banner ad

Ani o jedną stronę za dużo – rozmowa z Johanem Harstadem o powieści „Max, Mischa i ofensywa Tet”

30 października 2025

Johan Harstad w bardzo młodym wieku podbił literacki rynek i nigdy nie oddał już pozycji jednego z ciekawszych współczesnych pisarzy norweskich. Do polskich czytelników trafiło właśnie jego najbardziej imponujące rozmachem dzieło, epicka powieść „Max, Mischa i ofensywa Tet” (wyd. Relacja). Rozmawialiśmy z autorem tej wielkiej (nie tylko rozmiarami) książki.

Sebastian Rerak: Mówi się o Norwegach, że pozostają pod wielkim wpływem kultury amerykańskiej. Czy słusznie?

Johan Harstad: Zdecydowanie tak, i jest po temu kilka powodów. Po pierwsze migracja z Norwegii do USA była drugą najliczniejszą w historii Europy. Pod względem odsetka populacji wyprzedzili nas tylko Irlandczycy. W ciągu 100 lat, od roku mniej więcej 1820, do Ameryki udało się około 800 tysięcy lub nawet milion Norwegów. Dzisiaj 3-4 miliony mieszkańców USA legitymuje się norweskim pochodzeniem. Po drugie zaś Norwegia zacieśniła stosunki z USA po II wojnie światowej, w trakcie realizacji Planu Marshalla. No i wreszcie po trzecie, kiedy pod koniec lat 60. odkryliśmy złoża ropy na Morzu Północnym, zjawiło się u nas wielu amerykańskich nafciarzy. Zwłaszcza w moim rodzinnym Stavanger, gdzie nagle zaroiło się od robotników z samego Teksasu. Wszystko to sprawia, że Norwegia istotnie jest silnie związana kulturowo ze Stanami Zjednoczonymi.

Choć bardzo liczna, norweska diaspora w Ameryce nie wykreowała chyba własnego folkloru jak Irlandczycy czy Włosi?

Irlandczycy i Włosi mają bardzo silne poczucie narodowej tożsamości, więc łatwiej im kultywować swoje tradycje. Norwegia ma tak naprawdę dość krótką historię – krajem z prawdziwego zdarzenia stała się dopiero w 1905 roku, po rozpadzie unii ze Szwecją i ogłoszeniu niepodległości. Byliśmy więc niejako zmuszeni do asymilacji i raczej przyjmowaliśmy amerykańską kulturę, niż importowaliśmy własną.

Jednakowoż przez kilka dekad jedna z dzielnic Brooklynu była bardzo norweska, bo zamieszkana przez „naszych” marynarzy. Istniały też silne ośrodki w Minnesocie i Dakocie.

Dopytuję o to, ponieważ główny bohater twojej powieści przejawia ciekawą dynamikę. Z jednej strony nie brakuje mu zdolności do asymilacji, z drugiej jednak ewidentnie nie czuje się częścią Ameryki.

To prawda. W dużej mierze wynika to z tego, że Max nie przeniósł się do USA świadomie, lecz trafił tam wraz z rodziną. Ludzie wybierają emigrację z wielu powodów, które sprowadzają się po prostu do potrzeby zmiany dotychczasowego życia. On nie miał nic do gadania, więc czuje się bardziej jak zesłaniec niż imigrant. Fakt, że unika całkowitej integracji, jest jego formą protestu – przede wszystkim przeciw własnym rodzicom.

Max jest uznanym reżyserem teatralnym, Mischa ma doświadczenie w sztukach wizualnych, a Owen zajmuje się muzyką. To przypadek, że troje twoich bohaterów reprezentuje różne formy sztuki?

Poniekąd tak. Byłem niechętny przedstawianiu każdego z nich jako artysty, ponieważ sposób ukazywania ludzi sztuki w książkach lub filmach jest zazwyczaj bardzo nudny i brakuje mu autentyzmu. Dla dobra historii musiałem to jednak zrobić, co wpędziło mnie w pewien dołek. (śmiech)

Jednocześnie jednak realistyczne sportretowanie tych bohaterów było ciekawym wyzwaniem. Mam odrobinę doświadczenia w pracy w teatrze, przez długi czas zajmowałem się designem, a od jakichś 5 lat próbuję także malarstwa. Nie znam się może na kręceniu filmów, ale mam znajomych filmowców, więc zawsze mogłem z nimi o tym pogadać. To był dla mnie punkt wyjścia, aby działać dalej. Namalowałem sporo obrazów na wzór tych, które tworzy Mischa, aby mieć je przed oczami i móc je opisać. Zależało mi na czymś więcej niż teoria – te prace musiały istnieć w realnym wymiarze. Przez pół roku zajmowałem się więc malarstwem, co było całkiem fajną przygodą.

