Bez kobiet nie byłoby dobrego reportażu – wywiad z Mariuszem Szczygłem

11 października 2017


6 września premierę miała książka „Kaprysik” autorstwa Mariusza Szczygła. Choć część czytelników już mogła mieć w ręku ten zbiór reportaży (które ukazały się po raz pierwszy w 2010 roku), aktualne wydanie zyskało nową szatę graficzną i, co najważniejsze, opatrzone zostało dwoma nowymi tekstami. Autor w rozmowie z redaktorką Booklipsa opowiada, jak dopuścił do głosu swoją wewnętrzną kobietę, dlaczego nie pisze powieści, z jakiego powodu książka musi być jak szampan i… jak przymusił kilka kobiet w swoim życiu do przyjaźni.

Katarzyna Figiel: Czy „Kaprysik” to pana reporterski kaprys?

Mariusz Szczygieł: Kaprys to jest coś takiego ekstra. To jest coś, co spada na nas i żąda spełnienia, a my się temu z różnych powodów poddajemy. Ja zawsze lubiłem pisać o kobietach i lubię z nimi rozmawiać, więc ta książka to chyba nie jest reporterski kaprys. Właściwie uważam, że bez kobiet nie byłoby dobrego reportażu. Często wolę słuchać bohaterek niż bohaterów: kobiety opowiadają ciekawiej, z zupełnie innymi szczegółami. Nawet istnieje teraz coś takiego jak „her history”, czyli „jej historia”. Koncepcja mówiąca, że historia może być opowiadana przez kobiety i jak się okazuje ta historia jest trochę inna. To już udowodniła w latach 80. (a w zasadzie 90., bo wtedy dopiero to się ukazało w Związku Radzieckim) Swietłana Aleksijewicz, kiedy wydała opowieści żołnierek – kobiet, które były na froncie. I one mówiły o tym froncie zupełnie inaczej. Oczywiście nie porównuję naszych książek, bo moja to takie lekkie pisanie. Ale jest coś innego w tym, kiedy kobiety zaczynają opowiadać, a ja po prostu bardzo dobrze się czuję z moimi bohaterkami kobietami, a one się czują dobrze ze mną. I te różne „moje kobiety”, to znaczy kobiety, które są gdzieś tam w tej mojej orbicie, mają zaufanie do mnie – tak mi się wydaje.

A zdarzyło się panu zaprzyjaźnić z jakąś kobietą, która była bohaterką pana reportażu?

Może nie zaprzyjaźnić, ale być w dobrej komitywie. Natomiast ja kilka kobiet w swoim życiu przymusiłem do przyjaźni. To znaczy robiłem wszystko, żeby się z nimi zaprzyjaźnić, i żeby one mnie potraktowały jako bliską sobie osobę, jak bliskiego sobie człowieka. Zawsze to były kobiety o wiele starsze ode mnie, w wieku mojej mamy. Są takie trzy: Zofia Czerwińska – aktorka, Hanna Krall – pisarka i Helena Stachova – tłumaczka moich książek na czeski. One nie marzyły o poznaniu mnie, nie wiedziały w ogóle o moim istnieniu, a ja robiłem wszystko, żeby się znaleźć w ich orbicie i się z nimi zaprzyjaźnić.

Ale wracając do bohaterek, jestem zaprzyjaźniony z córką jednej z nich – pani Janiny Turek z „Reality”, która prowadziła księgowość swojego życia. I pani Ewa znalazła po śmierci mamy te ponad 700 zeszytów (jakiś czas później okazało, że jest ich nawet ponad 800). Zawsze mi przysyła kartki z wakacji, interesuje się tym, co ja robię. I w ogóle zawsze wyraża wdzięczność, że unieśmiertelniłem mamę. Ostatnio nawet mi doniosła, że MOCAK, czyli Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie, kupiło zeszyty mamy jako dzieło sztuki, jako artefakt.

Zupełnie mnie to nie dziwi. Dla mnie historia pani Turek jest swego rodzaju projektem artystycznym. Skojarzyła mi się z Vivian Maier. Ona też nie traktowała swojego fotografowania jako sztuki, to właśnie była forma zapisywania codzienności. Różnica polega jedynie na tym, że Vivian Maier robiła to za pośrednictwem zdjęć, a pani Turek przez spisywanie szczegółowych notatek. W Ameryce na podstawie takich historii powstają świetne filmy. Dlaczego u nas nie?

Janina Turek była już bohaterką wielu wystaw, prac magisterskich, prac doktorskich. Nie wiem, na ile można by było zrobić z tego dokument. Jak się spojrzy na te jej zeszyty, to to nie jest nic efektownego. Efektowne jest tylko to, że każda czynność ma swój numer: odebrała telefon po raz dwanaście tysięcy czterysta dziewięćdziesiąty trzeci, znalazła tysiąc siedemset osiemdziesiątą szóstą rzecz na ulicy, po raz pięćdziesiąty trzeci grała w domino. Te liczby porządkowe robią wrażenie. To, że każda z czynności, którą wykonała, każde zdarzenie, nawet z tych banalnych, które przeżyła, było bardzo demokratycznie przez nią traktowane. Nie było rzeczy ważniejszych i mniej ważnych. Przecież jak jej mąż wrócił z obozu w Auschwitz, to ona to zanotowała jako „powrót Lechosława Turka z Oświęcimia” w zeszycie wizyty niezapowiedziane. Była rzeczowa i konkretna. Nie wiem natomiast, na ile można by tutaj poszaleć filmowo, ale nie jestem reżyserem filmowym, nie znam się na tym. Powiem pani jednak, że ja miałem kłopot, jak to pokazać w reportażu.

Naprawdę? Dlaczego?

W tych zapiskach było mnóstwo, mnóstwo, mnóstwo szczegółów! I one były trochę jak burza piaskowa: kiedy pierwsze ziarnko piasku nam wleci do oka, zaboli nas to, jest to pewnego rodzaju wstrząs, ale potem jak już leci dużo tego piachu, tylko patrzymy, jak się ukryć. A reportaż musi być wciągający, frapujący. Dlatego zawsze staram się tak pisać teksty, żeby one były trochę jak kryminały. Nawet jak to jest banalna historia, to staram się dawkować, tak gospodarować materiałem, żeby czytelnik się czuł chociaż trochę wciągnięty. I tak samo chciałem zrobić z historią Janiny Turek. Więc myślę sobie: hmmm, to ja najpierw wyciągnę z tych zeszytów kilka dziwnych czynności – pojedynczo zupełnie normalnych, dziwne robią się dopiero w zestawieniu. I w jednym akapicie włożyłem, że znalazła jedną skarpetkę dziecięcą, innego dnia odebrała głuchy telefon, a jeszcze następnego ktoś zapukał do drzwi, ale pomylił mieszkania. Chciałem przez to zbudować atmosferę, może nie horroru, ale czegoś frapującego. To wcale nie było łatwe, żeby z tego zrobić coś efektownego. Potem jak się czyta, to czytelnik zawsze ma mieć poczucie, że to jest takie lekkie. Ale żeby to takie było, to ja muszę pogłówkować.

Pięć pierwszych tekstów, te, które były w pierwotnej wersji „Kaprysiku”, czyta się rzeczywiście bardzo lekko, choć w gruncie rzeczy opowiadają one o rzeczach ważnych i trudnych: o problemach codzienności. Mówi pan o tym, że reportaż musi być frapujący, ale czy codzienność może taka być?

Dla wielu autorów nie jest. Znam takich, którzy nie widzą w tym nic. Tym też w Polskiej Szkole Reportażu różnią się zajęcia Wojtka Tochmana i moje. Wojtek zawsze mówi, że on nie chce pisać o rzeczach błahych. Ja też nie chcę pisać o błahych, ale tam gdzie ja w jakimś banale znajduję coś, co mnie fascynuje, on raczej nie widzi nic. I na przykład jak omawiamy ze studentami tematy na reportaże, to Wojtek zawsze mówi: „dla mnie to nie jest temat, ale spytajcie Szczygła, jakby to widział”. Bo ja to niezwykle lubię: żeby w sytuacji zwyczajnej czy banalnej znaleźć coś szczególnego, żeby coś z tego wycisnąć. Może to wynika z tego, że jestem jedynakiem, że zawsze mnie rodzice wbijali w ambicję i że nawet jak czasem nie ma tematu, to robię wszystko, żeby on tam był. A jeśli już nie ma tematu, to chcę chociaż formą troszkę podziałać.

Jest w „Kaprysiku” tekst pod tytułem „Dowód”: mąż bardzo kocha żonę, nic nie wskazuje, żeby ona go zdradzała, albo on ją, nie umarło im żadne dziecko, żadne z nich nie choruje na jakąś straszną chorobę. Po prostu on ją tak kocha, że postanowił wystawić dla niej pomnik w miejscu, gdzie się poznali. I to jest ładne i fajne, ale teraz napisz tu człowieku o tym reportaż. Bo zło jest efektowne, prawda? A jak nie ma zła, to wszystko się robi już takie płaskie, takie naiwne, takie kiczowate. No i ja takie zadania lubię. Choć czytelnicy mogą oczywiście różnie określić, jak mi to wyszło.

À propos wyzwań: większość z historii opisywanych w książce stanowi idealny materiał na powieść. Nie kusiło pana, żeby puścić wodze wyobraźni i na bazie którejś z nich napisać książkę beletrystyczną?

Umiem zmyślić półtora zdania, może jedną czwartą akapitu i dalej mi nie pójdzie. Mam jakąś blokadę. A tę blokadę mam z lęku przed wstydem. Otóż jak ja coś piszę z życia, i to jest kiczowate, albo tanie, oczywiste, szmirowate – jak to się teraz mówi, kiedy ocenia się literaturę, dzieła sztuki, czy filmy – to ja wtedy mówię: „tak, ale to się zdarzyło, ja się musiałem trzymać prawdy”. I boję się, że moje wymysły byłyby kiczowate z natury, wiec nie mam odwagi.

A reportaż jest bezpieczny.

Tak, reportaż daje mi poczucie bezpieczeństwa. Weźmy na przykład jednego z moich bohaterów z książki „Gottland”, Zdenka Adamca – chłopca, który podpalił się pod Muzeum Narodowym w Pradze. On prawdopodobnie ze swojego miasteczka do Pragi jechał autobusem i ja, za radą Wojtka Tochmana, 10 czy 11 dni po tej tragedii przebyłem tę samą drogę autobusem. Chciałem udokumentować wszystko to, co on widział po drodze. I wie pani, że pierwszy billboard, jaki zobaczyłem i jaki pożegnał Zdenka, kiedy odjeżdżał ze swojego miasteczka, dotyczył kliniki chirurgii plastycznej? Dokładnie to brzmiało tak: „Już czas, zrób coś w zgodzie ze swoim sumieniem. Skorzystaj z liftingu skóry”. On, który jechał się podpalić, który w wyniku tego miał spaloną większą część skóry. I jeszcze to „zrób coś w zgodzie ze swoim sumieniem”, a on po to właśnie jedzie do Pragi: żeby w zgodzie ze swoim sumieniem zaprotestować przeciwko złu tego świata. Przecież gdybym to wymyślił, byłoby kiczowate, zbyt proste, łatwe. A tak mogę wszystkim, którzy tak powiedzą, pokazać zdjęcie, które na dowód zrobiłem. Dlatego zazdroszczę pisarzom odwagi w wymyślaniu. Ja jej nie mam.

Straszna szkoda, bo opisywane przez pana historie mają wielki potencjał powieściowy. Dla mnie większość z nich kryje jakąś tajemnicę.

To się cieszę, bo ja mam taki zarzut do reportażu polskiego, a do światowego to już w ogóle – a czytam dosyć dużo – że dobija się puentę deską, że wszystko musi być dopowiedziane. A chyba warto wierzyć w inteligencję czytelnika, w jego chęć przeżycia przygody z naszym tekstem. Oczywiście zupełnie inną kwestią jest reportaż interwencyjny, gdzie demaskuje się pewne patologie w sądach, w ośrodkach opieki społecznej, w domach dziecka i tak dalej. Tam musimy dopowiedzieć, ale nie przy takim typie pisania, jaki uprawiam. Ja po prostu chcę zrozumieć jednych ludzi dla innych, w imieniu czytelników zrozumieć kogoś, kogo oni nie mogą poznać. I mój reportaż może być trochę jak sfastrygowana bluzeczka, a nie taka dokładnie uszyta.

Nowe wydanie „Kaprysiku” uzupełnił pan o dwa kolejne reportaże. Ale mają one zupełnie inny styl niż te wcześniejsze: są poważniejsze, zdradzają więcej szczegółów, przez co możemy lepiej poznać bohaterki. Są zatem bardziej taką dokładnie uszytą bluzką. Dlaczego zdecydował się pan połączyć je z tymi lekkimi z natury tekstami?

W przypadku tekstu o Idzie Kamińskiej, o której się nie wie, że była jedyną polską aktorką nominowaną do Oscara, i która w 1968 roku postanowiła opuścić Polskę, pomyślałem sobie, że z jednej strony to jest kolejna moja bohaterka, która szuka dla siebie lepszego miejsca. Wracam do tego powiedzenia Zofii Czerwińskiej, że „najlepsze miejsce na namiot jest trochę dalej”, które stanowi motto „Kaprysiku”. I z jednej strony ona spełnia tę ideę, ale z drugiej strony tutaj mogłem pokazać kawałek historii, z którą ona się sama zmaga, historii Polski i Europy. Wydawało mi się, że to troszkę wzmocni nowe wydanie tej książki, że nie będzie to już tylko taka książeczka lekka, łatwa i przyjemna. Bo wydaje mi się, że w książce powinno być jak w coca-coli, albo jak w szampanie: że powinno się mienić od różnych rzeczy. Powinno być tam coś, co nas rozbawi, ale i coś, co nas złapie za gardło. To jest taki ideał książki i wydawało mi się, że temu poprzedniemu „Kaprysikowi” brakowało troszkę tej różnorodności, tego cienia, że te opowieści były zbyt jasne.

Czyli to z tego wynika powrót do tego projektu? Żeby tę książkę w pewien sposób dopełnić?

Teraz jestem z niej w pełni zadowolony. W ogóle pierwsze wydanie miało bardzo mały nakład, taki bibliofilski raczej. Teraz to jest poważniejszy projekt. Co ciekawe, książka miała wtedy podtytuł „Damskie historie” i przy nowym wydaniu zastanawiałem się, czy jak jest ta historia Idy Kamińskiej, to jest sens pisać ten podtytuł. Ale myślę, że tak, bo w słowie „damskie” – fryzjer damski, krawiec damski – jest coś takiego konfekcyjno-lekkiego, a ja chciałem przekonać, że damskie to nie musi znaczyć lekkie, że to nie musi być wcale fiku-miku. Więc celowo z wydawnictwem zostawiliśmy ten podtytuł.

Ale tytuł główny: „Kaprysik” także każe myśleć, że to będą lekkie i błahe historie. I tak jest na początku, a potem nagle ta mocna końcówka.

Ta końcówka ma też ważną wymowę. Ida Kamińska miała poważny kaprys – tak go nazwijmy – żeby wyjechać z Polski w ramach solidarności z innymi Żydami. Potem się jednak okazało, że to miejsce na namiot wcale nie było dobre, że w Stanach spotkały ją złe rzeczy. Owszem, może nam się wydawać, że gdzie indziej będziemy żyć godniej, lepiej, ale wcale nie musi tak być. To może być wielki zawód. No i tak się ta książka kończy, niestety tym, że nigdy nie możemy być niczego pewni.

Wielki Zachód i wielki zawód.

O, dokładnie tak!

Część z tych historii, jak można przeczytać w „Kaprysiku”, trafia do pana sama – ktoś do pana pisze, ktoś inny dzwoni i mówi, że ma jakąś interesującą historię. A skąd pomysły na inne tematy?

Prześledźmy, jak to się stało w „Kaprysiku”. W przypadku „Reality” córka pani Janiny Turek zadzwoniła do mnie, że chce wystąpić w telewizji i ja ją namówiłem, żeby powstał tekst. „Kaprysik” – fotograf, który fotografuje bohaterkę, napisał do redakcji. „Kartka” – znalazłem kartkę w kawiarni. „Dowód” – przeczytałem w gazecie, że rektor AGH wystawił pomnik swojej żonie, co według autora tekstu było oburzające. Ale on myślał, że to jest za pieniądze uczelni, a rektor wystawił to za własne pieniądze. Więc ja od razu wyczułem, że to jest historia o takiej spełnionej, fajnej małżeńskiej miłości.

Potem jest Izabela Skrybant – to redakcja „Wysokich Obcasów” bardzo chciała, żeby powstał o niej poważny tekst. Izabela Skrybant, wokalistka Tercetu Egzotycznego, jest rodzajem ikony, lalki, która przywdziała maskę południowoamerykańską, ale w zasadzie nie wiadomo, kim jest ta kobieta naprawdę. Poznałem już wcześniej panią Izabelę i wiem, że jest taką osobą z krwi i kości, bardzo szczerą i otwartą. Więc jak dostałem tę propozycję, to chętnie się zgodziłem. Tylko że ja nie robię wywiadów, więc kolega z „Gazety Wyborczej”, Dariusz Zaborek, pojechał ze mną na tę rozmowę, bo jest mistrzem wywiadu.

Kolejny tekst to „Serial na dwa długopisy” – napisała do mnie jedna z bohaterek, że posiada dużo listów, które wymieniały przez lata z koleżanką, i one stanowią dowód przyjaźni dwu kobiet pracujących. Natomiast tekst o Idzie Kamińskiej sam wymyśliłem – po tym jak obejrzałem film „Sklep przy głównej ulicy” i dowiedziałem się, że on dostał Oscara. Pomyślałem sobie wtedy: „zaraz, a kim jest ta aktorka?”. Sprawdziłem w encyklopedii, że była nominowana do Oscara i zobaczyłem, że nikt o niej nie napisał żadnego porządnego tekstu – poza tym, że w latach 90. wyszła jej autobiografia, ale w bardzo niskim nakładzie.

Także bardzo różnie to bywa z pomysłami na teksty. Na przykład wczoraj kolega napisał do mnie: „słuchaj, dwie kobiety w powiecie wałbrzyskim, matka i córka, obie księgowe, kupiły cmentarz. Zainteresuj się tym! Mogę ci zdobyć numer do córki”. No i już rozmawiałem z jedną z nich wczoraj.

I dlaczego kupiły ten cmentarz?

A, to się wyjaśni w moim tekście! Ja się ogólnie dość szybko entuzjazmuję, a czasami ta historia może nie okazać się tego warta. Wtedy staram się entuzjazmować tym, jak ja to napiszę. To jest znane wśród piszących: jak temat jest bogaty, to się daje skromny fason, skromny ścieg. Tak jak w krawiectwie: jak materiał jest trochę gorszy, to się troszkę nadrabia formą; tu sobie zrobimy falbanki, to się bardziej zwróci uwagę na te falbanki niż na sam materiał. Ale w ogóle najciekawsze w tej pracy jest to, że jadę z jakąś wizją danej osoby czy jakiegoś tematu i na miejscu z tej wizji pozostają strzępy, nie zostaje nic. Często życie potrafi być o wiele bardziej zaskakujące i nieoczywiste, niż możemy to sobie wyobrazić. Coś może być dla mnie z góry oczywiste, a tutaj życie mówi: o nie, kochany! Co z tego, że 31 lat jesteś reporterem. Wyobraziłeś sobie coś, to teraz wszystkie twoje wyobrażenia rozprysną się w drobny mak.

We wstępie do książki napisał pan, że w trakcie pisania dopuścił do głosu swoją wewnętrzną kobietę. Czy dokonał pan jakiegoś odkrycia na swój temat w związku z tym, że ta kobieta zagościła w panu na trochę dłużej?

Dzięki temu, że zagościła przestałem się tego wstydzić. I to jest coś bardzo ważnego, dlatego że każdy z nas, niezależnie od płci, ma w sobie pierwiastek męski i żeński. My mężczyźni nie powinniśmy wstydzić się rozpłakać, dopuścić do siebie pewien rodzaj wrażliwości. Myślę, że ja ją mam. Ten pierwszy raz, kiedy sobie uświadomiłem, że ja chyba inaczej słucham niż inni, to było, jak pisałem reportaż upadku pewnego małego miasteczka na Dolnym Śląsku w roku 1992. Jedna z bohaterek była właścicielką zakładu kosmetycznego, która zbankrutowała, bo nie było kobiet chętnych na upiększanie. I ona powiedziała mi, że z rozpaczy przestała już malować paznokcie na seledynowo. Tylko kobieta może powiedzieć coś takiego, i jeszcze dodać, że na seledynowo. Ja to oczywiście napisałem w tym tekście i koleżanka, która go przeczytała, powiedziała mi, że to brzmi tak, jakby pisała go kobieta. I dodała: „to jest coś strasznie fajnego, że ty słyszysz takie rzeczy, ktoś inny uznałby to za jakąś bzdurę. Nie trać tego!”. Wtedy zacząłem się zastanawiać, czy to usłyszał reporter, czy kobieta w reporterze. Ale mam wrażenie, że to ta kobieta, i ja się tego nie wstydzę.

A czy uważa pan, że jest to książka także dla mężczyzn?

Wiem, że ją kupują, bo mi przynoszą do podpisu dla żony albo dla partnerki. Ale są też tacy, którzy czytają sami. Na przykład niedawno pewien mężczyzna powiedział mi, że on po lekturze zrozumiał, o co tym kobietom tak naprawdę chodzi w życiu. Bardzo mnie to zaciekawiło, bo każdy przecież inaczej czyta książki, więc go podpytałem. Według niego kobietom chodzi o to, żeby być szczęśliwymi i spełnionymi, i w związku z tym one muszą sobie spełnić czasami jakąś zachciankę, ale nie chodzi o zachciankę typu pójdę na lody, tylko o realizację jakiegoś swojego celu lub celiku. Zrobienie jakiegoś zdjęcia u fotografa, pojechanie gdzieś i stanięcie w jakimś miejscu – chodzi o to, żeby zrobić coś dla samej siebie, coś, co inni mogą odebrać jako głupotę, rzecz nieważną. Kobiety bardzo doceniają imponderabilia w swoim życiu, czyli rzeczy symboliczne, które mogą dać więcej satysfakcji niż rzecz konkretna, niesymboliczna. Kobiety, czy może w ogóle pewne osoby, choć częściej są to kobiety, niekoniecznie zadowoli samochód czy jeszcze jeden pokój w domu. Je raczej zadowoli obserwowanie zachodu słońca na tarasie w towarzystwie swojego mężczyzny, z którym wreszcie będą mogły porozmawiać o filmie, a nie o tym, że muszą spłacać kredyt. To są proste rzeczy i może trochę w stylu Coelho, ale nie wstydźmy się tego, bo o tym też trzeba mówić.

A które kobiety stanowią dla pana najważniejsze kobiece inspiracje, tak życiowo i pisarsko.

Po pierwsze moja mama Stefania Szczygieł. Bez niej, bez jej determinacji, żeby mi kupować książki, chyba by nie było tego mojego horyzontu. Kupowała mi właściwie każdą książkę, którą zachciało mi się mieć, a nie byliśmy bogatą rodziną. Żyliśmy w małym miasteczku, mama pracowała w pralni całe życie, tata był malarzem pokojowym.

Drugą jest Baba Jaga – czyli pani Gienia, która mieszkała pod nami. Ona ciągle stukała w sufit, bo wszystko jej przeszkadzało – nie mogliśmy kroku zrobić w domu, żeby ona nie stukała za nami szczotką. Przez to ja się bardzo bałem przejść koło jej drzwi i prawdopodobnie z tego się bierze to, że ja jestem taki sympatyczny wobec wszystkich, że mam pozytywne podejście do ludzi. Powiedziałem sobie, że nie chcę być kimś, koło kogo dzieci boją się przechodzić.

Trzecią jest moja nauczycielka w podstawówce, Danuta Balska, która widząc, że uwielbiam pisać, zadawała mi dodatkowe wypracowania. Zadawała mi ich tyle, że nie miała już kratek w dzienniku – bo to jeszcze były takie dzienniki lekcyjne z kratkami – więc założyła zeszyt na wpisywanie ocen za moje wypracowania. A ja lubiłem je pisać.

Czwarta ważna kobieta to Maria Wodyńska, inna polonistka z czasów podstawówki. Ona była opiekunką samorządu, a ja przewodniczącym, i kiedy byłem w siódmej klasie, poważnie rozmawiała ze mną o Teatrze Telewizji. Pamiętam, że na przykład w ósmej klasie obejrzałem Kantora i w ogóle nie wiedziałem, o co chodzi. Aktorzy tylko chodzili wokół po scenie i coś nosili. I Maria Wodyńska na poważnie mi to tłumaczyła.

Piąta to już była Hanna Krall – tego nie muszę tłumaczyć, szósta to Zofia Czerwińska, moja przyjaciółka, a siódma to Helena Stachova z Pragi. I te trzy ostatnie, tak jak już mówiłem, to są takie trzy panie, które ja dopadłem ze swoją ochotą na przyjaźń.

I ostatnie już pytanie: czy szykuje pan jakieś książkowe nowości w najbliższym czasie?

Za dwa lata wyjdzie druga część „Projektu: Prawda”, a za półtora roku nowa książka o Polsce – taki reportaż całościowy, nie zbiór tekstów, tylko cała książka o Polsce. Akcja będzie obejmowała czasy od roku 1981 aż do dziś.

Brzmi bardzo ciekawie. Czyli czytelnicy mają na co czekać.

Rozmawiała: Katarzyna Figiel
fot. Bartek Kowal / Latający Kowal Fotografia

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: wywiady