Chaos, dekadentyzm, spirytyzm i śmierć – wywiad z Jackiem Dehnelem i Piotrem Tarczyńskim, czyli duetem Maryla Szymiczkowa

21 czerwca 2018


Kilka lat temu Jacek Dehnel, znany dobrze naszym czytelnikom pisarz, poeta i tłumacz, oraz Piotr Tarczyński, tłumacz, historyk i amerykanista, postanowili napisać kryminał retro z przymrużeniem oka, którego akcję osadzili w Krakowie pod koniec XIX wieku. Z racji tego, że była to ich wspólna książka, a na dokładkę eksperyment z literaturą gatunkową, uznali, że najlepiej będzie odciąć się od swojej poważnej twórczości i wydać powieść pod pseudonimem. Tak oto narodziła się Maryla Szymiczkowa. Panowie wymyślili nawet dla żartu krótki biogram dla autorki. Wiemy, że pani Szymiczkowa to wdowa po prenumeratorze „Przekroju”, królowa pischingera, niegdysiejsza gwiazda Piwnicy pod Baranami i korektorka w „Tygodniku Powszechnym”. Jej debiut literacki, „Tajemnica Domu Helclów”, odniósł duży sukces, stąd też autorka, a w zasadzie autorzy pod nią się podszywający na dłużej związali się z kryminałem. Powstała więc kontynuacja „Rozdarta zasłona”, a na 4 lipca wydawnictwo Znak zapowiada trzecią książkę, pt. „Seans w Domu Egipskim”. Bohaterką kryminałów Dehnela i Tarczyńskiego jest profesorowa Zofia Szczupaczyńska, stateczna żona uniwersyteckiego wykładowcy, mieszczka w typie pani Dulskiej, która pasjami czyta kryminały i z równym temperamentem wciela się w detektywa amatora.

Monika Burchart: Co nowego u Szczupaczyńskiej?

Piotr Tarczyński: Do Krakowa zaczynają docierać nowe, niepokojące Szczupaczyńską prądy intelektualne i estetyczne, ale przede wszystkim przybywa Szatan, czyli Stanisław Przybyszewski i jego obecność wywraca do góry nogami spokojne życie statecznych krakowian, w tym także mieszkańców kamienicy Pod Pawiem. Innymi słowy: co nowego u Szczupaczyńskiej? Chaos, dekadentyzm, spirytyzm, no i śmierć. Ale z nią akurat już miała do czynienia w poprzednich tomach.

Jacek Dehnel: Mam wrażenie, że zmienia się również nieco jej stosunek do męża, Ignacego, i do kucharki, Franciszki. Ten z pozoru wiecznotrwały światek trzeszczy w posadach.

Jakie znane postaci zaprosiliście do swojej najnowszej książki?

JD: W trzecim tomie po raz kolejny spotykamy Tadeuszka, czyli Boya-Żeleńskiego, który coraz gorzej się prowadzi i obraca się w podejrzanym towarzystwie. Dwa razy przemknie nam figura pewnego rudzielca, o którym wcześniej tylko napomykano jako o protegowanym doktorowej Pareńskiej, niejaki Wyspiański. Niestety: syfilityk.

PT: Prym wiedzie jednak nowy redaktor „Życia”, który reformuje nie tylko samo pismo, ale w ogóle cały Kraków artystyczny. Przybyszewski i jego żona, Dagny Juel, to barwna para, a impreza sylwestrowa, którą wyprawiają, musi się wydawać Zofii czymś w rodzaju balu u Wolanda.

Czy można zacząć czytać serię o Szczupaczyńskiej od „Seansu w Domu Egipskim”?

PT: Jasne, można. Myślę, że czytelniczka szybko zorientuje się z jakim typem kryminału ma do czynienia, kim jest bohaterka i tak dalej, fabuła „Seansu…” nie łączy się nijak z poprzednimi dwoma tomami, choć oczywiście są jakieś drobne nawiązania, które być może sprawią, że zaciekawiony czytelnik sięgnie po „Tajemnicę Domu Helclów” i „Rozdartą zasłonę”, żeby dowiedzieć się skąd wzięła się profesorowa i jak zaczęła się jej kariera detektywistyczna.

JD: Zgadzam się z Piotrem, że można, ale po co? Na pewno można zrozumieć całość, każda z książek jest osobną, zamkniętą sprawą, ale wiele z czytelniczej przyjemności dokonuje się gdzieś pomiędzy tomami, kiedy obserwujemy ewolucję Zofii, jej bliskich, samego miasta wreszcie. Akurat mamy czas wakacyjny, więc jeśli ktoś nie czytał, to trzy tomy do torby i siup na wczasy! Działka, plaża, namiot, wojaże zagraniczne – Zofia sprawdza się wszędzie.

Jak pisze się kryminał na cztery ręce? Jak dzielicie się pracą? Kto za co odpowiada?

JD: Pisanie kryminału wymaga sporej dyscypliny, co już w pojedynkę nie jest łatwe, a co dopiero we dwóch, więc opracowaliśmy pewien system pracy, który – jak się, póki co, wydaje – całkiem nieźle się sprawdza. Najpierw Piotr, jako historyk, zajmuje się kwerendą, szuka atrakcyjnych wydarzeń historycznych od których moglibyśmy wyjść albo które moglibyśmy wpleść w fabułę, przeszukuje ówczesne gazety, czasopisma, czyta pamiętniki, książki itd. Ja, oczywiście, też biorę w tym udział, ale na tym etapie pewnie jakichś 90 procent pracy jest wykonywanych przez Piotra.

Następnie obmyślamy intrygę: kto kogo, gdzie, za co i przy pomocy czego. Rozpisujemy sobie na małych karteczkach wątek główny i wątki poboczne, mylące czytelnika, do tego wydarzenia historyczne, rozkładamy stół i zaczynamy z tych fiszek układać fabułę. Dzielimy ją sobie na sceny, na rozdziały i tak powstaje nam dość szczegółowy konspekt, który potem metodycznie realizujemy, rozdział po rozdziale. Choć oczywiście w trakcie pozwalamy sobie na jakieś modyfikacje – czasem okazuje się przecież, że coś trzeba zmienić, poprawić jakieś niedopatrzenia czy niespójności.

PT: Samo pisanie jest już proste – to znaczy dla Jacka, bo dla mnie to za każdym razem jest męka, najlepiej się czuję na etapie kwerendy. Ale jest proste o tyle, że piszemy dany rozdział dzieląc się scenami w jego obrębie – jeden woli napisać kolację u państwa X, a drugi wizytę w Y. Potem czytamy sobie swoje fragmenty, sugerujemy zmiany, a Jacek (bo to jednak przeważnie on) zgrabnie łączy je ze sobą. W ogóle przy samym pisaniu jego wkład pracy jest większy, pewnie jakieś 2/3 tekstu. Próbowaliśmy to nawet kiedyś dokładnie policzyć, ale to właściwie niewykonalne. Zresztą jakie to ma znaczenie, w gruncie rzeczy, skoro obaj mamy przekonanie, że końcowy efekt jest nasz wspólny i w takim samym stopniu czujemy się autorami książki?

Czy podczas pracy nad książką uczestniczyliście w seansie spirytystycznym?

PT: Nie uczestniczyliśmy w seansie spirytystycznym sensu stricto, ale z ciekawości w Londynie poszliśmy na nabożeństwo – tak to chyba można określić – w kościele spirytualistów, gdzie dwoje medium, męskie i żeńskie, komunikowały się jakoby z duchami zmarłych. I było to naprawdę fascynujące – nie dlatego, że wirował stolik i materializowała się ektoplazma, jak to się miało dziać w czasach Szczupaczyńskiej, ale z psychologicznego punktu widzenia. Media znakomicie odczytywały nastroje zebranych, operując zręcznie dobranymi ogólnikami, robiły wrażenie niezwykle wnikliwych i celnych, mistrzowsko poprawiały nawzajem swoje błędy, mówiły to, co ludzie chcieli słyszeć itd. Była to dla nas znakomita rozrywka, warta znacznie więcej, niż te pięć funtów od głowy, jakie musieliśmy zapłacić za wstęp.

JD: To w ogóle ciekawe, że spirytyzm plasował się w samym centrum ówczesnej kultury. Dwa pokolenia wcześniej do Krakowa dotarł szał wirujących stolików, a jednym z najsłynniejszych mediów była córka Józefa Czecha, wydawcy „Kalendarza Czecha”, czyli swoistej biblii mieszczaństwa krakowskiego. Potem moda minęła i wróciła właśnie w latach 90. XIX wieku, kiedy to pojawiły się słynne media. Julian Ochorowicz – skądinąd mąż Marii Ochorowicz-Monatowej, autorki książki kucharskiej, z której przepisów korzysta kucharka profesorowej Szczupaczyńskiej – sprowadzał na występy Włoszkę, Eusapię Palladino, triumfy święcił też Jan Guzik. Prus dzięki seansom z Palladino napisał parę scen „Faraona”, wywoływaniem duchów ekscytował się też Reymont i ta moda trwała praktycznie do wybuchu II wojny światowej.

Czego o współczesności możemy dowiedzieć się z opisanej przez was historii?

JD: Na scenę krakowską wraz z Młodą Polską wkracza nowe postrzeganie moralności, zwłaszcza seksualnej. Światek artystyczny z jego – jak byśmy dziś powiedzieli – poliamorią szokuje Szczupaczyńską i jej klasę społeczną tak, jak bohaterowie „Hair” szokowali szacowną republikańską rodzinę. Parę lat wcześniej „Szał” Podkowińskiego był jedną z pierwszych jaskółek nowej epoki; teraz zepsucie szło całą tyralierą.

PT: Kiedy myślimy o tamtych czasach, wydaje się nam, że to epoka zastoju, panuje właściwy „Kakanii” marazm. Kraków, Galicja, Austro-Węgry pokryte są kurzem, ale trwają i trwać będą. Szczupaczyńska urodziła się za panowania wiecznego cesarza, Franciszka Józefa, i zapewne spodziewa się za jego panowania umrzeć (nie wie, że mamy wobec niej znacznie ambitniejsze plany). Z drugiej jednak strony jest to czas bardzo szybkich zmian technologicznych. W pierwszym tomie, w 1893 roku, w życie profesorowej wkroczył telefon (z którego w tomie trzecim już normalnie korzysta), w „Rozdartej zasłonie” pojawia się kinematograf, w „Seansie…” promienie Roentgena, itd. Z punktu widzenia Szczupaczyńskiej czas gwałtownie przyśpieszył, coraz trudniej jest jej nadążyć za zmianami – nie tylko technologicznymi, ale i społecznymi – i jest to dla niej niewątpliwie źródło frustracji. Już w poprzednim tomie widzieliśmy, że Zofia, chcąc, nie chcąc, trochę się modernizuje i ten proces będzie tylko postępował – nawet jeśli sama profesorowa nie zdaje sobie z tego sprawy i nadal uważa się za stateczny „flagowy okręt krakowskiego mieszczaństwa”. W końcu, jak mówił książę Salina w „Lamparcie”: „Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak jak jest, wszystko musi się zmienić”.

Rozmawiała: Monika Burchart
fot. Dehnela i Tarczyńskiego: Szymon Szcześniak, fot. rąk podczas seansu: Anestis Anestis/Flickr, fot. Krakowa: Adam Wisłocki / Biblioteka Narodowa / Polona

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: wywiady