Można tę książkę opisać na wiele sposobów, także jako opowieść o dorastaniu. Próżno tu jednak szukać twoich własnych doświadczeń. Powiedziałeś nawet, że akcja zaczyna się w miejscu przypominającym twoje rodzinne miasto i na tym podobieństwa do życia się kończą.

Miałem po temu bardzo ważny powód. Dzień, w którym napisałem pierwsze zdanie, jakie trafiło do tej powieści, był zarazem dniem premiery pierwszego tomu „Mojej walki” Karla Ovego Knausgårda. To oczywiście świetna literatura, ale pod jej wpływem postanowiłem, że nie będę się w ogóle zbliżał do autofikcji.

Faktem jest, że wykorzystałem w fabule pewne realne miejsca, w tym moje miasto i ulice, na których dorastałem. Pojawiają się w niej także osoby podobne do moich znajomych. Czułem jednak, że bardziej zbliżę się do czegoś naprawdę osobistego i prawdziwego, jeśli zdam się na własną wyobraźnię.

Doceniam autofikcję, jeśli jest dobrze napisana, niemniej nie jest to moja forma wyrazu. Próbowałem jej kilkakrotnie i zawsze coś mi zgrzytało. Prawdziwym wyzwoleniem okazało się więc dla mnie zrozumienie, że mogę osadzić akcję w realnych geograficznie miejscach, ale nadal postawić na zupełną fikcję, jeśli chodzi o wydarzenia.

Właściwie to nawet umniejszasz swoją obecność w powieści. Czytamy w niej o pewnym mężczyźnie imieniem Johan, ale szybko dowiadujemy się, że nie pojawi się już więcej.

Uciekłem się do tego zabiegu pod wpływem impulsu. Wprowadziłem siebie do fabuły i zaraz ją opuściłem, aby zasygnalizować, że nie jest to opowieść o mnie, a Max nie jest moim krypto-portretem. Ciach, sprawa zamknięta! Nie ma mnie tu. (śmiech)

Co zabawne jednak, niektórzy z bohaterów mają w sobie więcej ze mnie, niż mógłbym planować. Zwłaszcza postaci kobiece.

A dlaczego właśnie one?

Chyba dlatego, że łatwiej mi jest w nich zamaskować samego siebie. Zakładam, że nikt się tego nie domyśli, choć powininem i tak podkreślić, że „Max, Mischa i ofensywa Tet” nie jest powieścią z kluczem, w której trzeba odszukać autora.

Swoją drogą teraz, kiedy o tym rozmawiamy, przypomina mi się, że gdzieś na początku powieści, w okolicach 200. strony (zważywszy, że cały tom liczy ich blisko 1200, faktycznie mowa o początku książki – przyp. red.), zawarłem dosłownie dwa czy trzy zdania na temat zdarzenia, które rzeczywiście miało miejsce z moim udziałem. Jednocześnie na świecie są może trzy lub cztery osoby, które powinny wiedzieć, o co chodzi, i może uśmiechną się w trakcie lektury.

Z książki przenikają jednak twoje fascynacje muzyczne czy filmowe. Masz do nich silny emocjonalny stosunek?

Zdecydowanie bardziej w tej książce niż jakiejkolwiek wcześniejszej. Przez lata, ilekroć pisałem na przykład o muzyce, starałem się, by była to muzyka, jakiej sam raczej nie słucham. Tym razem jednak dalece bardziej naturalnym wydało mi się nawiązanie do rzeczy, z którymi mam emocjonalną relację. Wprowadziłem więc do fabuły nie tylko realne miejsca, ale też prawdziwe tło kulturowe. Przyznaję, że mam podobny stosunek do „Czasu apokalipsy” co Max i – tak jak on – obejrzałem ten film aż zbyt wiele razy.

Analogicznie jest z muzyką, bo w powieści znaleźć można sporo Sonic Youth i Hüsker Dü. Może nie jest to szczególnie ciekawa anegdota, ale tego drugiego zespołu zacząłem słuchać poniekąd z poczucia winy. Kiedyś w Minneapolis brałem udział w publicznym czytaniu razem z Bobem Mouldem, liderem Hüsker Dü. Zapytał mnie potem, czy chcę wyskoczyć na piwo, a ja speszony odparłem, że muszę iść do hotelu, ponieważ nie znałem zbyt dobrze jego muzycznego dorobku. Potem tego bardzo żałowałem, nadrobiłem zaległości i umieściłem piosenki Hüsker Dü w powieści. Niejako, żeby się zrehabilitować. (śmiech)

Johan Harstad podczas targów książki we Frankfurcie (fot. NearEMPTiness/Wikimedia Commons)

Zauważyłem, że w recenzjach „Maksa, Mischy i ofensywy Tet” powtarza się pewien komplement: książka nie jest ani o jedną stronę za długa.

