⅓ nieświętej trójcy – wywiad z Krzysztofem „Prosiakiem” Owedykiem

31 maja 2017


Krzysztof „Prosiak” Owedyk to nietuzinkowa postać. Jeden z pionierów komiksu undergroundowego w Polsce, świetny rysownik, malarz, scenarzysta. Jakiś czas temu wrócił do medium, z którym kojarzony jest najszerzej, i przedstawił powieść graficzną „Będziesz smażyć się w piekle”. Zjadliwa historia gitarzysty deathmetalowego wzbudziła wiele skojarzeń z realnymi postaciami ze świata ekstremalnej muzyki, a przy okazji sprawiła, że o Prosiaku znów zrobiło się głośno. W pełni zasłużenie.

Sebastian Rerak: Jesteś kojarzony ze sceną hardcore punkową, skąd zatem zainteresowanie metalem?

Krzysztof „Prosiak” Owedyk: Słuchałem metalu w latach 80., w czasie boomu na thrash. To była krótka, acz intensywna miłość, którą potem przelałem na hardcore i punk rocka. „Będziesz smażyć się w piekle” stworzyło mi więc możliwość powrotu do młodzieńczych fascynacji.

Impulsu do napisania scenariusza dostarczył jednak nie metal jako taki, a pewna ludzka historia. Przede wszystkim zależało mi na przedstawieniu określonych relacji, muzyka zaś tę opowieść uatrakcyjniła.

Komiks byłby mniej atrakcyjny, gdyby rozgrywał się w świecie innej muzyki?

Myślę, że inna muzyka nie pasowałaby równie dobrze jako tło dla całej historii. Interesował mnie kontrast pomiędzy image’em muzyków metalowych, a tym, co dzieje się w ich życiu po zejściu ze sceny. Oni także nie są wolni od problemów rodzinnych, zdrowotnych czy finansowych. Uświadomiły mi to opowieści zasłyszane przez moją żonę od koleżanki z pracy, żony znanego deathmetalowego gitarzysty. Kobiety, jak to kobiety, opowiadają o poczynaniach mężów i mają na nie zupełnie inne spojrzenie. Faceci pewnie chwaliliby się jeden przed drugim – mówili o kolejnych sukcesach, trasach, obalonych browarach. Tymczasem dopiero z kobiecej perspektywy uwidocznia się przepaść między wizerunkiem muzyka a szarą egzystencją.

Wielu czytelników wskazuje na uderzające podobieństwo twoich bohaterów do realnych postaci. Teraz potwierdzasz, że „Będziesz…” jest w jakimś stopniu oparte na faktach.

Tak, aczkolwiek nie jest satyrą na żaden konkretny zespół. Nie chciałem nikomu dowalić ani go krytykować. Interesowało mnie ukazanie zderzenia dwóch światów, bez odwołań do konkretnych osób czy sytuacji.

A spotkałeś się z jakimś odzewem od innych muzyków metalowych? Potwierdzili te realia?

Owszem, spotykam się z opiniami, że przedstawiłem akuratny obraz metalowego – nomen omen – piekiełka. Historia fikcyjnego zespołu z przegiętym, despotycznym liderem okazała się ponoć trafnym portretem części środowiska. To straszne (śmiech).

Metal nie pierwszy raz pojawia się w komiksie. Dość wspomnieć amerykańską miniserię „Black Metal” czy wątek blackmetalowy w jednym z epizodów „Hellboya”. Zetknąłeś się z nimi?

Przyznaję, że nie. Faktycznie jednak coraz częściej się zdarza, że gdzieś w komiksach ten metal przygrywa (śmiech). A „Hellboy” ogólnie tchnie bardzo mroczną atmosferą.

Na pewien czas wziąłeś rozbrat z komiksem, teraz wracasz, i to od razu z takim potężnym tomem, jak „Będziesz smażyć się w piekle”.

Rozbrat z komiksem trwał kilka lat. Musiałem odpocząć od rysowania. Popełniłem ten błąd, że pracując nad serią „Objawienia i omamy”, narzuciłem sobie wyjątkowo duże tempo. Postanowiłem stworzyć od razu cały cykl, poszedłem na żywioł, co sprawdziło się wcześniej w przypadku „Ósmej czary”, kiedy scenariusz powstawał praktycznie ze strony na stronę. Moje oczekiwania rozminęły się jednak z rzeczywistością i praca szła jak po grudzie. Pierwszy tom powstał wprawdzie szybko, drugi nawet szybciej, ale kosztowało mnie to wiele energii. Zmęczeniu towarzyszyło zaś poczucie rozczarowania, bo czułem, że zabrałem się za temat mocno już wówczas eksploatowany w popkulturze. W tym czasie na topie był przecież Dan Brown z jego pseudometafizycznymi książkami. Ponadto nie był to najszczęśliwszy okres w moim życiu – brak fizycznych i psychicznych warunków do rysowania sprawił, że wszelkie chęci zwyczajnie się rozpłynęły. Dobijała mnie myśl, że skoro seria zaplanowana jest na osiem tomów, to jej ukończenie zajmie mi osiem lat. A ponieważ nie dawało mi to już satysfakcji, to odpuściłem i odskoczyłem w malarstwo. Do sztalugi nie byłem przykuty przez miesiące – niektóre obrazy tworzyłem w jeden dzień, po czym mogłem zająć się czymś innym. Malarstwu poświęciłem się więc na kilka kolejnych lat, a w międzyczasie ukazał się „Prosiacek X”, będący poniekąd poligonem do testowania nowych technik rysunkowych. Czułem, że chciałbym zrobić coś lepszego i wtedy naszedł mnie pomysł na komiks o metalu.

„Objawienia i omamy” pozostaną niedokończone?

Tak.

Zabijasz właśnie nadzieję sympatyków serii.

Wiem, niektórzy mają mi to za złe. Odbiór dwóch pierwszych tomów był pozytywny, ale nie zamierzam ponownie wchodzić do tej rzeki. Zbyt dużo czasu zajęłoby dokończenie cyklu. Wolę robić jednorazowe projekty, nawet tak obszerne jak „Będziesz…”.

A jak długo powstawało „Będziesz…”?

Łącznie z pisaniem scenariusza – około trzech lat. Szkice i rysunki trwały rok.

Przy okazji mogłeś odświeżyć kontakt ze sceną metalową.

Zgadza się. Podczas prac nad „Ósmą czarą” korzystałem z kilkunastu zdjęć referencyjnych. Teraz, dzięki internetowi, byłem w stanie zebrać kilka tysięcy zdjęć. Znajomi podsyłali mi także muzykę i służyli poradą. Dużo słuchałem, czytałem wywiady… Na łopatki rozłożył mnie zajebisty film dokumentalny o zespole Anvil – też bardzo życiowa opowieść.

Muzyka towarzyszyła ci też przy samym rysowaniu?

Przez cały czas. Dobór muzyki uzależniam od etapu pracy. Kiedy piszę scenariusz i muszę np. przemyśleć jakiś dialog, słucham rzeczy instrumentalnych, głównie ambientu czy dark ambientu. W trakcie szkiców mogę włączyć coś głośniejszego, ale też nienapastliwego. Gdy z kolei kładę tusz, to w tle leci wszystko, łącznie ze słuchowiskami i audiobookami, bo to już jest ta faza, gdy myśli są gdzie indziej. Jest to zresztą mój ulubiony etap.

Jak zapatrujesz się na fakt, że zalicza się ciebie do nieświętej trójcy komiksu niezależnego?

Obok kogo?

Obok Ryśka Dąbrowskiego i Pały.

Nie zastanawiam się nad tym. Staram się szukać nowych środków wyrazu, idę dalej, nie oglądam się za siebie.

Pytam także dlatego, że próżno dziś szukać waszych następców.

No tak, ze starej sceny lat 90. na polu twórczym zostałem tylko ja i Rysiek. Czasami ktoś pyta, dlaczego nie robię już krótkich komiksów komentujących rzeczywistość. Tymczasem nie chcę tego robić, bo takie formy szybko się dezaktualizują, przez co popadają w zapomnienie. Wolę skupić się na fabularnych historiach – bardziej ponadczasowych, niż np. krytyka bieżączki politycznej. W tym sensie następcami komiksu zaangażowanego są więc dla mnie autorzy internetowi, w rodzaju Raczkowskiego, Janka Kozy czy nawet Andrzej Rysuje. Uderzają swoimi rysunkami we właściwym momencie i chwała im za to.

A nie masz poczucia, że w środowisku komiksowym zwyczajnie nie ma już etosu niezależności? Widać to choćby po tym, jak gorliwie autorzy rzucają się na robienie dotowanych komiksów historycznych. Zazwyczaj są to rzeczy kiepskie, tworzone na kolanie z odgórną tezą, ale łatwiej przygarnąć grant na wydanie albumu, niż realizować autorski projekt.

To prawda. Nie chcę oceniać innych rysowników, bo mają prawo utrzymywać się z czego chcą. Ktoś może mieć ambicję tworzenia komiksów na co dzień, ale chcąc się z tego utrzymać, będzie uzależniony od zleceń, z których najpewniejsze są właśnie te dotowane. Mnie to nie interesuje, mam pracę niezależną od rysowania, a twórczo spełniam się po godzinach, co jest sytuacją idealną. Nie muszę przyjmować zleceń i nie robię tego. Kiedy otrzymuję prośbę o narysowanie czegoś, z miejsca pojawia się u mnie blokada twórcza. Mógłbym porównać swoje podejście do komiksu właśnie do nastawienia muzyka metalowego, który nie zagra na festynie ani na politycznym wiecu. Każda narzucona idea zabija sztukę, czego zresztą przykładem są te komiksy pseudohistoryczne, zazwyczaj rzeczywiście koszmarne. Inny dobry przykład to film „Smoleńsk”, absolutnie koszmarny (śmiech). Nie chodzi już nawet o jego wymowę, jest po prostu nieudolnie zrealizowany.

Ale jeszcze wracając do niezależności w komiksie, to muszę jednak powiedzieć, że mamy sporo twórców niezależnych, tyle że niezwiązanych ze sceną hc/punk czy tego typu undergroundem. Co roku efekty ich pracy są prezentowane na festiwalu komiksu niezależnego Złote Kurczaki. Jest wielu młodych fenomenalnych autorów, którzy tworzą, bo ich to rajcuje, z pewnością nie dla pieniędzy. I są to rzeczy na wysokim poziomie. Bez ISBN, kserowane, albo po jakiejś taniej drukarni, w małych nakładach. Gdyby ci ludzie startowali tak jak ja w latach 90, to dziś z nimi robiłbyś wywiad.

A zaszkodziła ci kiedyś reputacja czołowego komiksowego antyklerykała?

Nie, choć taka „Ósma czara” była już nie tyle antyklerykalna, co antyreligijna albo antydeistyczna. Komiks jest jednak medium o ograniczonym zasięgu. Nawet gdybym miał zostać zjechany w mediach przez swoje poglądy, to warto je wyrażać. Chcę być doceniony za szczerość intencji i własne zdanie.

Masz plany na kolejne komiksowe projekty?

Rozmyślam nad kolejną częścią „Bajek urłałckich”. Narysowałem kiedyś zbiór takich opowiastek utrzymanych w absurdalnym, folkowym tonie. Od tamtego czasu powstało dwadzieścia scenariuszy na kolejne, ale nie jestem pewien, czy dziś jarałyby mnie tak samo, jak kiedyś. Po głowie chodzą mi też dwa scenariusze na większe historie, tym razem utrzymane w realiach wojennych. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Wracając jeszcze na koniec do twojej aktywności malarskiej, to swego czasu jeden z twoich obrazów odbił się szerokim echem. Może warto stworzyć jego nową wersję?

Mówisz oczywiście o obrazie przedstawiającym ojca Rydzyka i dwie kaczuszki u jego stóp? Teraz kaczuszka jest jedna i to już samo w sobie stanowi ciąg dalszy.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. Ela Owedyk

Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady