Znacznie mniej decydujące starcie – recenzja książki „Obcy. Morze boleści” Jamesa A. Moore’a

8 lipca 2024

James A. Moore „Obcy. Morze boleści”, tłum. Piotr W. Cholewa, wyd. Vesper
Ocena: 4 / 10

Od momentu debiutu w 1979 roku Ksenomorf stał się jednym z najbardziej ikonicznych monstrów w historii kinematografii. Popularność zapewniła mu byt również poza filmowym medium – zarówno w postaci licznych komiksów, jak i powieści.

Jeżeli spojrzeć na kolejność wydarzeń w wykreowanym przez Ridleya Scotta uniwersum, trudno nie dostrzec, że możliwości jest niemało. Już tylko cztery filmy, składające się na oryginalną serię, rozgrywają się na przestrzeni wielu lat, pozostawiając na tyle duże luki, by co bardziej skorzy do dociekań fani zastanawiali się nad tym, co działo się „pomiędzy”. Próbą odpowiedzi na to pytanie jest książkowa trylogia opublikowana pierwotnie przez Titan Books, a polskim czytelnikom zaprezentowana przez wydawnictwo Vesper.

Składająca się nań chronologia wydarzeń nie jest oczywista. O ile bowiem rozpoczynające serię „Wyjście z cienia” Tima Lebbona osadzone było pomiędzy wydarzeniami z „Ósmego pasażera Nostromo” i „Decydującego starcia”, tak już kontynuacja, „Morze boleści” autorstwa Jamesa A. Moore’a, pozwala sobie na znaczny skok w przyszłość, by umiejscowić akcję… długo po wydarzeniach z filmowego „Przebudzenia”.

W książce Moore’a ponownie trafiamy na znaną z „Wyjścia z cienia” planetę LV-178, na której lata wcześniej bój z całym rojem Obcych stoczyła Ripley i grupka górników. Choć to wciąż to samo miejsce, w czasie od wspomnianych wydarzeń doszło tam do niemal całkowitej terraformacji. Niemal, ponieważ na Nowym Galvestonie, jak obecnie nazywa się planeta, wciąż występują obszary z niewiadomych powodów niepoddające się wymuszonym przez człowieka zmianom. To właśnie te określane mianem „Mórz boleści” lokalizacje bada Alan Decker, działający z ramienia Międzynarodowej Izby Handlowej. Już wkrótce, na skutek nieszczęśliwego splotu wydarzeń, w jednym z takich miejsc mężczyzna, wraz z wynajętymi przez korporację Weyland-Yutani najemnikami, zetknie się z agresywną rasą obcych, z którą wiąże go więcej, niż mógłby przypuszczać.

Zależności przyczynowo-skutkowe łączące przeróżne odsłony „Obcego” to niełatwy orzech do zgryzienia nawet dla najwierniejszych fanów Ksenomorfa. Już tylko to powoduje, że „Morze boleści” pozycjonuje się jako rozrywka dla jasno określonego, raczej wąskiego grona odbiorców. Poniekąd na korzyść książki działa luźne powiązanie fabuły z pierwszą częścią trylogii, „Wyjściem z cienia”. Zamiast rozbudowywać świat przedstawiony o kolejne elementy gmatwające całość, Moore korzysta ze sprawdzonego schematu fabularnego, który pamiętamy z „Decydującego starcia”, i wrzuca bohaterów w niekończący się wir akcji. Szkoda jednak, że w porównaniu do znakomitego filmu Jamesa Camerona właściwie wszystko robi gorzej.

Tym, co decydowało o fenomenie „Decydującego starcia”, były nie tylko roje obcych i kolejne salwy z karabinów pulsacyjnych, ale przede wszystkim zespół niesamowicie dobrze dopasowanych do siebie bohaterów. Vasquez, Hicks, Hudson, Gorman czy wreszcie sama Ripley sprawiali, że film oglądało się w stanie ciągle podwyższonego napięcia, bo drżeliśmy o ich los. Moore usiłuje dokonać tego samego. Znajdziemy u niego obowiązkowy zestaw charakterów: niezbyt rozgarniętych brutali, królowe lodu załatwiające facetów jedną ripostą czy zdradzieckich korporacyjnych biurokratów. Problem w tym, że im dalej w tonące w mroku tunele, tym wyraźniejsze staje się, że osobowości u tych postaci za grosz, a autor nawet nie próbuje udawać, że znakomita większość z nich to zwykłe mięso armatnie, którego personalia czytelnik pozna – jeśli w ogóle – na kilka linijek przed ich zejściem z kosmicznego świata. Odbija się to wręcz katastrofalnie na próbach jakiegokolwiek zaangażowania emocjonalnego odbiorcy. O ile bowiem salwy z karabinów pulsacyjnych rozrywają roje Obcych co kilka stron, a bohaterowie zdają się plątać w sytuację bez wyjścia, zwyczajnie nie ma tu o kogo się martwić.

Moore zawodzi również pod względem literackiego warsztatu. Słabo wypadają przede wszystkim ubogie w detale partie opisowe i opierające się głównie na one-linerach dialogi, wyciągnięte żywcem z filmów klasy C. Równie rozczarowujące okazują się sekwencje starć z Obcymi, co boli tym bardziej, że sam autor w pocie czoła tworzy kilka momentów mających niemały potencjał na wywołanie poczucia dyskomfortu u czytelnika, po czym zupełnie je marnuje. Na tle powyższego całkowita przewidywalność historii i dość kontrowersyjna decyzja o wyposażeniu protagonisty w dotychczas niespotykane w uniwersum zdolności jawią się jako jeden z najmniejszych problemów.

Wprawdzie trudno zarzucić Jamesowi A. Moore’owi problemy z dynamiką powieści, „Morze boleści” czyta się wręcz błyskawicznie, to jednak o wiele za mało, by docenić książkę. Bardziej przypomina ona fanfika stworzonego przez kogoś, kto jakimś cudem zdobył licencję na wykorzystanie znanej postaci.

Maciej Bachorski


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: recenzje