Moja redaktorka powiedziała mi bardzo mądrą myśl, która wyryła mi się w pamięci. Otóż im dłuższa staje się książka, tym bardziej każdy kolejny akapit musi uzasadniać swoje istnienie. Ta zasada stała się moją mantrą. Musieliśmy upewnić się, że każda część powieści ma swoje miejsce i cel. Dodam, że mój wydawca bardzo mnie wspierał przez cały czas. Jestem z nim związany od blisko 25 lat i zawsze nasza współpraca była bardzo dobra.

To, że recenzenci piszą, że książka nie jest za długa, można chyba uznać za spełnienie marzeń każdego pisarza. Jestem niewymownie zadowolony z takich opinii. Dodam jednakowoż, że wycięliśmy całkiem sporo fragmentów, który zebrałem w odrębnym dokumencie liczącym około 560 stron. Nie jest to jednak 560 stron dodatkowego materiału, a raczej alternatywne wersje konkretnych scen. Kiedy piszesz bardzo długą powieść, coraz trudniej jest upewnić się, co naprawdę jest potrzebne w historii. Bardzo skrupulatnie redagowaliśmy więc tekst, wycinając to, co uznaliśmy za zbyteczne. Szczęśliwie mogę powiedzieć, że nie żałuję żadnej z tych decyzji.

Chociaż masz odmienne literackie ambicje od Knausgårda, łączy cię z nim umiejętność opisywania najbardziej prozaicznych nawet czynności w intrygujący sposób.

Może to część norweskiej tradycji gawędziarstwa? Od stuleci nie mamy tu nic innego do roboty, poza gapieniem się na otoczenie, więc musimy je sobie jakoś uatrakcyjnić. (śmiech) Z drugiej strony nie jest to tendencja obca szerszej europejskiej tradycji. Thomas Bernhard czy Marcel Proust też potrafili pisać bez końca. Nie utożsamiam się z nimi, ale zainteresowanie detalem wydaje mi się o tyle interesujące, że pokazuje siłę literatury. Nawet najnudniejsze rzeczy może ona przedstawiać atrakcyjnie.

Twoja dotychczasowa bibliografia udowadnia, że jesteś autorem nieprzewidywalnym. Po „Maksie, Mischy i ofensywie Tet” napisałeś rzecz zupełnie odmienną.

Najbardziej w swojej pracy doceniam absolutną wolność, pozwalającą mi pisać co tylko chcę. Po „Maksie, Mischy i ofensywie Tet” potrzebowałem zrobić coś radykalnie innego i tak powstała moja kolejna powieść „Ferskenen” (z norw. Brzoskwinia). To krótka, 250-stronicowa książka będąca bardzo źle napisaną historią detektywistyczną.

Czyżby parodia skandynawskich kryminałów?

Raczej starych amerykańskich kryminałów z lat 30. i 40. Rzecz jest celowo pozbawiona suspensu i elementu zaskoczenia, a główny bohater zawsze znajduje się na miejscu zbrodni, szybko odnajduje sprawcę itd. Cały żart polega jednak na tym, że domniemanym autorem tej nowelki jest bardzo awangardowy autor, który wiele lat wcześniej wydał supertrudną książkę liczącą 2000 stron. Teraz więc postanawia napisać kryminał dla ludzi, którzy lubią kryminały, ale nie lubią czytać. Połowa powieści to de facto przypisy omawiające różne jej aspekty i wyjaśniające, dlaczego ta grafomania jest w rzeczywistości dziełem geniusza.

Wspomniałeś już o swoich doświadczeniach z designem, ale twoja biografia wymienia też epizod muzyczny. Podobno grałeś na perkusji?

Wiele lat temu faktycznie grałem w kilku składach z kolegami Oslo. Byliśmy beznadziejni, ale samo wspólne granie wspominam z rozrzewnieniem. Kiedy 20 lat temu pojechałem w trasę promocyjną do Włoch, mój wydawca wypuścił do mediów biogram, w którym nazwał mnie m.in. perkusistą. Chyba chciał zrobić wrażenie, że jestem pisarzem-gwiazdą rocka. (śmiech) Od tamtego czasu jakoś to się za mną ciągnie. Ale jeśli potrzebujesz perkusisty do swojego zespołu, lepiej skontaktuj się z Knausgårdem – on gra na bębnach i jest w tym o wiele lepszy, niż ja mógłbym kiedykolwiek być.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. główna: Norwegische Botschaft Berlin


Tematy: , , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady