Biada ludziom poważnym – rozmowa z Łukaszem Orbitowskim o powieści „Chodź ze mną”

30 czerwca 2022

Z Łukaszem Orbitowskim spotkaliśmy się, aby porozmawiać o jego najnowszej powieści „Chodź ze mną”. I właściwie już to powinno wystarczyć tytułem wstępu do rozmowy, w której przewijają się: historyczna Gdynia, relacje polsko-rosyjskie, UFO i chodzenie na koncerty metalowe z synem.

Sebastian Rerak: Jak bawiłeś się na Mystic Festival?

Łukasz Orbitowski: Rzekłbym osobliwie. A to z tego względu, że po raz pierwszy pojechałem na koncert z synem. Julek został metalowcem, choć go do tego nie zachęcałem i czuję wręcz pewnego rodzaju zażenowanie, bo dziecko powinno iść własną drogą, a nie toczyć się po koleinach rodziców. Tak oto miałem festiwal inny niż wszystkie festiwale, bo jako metalowiec o długim stażu koncerty spędzam zazwyczaj w ogródku piwnym lub na backstage’u. Ogólnie imprezy muzyczne wyglądają u mnie tak: OK, idę na Marduka, a trzy kawałki później idę z kimś na gorzałę. (śmiech) Środowisko koncertu jest fermentem i okazją do spotkań z ludźmi. Tym razem jednak poszedłem razem z Julianem, dla którego był to pierwszy festiwal. Trafił bardzo dobrze, bo zaliczył znakomite występy Saxon, Mercyful Fate i Judas Priest. Nie mógł mieć zatem lepszego otwarcia, a reagował z gorliwością neofity. Na Mercyful Fate stawiliśmy się zresztą z czterdziestominutowym wyprzedzeniem, żeby zająć dobre miejsca pod sceną. Tak oto dzięki dziecku po raz pierwszy od wielu lat stałem i słuchałem muzyki na trzeźwo, bez jednego nawet piwa. Poza tym Julian dostał w komplecie obowiązkowy aspekt prawdziwego koncertu, a więc nocne czekanie na kolejkę miejską, smród i tłok w tejże, nieprzyjeżdżające ubery i całą tę chujozę. Od razu dowiedział się, że metal to nie rurki z kremem.

Ta łatka metalowca wśród pisarzy nie wydaje ci się ciążyć.

Trochę jednak ciąży, bo moja twórczość aż za bardzo postrzegana jest przez pryzmat diabła. Jasne, lepszy taki pryzmat niż witraż w kościele, ale lata temu nagrabiłem sobie, gdy – zaczynając życie publiczne – stwierdziłem, że podbiję ten metalowy aspekt mojej osoby. Postanowiłem chodzić w koszulkach zespołów (w tym momencie Łukasz wskazuje na T-shirt Sodom, który ma na sobie – przyp. red.), bo jest to charakterystyczne i szczere. Był to zabieg czysto marketingowy, niemniej metal przylgnął do mnie na dobre. Wiem, że się z tego nie wykaraskam i nawet w wieku siedemdziesięciu lat, jeśli dożyję, nadal będę miał na sobie głupi T-shirt i będę cieszył się opinią osoby nie do końca poważnej. I dobrze, bo biada ludziom poważnym. Oni mają zawsze przejebane. (śmiech)

Mystic stworzył okazję do kolejnej wizyty nad morzem. Ile trzeba wchłonąć jodu, żeby móc pisać o Trójmieście?

Nie mówmy o jodzie, tylko o innych substancjach. (śmiech) W każdym razie bardzo dużo, bo w porównaniu do innych moich książek, „Chodź ze mną” kosztowało więcej pracy. Pisząc „Kult”, byłem w Oławie dwukrotnie, podczas gdy Gdynię odwiedziłem siedem czy osiem razy. Trochę zbierałem materiały, trochę się włóczyłem, trochę pływałem motorówką… Przede wszystkim jednak spotykałem się z ludźmi, bo wykreowanie gdyńskiego klimatu zawdzięczam w dużej mierze swoim konsultantom. Nawet ostatnio spłynęła do mnie gratulacja od jakiegoś gdynianina za to, że użyłem porównania o czymś zielonym jak trawa na Ejsmonda. Sam bym tego nie wymyślił, bo nie wiedziałem, że ulica Ejsmonda funkcjonuje w Gdyni tak, jak Łazienkowska w Warszawie czy Reymonta w Krakowie. Takiej wiedzy nie wychodzisz ani nie wyszukasz. To moi konsultanci, Krzysiek Paciorek i Arek Bilecki, czytając pierwszą wersję powieści, zasugerowali zmianę „murawy na stadionie Arki” na „trawę na Ejsmonda”. I tak poniekąd wyglądała moja praca. Nieustannie konfrontowałem swoje pomysły i odkrycia z lokalsami. Okładka „Chodź ze mną” powinna wyglądać jak plakat filmu. Wielkimi literami „Reżyseria: Łukasz Orbitowski”, a poniżej lista wszystkich osób, które miały swój wkład w powstanie dzieła. Zaryzykuję stwierdzenie, że dobre książki rzadko pisze się samodzielnie. Pisarz jako demiurg tworzący wszystko z otchłani własnej duszy to pewien przesąd.

Prozaiczne pytanie: dlaczego Gdynia, a nie Gdańsk?

Być może dlatego, że Gdynia leży trochę na uboczu. Poza tym książka odbija się od prawdziwych wydarzeń. Historia Heleny i Koli inspirowana jest prawdziwym przypadkiem Ewy Góry i Nikołaja Artamonowa, a tajemniczy obiekt z nieba spadł do basenu portowego w Gdyni. Pierwszy impuls był jednak taki, że ja po prostu bardzo dobrze czuję się w tym mieście. Nie mam nic do Gdańska, nie mam nic do Sopotu, ale to w Gdyni najchętniej bym zamieszkał. Zadecydował więc aspekt prywaty. Zresztą już dwa razy wcześniej pisałem o miastach, do których jeździłem – o Oławie i Bydgoszczy. W Oławie mam przyjaciół, ale poza strukturą towarzyską jest to miejsce mi obce. Z kolei z Bydgoszczą nie łączy mnie nic. No, moja obecna menedżerka jest z Bydgoszczy, ale została nią dopiero rok temu. Z kolei Gdynię po prostu pokochałem. To jest perła modernizmu położona pomiędzy wzgórzami a morzem, co już samo w sobie robi wrażenie. Napisałem więc powieść rozgrywającą się w mieście, w którym fajnie być. (śmiech)

Osią powieści jest romans Polki z Rosjaninem. Dziś znowu taka relacja byłaby relacją wyklętą.

Wyszło trochę niezręcznie, ale nie mogłem przewidzieć, jak przebiegnie współczesność. Choć gdy pisałem tę książkę, czarne chmury już wisiały nad Ukrainą. Gryzę się w język, by nie powiedzieć, że to dobrze, że w Polsce panuje teraz niechęć do Rosjan, bo wynika ona z tego, że z Rosjan wyszło straszne skurwysyństwo. Są mordercami dzieci i niestety mamy dobre powody, by ich nie lubić. Do tego mój bohater jest żołnierzem – oficerem sowieckiej armii. Może obecna sytuacja przysłuży się więc książce, bo czytelnicy lepiej zrozumieją niechęć i odium, jakie spadają na Helenę, gdy ta wiąże się z żonatym radzieckim wojskowym. Dzisiaj skala tego wybryku mogłaby nie zostać zrozumiana. Romanse pozamałżeńskie doczekały się akceptacji, jeżeli nie społecznej, to towarzyskiej. Układ młoda dziewczyna-starszy facet jest trochę sekowany przez feministki, ale też nie budzi już zdziwienia. Ale że to jest Rusek… Nooo, to okazuje się głęboko niewłaściwe. Historia przydała więc książce aktualności. Aktualności, której nie chcę, bo wolałbym, aby ta pierdolona wojna nie wybuchła. Narody rosyjski, ukraiński i polski powinny żyć w przyjaźni, ale nie będą w niej żyły zapewne przez całe dziesięciolecia, bo krzywdy, które dzieją się w Ukrainie, nie powinny zostać zapomniane.

Wspomniałeś o inspiracji prawdziwymi zdarzeniami. Historia ucieczki dwojga kochanków z Polski do Szwecji w 1959 roku to dość niesamowita sprawa, nie każdemu zresztą znana.

Przypomniano ją trochę w latach 90., kiedy poświęcono jej m.in. jeden z odcinków serialu „Wielkie ucieczki”. Moim wielkim marzeniem było napisanie książki o ucieczce z PRL-u. Strasznie mnie ten pomysł kręcił jako awanturniczy i romantyczny w dobrym tego słowa znaczeniu. Ot, rzucamy wszystko, ryzykujemy życie, aby spieprzyć z chujozy do lepszego miejsca. Najpierw trafiłem na piękną historię faceta, który zbudował w bloku samolot. Montował go w mieszkaniu i w pewnym momencie ogon pojazdu wystawał na klatkę schodową. Potem przeniósł się z budową na strych, tam ją dokończył i doleciał tym samolotem do Jugosławii. Przez chwilę byłem nagrzany na tę historię, ale potem uznałem, że jest zbyt blisko „Kultu”. Bo o czym jest „Kult”? O chłopie, który buduje kościół. To teraz będę miał chłopa, który buduje samolot. Kurwa mać, nie o to chodzi! (śmiech) Aż pewnego wieczora, kiedy podpity jechałem busem z Katowic do Krakowa, scrollowałem ekran telefonu, gdy nagle trafiłem na opowieść o Ewie i Nikołaju. Zaraz, zaraz, to jest dobre! Ludzie czasem pytają mnie o natchnienie. Nie sposób pisać książki wyłącznie pod wpływem natchnienia, bo nigdy bym jej nie ukończył, ale pewien błysk, iluminacja jest podstawą wszystkiego. I tak na mnie ten błysk spłynął z komórki, gdy siedziałem w busie po paru lufach. Od razu zadzwoniłem do narzeczonej i zreferowałem jej pomysł, na co ona spytała: „To co teraz, kurwa, Ruscy i ufoludki będą u nas mieszkać?”. No i zamieszkali.

Akcja „Chodź ze mną” rozgrywa się częściowo w historycznej Gdyni sprzed ponad sześćdziesięciu lat. Jej rekonstrukcja wymagała chyba nie tylko researchu z pomocą kolegów, ale i pracy niemalże archeologicznej?

Tę pracę częściowo wykonano za mnie, niemniej i tak przekopałem całe roczniki „Głosu Wybrzeża” i „Dziennika Bałtyckiego”. Przez miesiąc czy dwa czytałem stare dzienniki, chłonąc wiedzę. Nie wyciągnąłem z nich rzeczy, które bezpośrednio weszły do książki, ale lektura na pewno pomogła mi zrozumieć tamte czasy. Krzysiek i Arek dostarczyli mi zaś masę materiałów zamówionych i niezamówionych, w konsekwencji czego dokonywałem raczej selekcji. Paget, gdzie mieszka Helena, wybory najmilszej studentki czy koncert Rhythm and Blues w Rudym Kocie to pomysły, które zawdzięczam właśnie im. Weźmy taki Paget – wspaniałe miejsce, ale kiedy o nim czytasz, to myślisz, że jest to po prostu jakieś osiedle z lat 30. Z dawnej Gdyni zostało na szczęście niewiele. Na szczęście, bo Gdynia lat 50. stała na kontrastach pomiędzy blichtrem i przepychem miasta portowego z knajpami dewizowymi i Domem Marynarza a powszechną biedą. Wspominam w powieści, że w wielu domach brakowało wody i elektryczności, bo to prawda. Ludzie w centrum Gdyni, w rejonach ulic 10 Lutego i Władysława IV, nadal żyli wśród ruin. Helena, wędrując po lokalach, pijąc sherry i chodząc w zachodnich sukienkach, czuje ukłucie sumienia na widok bosych dzieci biegających pomiędzy barakami. Możemy się jedynie cieszyć, że dzisiaj Gdynia jest normalnym, nowoczesnym miastem. Nie ma co tęsknić za przeszłością.

Główny bohater „Chodź ze mną” to zupełnie zwyczajny facet, który odkrywa historię rodzinną, a ta zupełnie miesza mu w głowie, bo piętrzą się w niej niesamowitości.

Miało to być przesadzone i niewiarygodne. Trudno dziwić się Dustinowi, że wątpi w słowa swojej matki, gdy ta wspomina, jak jej kochanek spotkał ufoludka albo jak tańczyła z Kennedym. Życie bywa jednak bogate i zaskakujące, z kolei cechą powieści jest przesada. Ten bajkowy świat Heleny był mi po prostu potrzebny. A czy mówiła prawdę? Czytelnik musi sam to rozstrzygnąć. Ja w każdym razie jej wierzę.

Koniec końców „Chodź ze mną” to przede wszystkim dramat rodzinny.

Starzeję się, założyłem rodzinę, więc to w naturalny sposób promieniuje. Doświadczenie rodzinne jest bardzo mocne i otacza nas cały czas. Można wziąć urlop od rodziny, ale ta i tak człowieka dopadnie. Nie da się na przykład przestać być czyimś synem. Możesz nienawidzić swojego starego i wyprzeć się go, ale on pozostanie twoim ojcem. Oprócz genów ludzi łączy jakaś obecność jednego pokolenia w drugim. Ja to też przechodziłem.

Niektórzy mówią o „Chodź ze mną” oraz twoich wcześniejszych książkach, „Innej duszy” i „Kulcie”, jako o pewnej trylogii. Czy słusznie?

Zapominają o „Exodusie”. (śmiech) Ale tak, jest to uzasadnione, bo te powieści są do siebie podobne – odbijają się od prawdziwych zdarzeń, mają silnie zmaskulinizowanego bohatera i wykorzystują zabieg, który bardzo lubię, tj. ich narrator nie jest jednocześnie głównym bohaterem. Przez lata próbowałem być pisarzem, który przekracza samego siebie. Doszedłem jednak do wniosku, że pogląd, jakoby autor musiał wciąż wymyślać się na nowo, jest bzdurą. Ilekroć uciekałem od siebie, wychodziła mi słabsza książka. Uznałem więc, że będę dalej pisał tak, jak piszę. Może niekoniecznie z inspiracji prawdziwymi historiami, ale nie będę z sobą walczył. Piszę rzeczy, które cieszą mnie i czytelników. Odkryłem radość pisania dla ludzi i fakt, że – cytując zmarłego przyjaciela – moje książki mogą sprawić komuś przyjemność.

A co to za obiekt wpadł twoim zdaniem do basenu portowego w Gdyni w ową styczniową noc w 1959 roku?

Zacznę od tego, że jestem praktycznie pewien, że w kosmosie istnieje życie i prawie na pewno istnieje też życie inteligentne. UFO po prostu do nas nie przylatuje, bo powstrzymuje je owa Lemowska bariera odległości. Ten puchaty pancerz kosmosu jest nie do przebycia dla każdego, kto wpadnie na głupi pomysł wyprawy na Ziemię. I bardzo dobrze, bo ostatnią rzeczą, jaką chcę, to żeby jeszcze przyleciało tu UFO. (śmiech) A co spadło do basenu? Przypuszczanie odłamek satelity, który dziesięć godzin wcześniej rozpieprzył się nad Pacyfikiem. Pewności jednak nie mam, mógł to być także meteoryt. Oczywiście ten upadek został w mojej książce podkoloryzowany, ale pozostaje zgodny z miejską legendą. Wliczając ufoludka na plaży.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. Zuzanna Szamocka-Švec


Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady