Wysokogórska trauma – recenzja książki „Echo” Thomasa Oldego Heuvelta
Thomas Olde Heuvelt „Echo”, tłum. Ryszard Turczyn, wyd. Albatros.
Ocena: 7 / 10
Po niemal pięciu latach od debiutu w polskich księgarniach znakomicie przyjętego „Hexa” Thomas Olde Heuvelt powraca z mocą śnieżnej lawiny, by opowiedzieć historię powiązaną z jego prywatną pasją. Bezwarunkowa miłość do gór i kładzenie na szali własnego życia może przerażać – i dokładnie te zakamarki strachu w swojej najnowszej powieści eksploruje holenderski pisarz.
Fabuła „Echa” skupia się na Samie Averym i Nicku Greversie, szczęśliwie zakochanych w sobie młodych mężczyznach, których pomimo łączącego uczucia dzieli właściwie wszystko. Ten pierwszy skrywa w sobie traumę dzieciństwa, która na zawsze uczyniła z niego domatora, podczas gdy ten drugi szczęście i pełnię życia odnajduje w wyprawach na górskie szczyty. Nick nie jest pod tym względem nieopierzonym młokosem i doskonale zdaje sobie sprawę z ryzyka, z jakim wiąże się jego hobby – kiedy jednak wraz z partnerem wspinaczkowym Augustinem trafia na górę, o której przewodniki udzielają zadziwiająco skąpych informacji, żądza przygody okazuje się silniejsza od zdrowego rozsądku. Podejście na budzącą grozę wśród lokalnej społeczności Maudit będzie punktem zwrotnym w życiu Nicka i Sama – Augustin nigdy już nie wróci na dół, a dla Nicka cała wyprawa skończy się trwałym okaleczeniem. Co gorsza jednak, stan psychiczny chłopaka i kolejne tajemnicze wypadki wkrótce każą jego ukochanemu coraz bardziej skłaniać się ku myślom, że wraz z Nickiem ze szczytu Maudit powróciło coś jeszcze. A pewnych sił uśpionych głęboko w naturze nigdy nie powinno się budzić.
Wprawdzie „Echo” jest okazałych rozmiarów, to jednak początek książki sugeruje, że Heuvelt nie będzie marnował stron. Otwierający powieść prolog to jedna z tych scen, które nieopatrznie czytane w środku nocy powodują mrowienie na karku i nerwowe zerkanie w kierunku ciemnego korytarza celem upewnienia się, czy aby na pewno cienie są nadal tylko cieniami. Kilkanaście stron – zaledwie tyle potrzebuje Holender, by rozpalić czytelniczą wyobraźnię do żywego i jednocześnie ustawić oczekiwania co do dalszej części książki. A później, zupełnie na przekór dynamicznego otwarcia, każe nam czekać, serwując całą serię retrospekcji, które dodają stopniowo kolejne szczegóły do początkowego zarysu całej sytuacji.
Heuvelt nigdzie się przy tym spieszyć nie zamierza. „Echo” to przede wszystkim powieść o pasji, napisana przez pasjonata – kiedy więc będący zapalonym alpinistą autor zabiera się za opis przygotowań do wyprawy, nie pomija żadnego detalu, dbając o jak najmocniejsze zaczepienie powieści w rzeczywistości. Ma to kluczowe znaczenie, bowiem im dalej w historię, tym częściej na owej gładkiej rzeczywistości pojawiają się paranormalne rysy, które sprawiają, że bohaterowie zaczynają kwestionować oczywistą – wydawałoby się – granicę między jawą a ułudą. Niezaleczone traumy sprzed lat, pragnienie przygody zamieniające się w obsesję czy wreszcie pierwotne, drzemiące w naturze zło, zdolne naginać prawa rządzące czasem i przestrzenią, a na dodatek niczym wirus infekujące kolejne ludzkie umysły – wszystko to zostaje w „Echu” przepracowane i ubrane w szaty charakterystyczne dla horroru.
Choć trudno mówić, by powieść Heuvelta nieustannie przerażała, to przy pomocy kunsztownego, opatrzonego mnóstwem metafor stylu potrafi on strona po stronie przenosić na czytelnika kolejne dawki niepokoju. „Echo” niewątpliwie wywołuje uczucie dyskomfortu, choć skupia się głównie na grozie egzystencjalnej, zbudowanej na fundamentach głębokiego wchodzenia w ludzką psychikę i znajdującego się w tam mroku. Siłą rzeczy taka konstrukcja powoduje, że książki nie czyta się łatwo. Kilkustronicowe partie opisowe skupione na przemyśleniach bohaterów odpowiadają za dość senne tempo. Trudno uniknąć zatem wrażenia, że gdyby książkę nieco odchudzić, to jedynie zyskałaby na intensywności.
„Echo” to jedna z tych powieści, które należy docenić przede wszystkim za oryginalny, ociekający ponurym nastrojem pomysł. Tam, gdzie człowiek ściera się z naturą, nie może być mowy o zwycięstwie, a nasza niepohamowana chęć przekraczania kolejnych granic czasem prowadzi na sam skraj obłędu – gdzie rodzą się prawdziwe potwory.
Maciej Bachorski
Kategoria: recenzje