Będę pisać po swojemu – wywiad z Maciejem Siembiedą, autorem „Gambitu”
Walka wywiadów i walka uczuć. Polityczne spiski, wojenny terror, zbrodnicze namiętności. Maciej Siembieda serwuje nam w „Gambicie” szpiegowską historię osnutą na faktach, która mogłaby posłużyć za kanwę kolejnego filmu o Jamesie Bondzie. W prozie cenionego reportażysty sensacyjna otoczka doskonale współgra jednak z życiowym dramatem głównych bohaterów, którzy muszą zmagać się z niebezpieczeństwem wojny. Autor opowiada nam w wywiadzie o inspiracjach, jakich dostarcza życie, roli przypadku i poświęceniu dla wyższych celów.
Marcin Waincetel: Wspominał pan niejednokrotnie, że pomysł na „Gambit” narodził się na cmentarzu. W miejscu symbolicznym, miejscu pamięci. Czy zatem troska o pamięć – historyczną, narodową, a także związaną z konkretnymi ludźmi – stanowiła główną motywację do napisania tej powieści?
Maciej Siembieda: Nie, bynajmniej. Mam pewne przyzwyczajenie – otóż czytam nagrobki. Dzięki nagrobkom znalazłem zresztą niejeden temat. Tak było i tym razem. Trafiłem w Bytomiu na nagrobek, na którym nic się nie zgadzało. Na tablicy upamiętniającej było tyle sprzeczności, tyle zagadek… A to przecież mała, drobna inskrypcja. Postanowiłem zbadać sprawę. Minęło bodajże pół roku. Nic w tym czasie nie znalazłem. Napisałem tekst z gatunku „ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Kolejne pół roku i znów – żadnych nowych tropów. Aż w końcu przyszedł taki dzień, w którym to odezwał się do mnie jeden z głównych bohaterów całej historii. Zadzwonił z Monachium i zaprosił mnie do siebie. Pojechałem do Niemiec i tam poznałem całą prawdę.
Można powiedzieć – rozpoczęła się gra, żeby nawiązać do tytułu pańskiej książki. Bo gambitem nazywa się otwarcie szachowe, w którym poświęca się figurę bądź figury, aby uzyskać jak najlepszą pozycję. W powieści poświęca się przede wszystkim Wanda, prawda?
Moja bohaterka zawsze czuła się pionem na czarno-białej szachownicy wydarzeń. Ktoś nią ciągle grał. Sytuacje, w których się znalazła, jej emocje, jej wybory… ona była notorycznie poświęcona lub, jak pan to zauważył, sama się poświęcała. Przecież wyjechała ze swojej ojczyzny na zachód. Dołączając do wywiadu, zostawiła Polskę – właściwie bez prawa do powrotu. Wanda chciała jednak zmienić zasady gry. Nie chciała być już wykorzystywana, lecz podjąć własną inicjatywę. Sama decydować o sobie. Tym samym… też się poświęciła. To podwójny gambit. Z jednej strony chciano ją poświęcić – w czasach okupacji, kiedy współpracowała z Kalksteinem i również potem, w Monachium – z drugiej poświęciła w pewnym sensie własną prywatność, aby wygrać zdecydowanie większą partię. Było to oczywiście podyktowane także emocjami, bo przecież przez całe swoje życie była przekonana, że jej ukochany z czasów wojny był zdrajcą.
O co właściwie toczyła się jej gra? Brat Wandy chciał pomścić śmierć ojca. A ona?
To była rozgrywka przeciwko zdrajcom. Dlatego właśnie wybrała pracę w wywiadzie.
Zarówno Wanda, Ryś, jak i Jerzy Ostrowski to osoby, które musiały się ukrywać. Byli osaczeni. Właściwie pozbawieni domu.
Istotnie, są to ludzie, o których można byłoby powiedzieć, że są przemieleni przez młyn historii. Młodzi ludzie, którzy mogli kochać, żyć normalnie, próbować układać sobie życie, a trafili w taki wir wydarzeń wojny – zdrady, domysłów, niepewności… poszukiwania prawdy.
Znać to zresztą w pana pisarstwie, choćby za sprawą niewiarygodnego przywiązania do opisu detali…
W tym między innymi tkwi uroda tego typu opowieści. Często spotykam się z zarzutami o to, że zbyt nadmiernie fantazjuję. Że wymyślam jakieś niestworzone historie. A tak naprawdę niemal wszystko, co opisuję, zdarzyło się naprawdę. Bez koloryzowania. Proszę mi wierzyć, że poza Wandą, która jest postacią fikcyjną, zdecydowana większość postaci i wydarzeń istniała w rzeczywistości.
Oddaje pan też tragizm, co widać najdobitniej choćby w losach Jerzego Ostrowskiego, który zdaje się przypominać Józefa K. z „Procesu” Kafki. Osaczony, przekonany, że zostanie aresztowany i ukarany za nie swoje winy.
Bał się o to niemal do końca życia, dlatego uciekł z Polski. Jako młody chłopak przeżył wojenną traumę. Miał prawo obawiać się całego systemu. To były okropne czasy.
Czy zatem jesteśmy zdeterminowani przez czas, w którym żyjemy?
Absolutnie – stanowimy pionki w rozgrywce historii.
A czy naszym życiem rządzi przypadek?
Pracując jako reporter, widziałem tyle nieprawdopodobnych wręcz zbiegów okoliczności, że stałem się absolutnym zwolennikiem, wręcz wyznawcą teorii, że tak się często dzieje.
Skoro tak, to jaką rolę pełni w życiu literatura? Wspominał pan wielokrotnie, że w czasie tworzenia „Gambitu” odzywał się w panu wewnętrzny głos reportera.
Według mnie literatura powinna być nauczycielką pokory. Czyli… żeby nie zdawało nam się przypadkiem, że tylko my decydujemy o sobie. Że to, co dzieje się wokół nas – wydarzenia, zjawiska w życiu społecznym, państwowym – że to w zasadzie nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Nie ma nic bardziej mylnego i zgubnego, niż myślenie o sobie jako o pępku świata. Powinniśmy być przygotowani na to, że w naszym życiu wydarzyć się mogą naprawdę różne rzeczy. W każdej chwili. Bo nie znamy ani dnia, ani godziny. I to wcale nie jest przestroga. Nie należy się tego bać, powinniśmy się z tego cieszyć. Może jutro, nagle, wygramy fortunę. Może spotka nas nieprawdopodobne szczęście. Kofta napisał kiedyś: „Wielkim artystą jest przypadek, człowiek artystą jest malutkim”. Mocno wierzę w sens tych słów.
Co było dla pana najtrudniejsze podczas pisania „Gambitu”?
Najwierniejsze oddanie historii, ale oddanie jej w sposób atrakcyjny. Chciałem, żeby tę książkę można było uznać za thriller. Emocjonujący, w którym nie brakuje zwrotów akcji, stosunkowo mało jest opisów. Pisałem „Gambit” dla przyjemności, aczkolwiek nie spuszczając z oczu wymogów rynku i preferencji czytelników, do których trzeba się w pewien sposób dostosować. Ciągle się tego uczę.
Czy w tej nauce korzysta pan z literackich wzorów? Jeśli tak, to jakich?
Zanim zacząłem pisać, to czytałem. Myślę, że pochłonąłem około pół tysiąca powieści sensacyjnych. Chciałem nasiąknąć tym stylem, poczuć go. Uważam, że każde przeczytane zdanie stanowi swoistą wpłatę do banku literackich pomysłów. Z tych wpłat tworzy się lokata. Ona procentuje. Człowiek robi się po prostu oczytany w danej konwencji. Naczytałem się mnóstwo tych historii. Jeśli chodzi o mistrzów z tej półki, to bardzo lubię Folletta. Znakomicie opowiada. Narracyjnie radzi sobie najlepiej. Bardzo lubię Forsytha. Proszę zwrócić uwagę – miliony ludzi na świecie z wypiekami przeczytały „Dzień Szakala”, mimo że wszyscy wiedzieli, jak się to skończy. To jest jednak mistrzostwo świata – trzyma w napięciu do ostatniej strony.
Nie inaczej jest z „Gambitem”. No właśnie, dla kogo jest „Gambit”? Kto będzie z tej lektury najbardziej usatysfakcjonowany?
Dla miłośników dobrej opowieści. Chciałbym, aby wysłuchali mnie ludzie, którzy mają chwilę czasu, którzy nie potrzebują być wiecznie wodzeni za nos i oszukiwani, będąc wprowadzanym do jakiegoś labiryntu, z którego autor – łaskawie lub nie – ich wyprowadza. Chciałem stworzyć opowieść dla wszystkich, którzy mają w sobie instynkt ciekawości. To nie jest powieść ani prosta, ani uproszczona. Trzeba na nią znaleźć czas. Marzyłem o tym, aby pisać dla przyjemności, będąc – jak ja o tym mówię – w popołudniu swojego życia. Zamierzałem dać sobie radość i z kimś tą radością się podzielić. Bardzo też mi zależy na podkreśleniu tego, że ja nie biorę udziału w żadnych wyścigach. Nie mam w sobie chciwości sukcesu. O wyniki, sprzedaż, czytelników… mnie to nie interesuje, a nawet nieco żenuje, gdy widzę taką pogoń – zrobić wszystko, aby książka się spodobała. Będę pisać po swojemu.
Rozmawiał: Marcin Waincetel
fot. Renata Dąbrowska
Kategoria: wywiady