. A kiedy pomyślimy o tym, co tracimy, ta strata okazuje się ogromna. Obcowanie z poważną sztuką wymaga pełnego zaangażowania, ale to, co z niej wyniesiesz, pozostanie z tobą na resztę życia. Rozrywka wymaga niewiele, a ekonomia dekoncentracji nie wymaga niczego. Równie dobrze moglibyśmy spać.
Zapytany o ulubiony sposób spędzania wolnego czasu, przekonujesz, że jest nim chodzenie z wózkiem sklepowym po supermarkecie. To także może być inspirujące?
Oczywiście! Zawsze obserwuję wówczas ludzi i przysłuchuje się ich rozmowom. Wczoraj podczas spaceru zetknąłem się z prawdziwym samorodkiem dublińskiej mądrości. Portier z miejscowego szpitala zabierał kubeł na śmieci, po czym zatrzymał się, aby przechodzień mógł wrzucić do niego puszkę po coli. Kolejny mężczyzna trącił go wówczas w ramię i powiedział: „No popatrz, właśnie zarobiłeś dziesięć centów, może nawet piętnaście!”. Portier nawet nie mrugnął. „Wczoraj znalazłem banknot dziesięcioeurowy” – odparł sucho. „Czekał na ciebie. Ale zdążyłem go już wydać” – dodał.
Przepytywał: Sebastian Rerak
Kategoria: wywiady