Walczyć, trenować… Ronda musi panować

14 października 2016

moja-walka-twoja-walkaRonda Rousey „Moja walka / Twoja walka”, tłum. Jakub Małecki, wyd. Sine Qua None
Ocena: 6 / 10

W oktagonie wjeżdża w rywalki jak rozsierdzony amstaff w stos suchych liści. Z dala od sportowej areny potrafi z zyskiem zdyskontować swoją popularność. Ronda Rousey to żywa legenda kobiecego MMA. A jeśli wierzyć jej autobiografii, jest także ludzką maszyną zaprogramowaną na sukces.

Wprawdzie przydomek Cyborg przypadł już w udziale innej fighterce, Brazylijce Cristiane Santos, bardziej jednak pasowałby do blondynki z Kalifornii rodem. W słowniku Rondy najważniejsze słowa to „zwycięstwo” i „najlepsza”, które mantruje od maleńkości. Rousey musi wygrywać, bo byt określa dla niej mistrzowski pas. Wie do czego dąży i jak to osiągnąć.

Lektura „Mojej walki / twojej walki” pogłębia jeszcze przekonanie o skrajnym perfekcjonizmie Rousey. Kolejne epizody w jej życiu składają się na opis drogi na szczyt, rozpoczętej już w bardzo młodym wieku. W tej historii nie mogła zresztą liczyć na jakiekolwiek fory. Tuż po narodzinach, podduszona pępowiną Ronda otarła się o śmierć. W określającej zdrowie noworodków skali Apgar stan przyszłej gwiazdy mieszanych sztuk walki oceniono na zero. Zero na dziesięć możliwych punktów.

Po takim powitaniu na świecie Ronda nie mogła już zostać złamana przez nic. Ani przez upośledzenie mowy, z którym zmagała się w dzieciństwie, ani przez śmierć ojca. Ucieczkę od trudnych doświadczeń zapewniała praktyka judo, której ukoronowaniem był brązowy medal na igrzyskach w Pekinie.

Olimpijski triumf 21-letniej wówczas Amerykanki nie byłby jednak możliwy, gdyby nie etos ciężkiej pracy zaszczepiony jej w domu. W roli pana Miyagi występuje w tej opowieści matka Rousey, utytułowana judoczka, złota medalistka Mistrzostw Świata w 1984 roku. To w dużej mierze jej strofowaniu, wiązankom „jobów” i rygorowi graniczącemu z tresurą Ronda zawdzięcza zaprogramowanie na sukces, wyryte w głowie matczyną ręką.

Opisom kolejnych walk, konwersji na MMA, pięciu się w górę w sportowej hierarchii towarzyszy poczucie deja vu. Ronda co i rusz napotyka na problemy, zaciska zęby i idzie dalej. Oszukana przez zaufanych ludzi lub kolejnego nieudacznego chłopaka, dokręca śrubę samodyscypliny i wraca na obrany kurs. Jak cyborg, jak czołg, jak muł pancerny z piosenki Klausa Mitffocha.

Ciekawie robi się wtedy, gdy nominalna autorka (bo faktyczną jest ghostwriterka Maria Burns Ortiz, dziennikarka sportowa związana m.in. z ESPN i FOX News) ujawnia marketingową smykałkę. Kiedy z dbałością buduje swój wizerunek, doglądając odpowiedniej treści wpisów na Facebooku, pilnując ciętości ripost podczas konferencji prasowych czy dobierając najlepszy ubiór na branżową galę. Wymowne okazują się słowa wypowiedziane przed pierwszą walką z jej b?te noire, Mieshą Tate: „Miałam świadomość, że są ludzie, którym się podoba, a ja też byłam atrakcyjna. Uznałam, że to zwiększy zainteresowanie naszym starciem. (…) W tym sporcie chodzi nie tylko o walkę, lecz również o show. Wymiar sportowy jest integralną częścią całego przedsięwzięcia, ale nie wystarczy, żeby przyciągnąć ludzi. Kibice oglądają zawodników, ale zapamiętują ich charaktery. Trzeba wzbudzać w nich ekscytację. Trzeba ich intrygować. Trzeba ich urzekać”.

Odmieniane przez wszystkie przypadki „zwycięstwo” oraz sentencjonalne tytuły rozdziałów w rodzaju „Ktoś musi być najlepszy na świecie, dlaczego nie ty?”, „Mistrzowie zawsze robią więcej”, aż po kwiatki w rodzaju „Kiedy przekroczysz magiczną barierę, która powstrzymuje cię przed snuciem wielkich marzeń?”, powodują, że książka zbyt często sprawia wrażenie sztambucha jakiegoś guru rozwoju osobistego. W odróżnieniu od wujków Dobrych Rad w okularach-zerówkach „Rowdy” Ronda może jednak poprzeć swoje motywacyjne grepsy kolekcją trofeów i workami papierków z portretami Franklina. Jeśli uczyć się obsesji na punkcie wygrywania, to od najlepszych.

Nieplanowane post scriptum dopisało do „Mojej walki…” życie. Jeszcze przed publikacją polskiej edycji, w listopadzie ubiegłego roku, niepokonana dotąd mistrzyni zebrała niespodziewane cięgi od Holly Holm. Dosłownie przedwczoraj Rousey ogłosiła jednak powrót do klatki. 30 grudnia będzie starała się odzyskać mistrzowski pas UFC w starciu z Amandą Nunes. Porażka nie wchodzi w grę, ale w końcu „ktoś musi być najlepszy na świecie”. I musi to być Ronda.

Sebastian Rerak

Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: recenzje