W gabinecie krzywych luster – recenzja książki „Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane” Flannery O’Connor

24 kwietnia 2019

Flannery O’Connor „Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane”, tłum. Maria Skibniewska, Michał Kłobukowski, wyd. W.A.B.
Ocena: 9 / 10

Recenzent „Time’a” nazwał Flannery O’Connor mianem chorej, oczytanej starej panny, parającej się problemami grzechu i zbawienia niby jakiś prowincjonalny teolog. Z drugiej strony, zachwycony jej prozą Thomas Merton porównywał O’Connor do Sofoklesa. Grzech, cierpienie, zbawienie i oczyszczenie były w centrum jej powieści i opowiadań; w centrum było też ciągłe, obsesyjne poszukiwanie – Boga, miejsca w świecie, celu, sensu i racji bytu. Nakładem oficyny W.A.B. ukazały się opowiadania zebrane Flannery O’Connor, „Ocalisz życie, może swoje własne”.

Autorka pisała w 1962 roku, że fakt, iż wiara w Chrystusa to dla niektórych sprawa życia i śmierci, zawsze był kamieniem obrazy dla czytelników, którzy woleliby ją uważać za rzecz bez większego znaczenia. Dla niej owa wiara była czymś niezwykle istotnym, choć dalekim od rutynowej fasadowości. W jednym z listów wspominała, że jest katoliczką, wiejską tomistką o szczególnie nowoczesnej świadomości, którą Jung opisuje jako niehistoryczną, samotną i obarczoną winą. O’Connor od 26. roku życia mieszkała na farmie w Georgii. Była śmiertelnie chora – cierpiała na toczeń. O miasteczku, w którym przyszło jej spędzić ostatnie lata, pisała: „Mamy tu college dla dziewcząt, ale koronkową atmosferę na całe szczęście burzą poprawczak, dom wariatów i szkoła wojskowa”. Ot, typowe miejsce dla ówczesnego Południa, będącego głównym „bohaterem” jej książek, zaludnianych zarówno przez fanatycznych katolików, jak i prostytutki, bandytów i wykolejeńców. Zazwyczaj ludzi obcych we własnym kraju. Zmarła, mając 39 lat, pozostawiwszy eseje, dwie powieści i opowiadania.

O’Connor mawiała, że sądząc po listach, które otrzymywała, lepiej od innych ludzi rozumieją ją więźniowie, mający większe doświadczenie w zakresie konfliktów i destrukcji. Pisała: „trzeba uciekać się do wstrząsu, żeby zwrócić uwagę na swoją wizję: do głuchego trzeba krzyczeć, a temu, kto jest prawie ślepy, należy pokazywać wielkie i szokujące obrazy”. Wstrząsała więc i krzyczała, zaś krzyk ten wybrzmiewał w ustach jej bohaterów, ludzi o niezłomnej wierze lub radykalnej postawie ateistycznej. Ci drudzy bez wahania wytykali wszelkie przywary Kościoła, wszak Kościół O’Connor był świętym Kościołem grzesznych ludzi. Tych, którzy nie bali się mówić: „Jestem członkiem i głosicielem Kościoła, w którym ślepi nie widzą, kulawi nie chodzą, a to, co jest martwe, takim pozostaje”. Jej wiara była więc nie tyle serwowaniem gotowych odpowiedzi na każde możliwe pytanie, ale przede wszystkim stanowiła błądzenie w ciemności. Błądzenie, wyrzeczenia i cierpienie.

Flannery O’Connor siedzi pod swoim autoportretem. (fot. Joe McTyre / U-M Library Digital Collections / Michigan Quarterly Review Images)

Bohaterami opowiadań O’Connor są ludzie pokurczeni, potrzaskani, tak jak kurczące się i trzaskające są ich miasteczka, coraz bardziej pustoszejące. Bohaterami są chłopcy, którzy chcą być kimś – najlepiej kimś tak znaczącym, by ludzie ustawiali się w kolejce, by uścisnąć im rękę. Albo chociaż, by ktokolwiek ich zauważył. Są wreszcie ci, którzy uciekają na wieś, by zobaczyć świat jeszcze niezepsuty; niebawem przekonają się, jak bardzo się mylili. Zawsze będą Inni, Obcy, niezależnie od tego, czy przybyli z innego miasta, kraju czy kontynentu. Ci ostatni usłyszą jeszcze, że powinni być wdzięczni za wszystko, cokolwiek otrzymają, bo przecież błogosławieństwem jest, że dostali się do tak idyllicznego kraju jak Stany Zjednoczone. O’Connor często poświęca uwagę tym, którzy nie są na swoim miejscu, zawsze „nie tu”, zawsze nieprzystający. Nieprzystający, bo mają niewłaściwe pochodzenie, niewłaściwy kolor skóry, niewłaściwą wiarę, poglądy. Zderzają się z fanatyzmem, bigoterią, zadufaniem i ciemnotą. Zderzają z tymi, którzy mając najlepszą w świecie wolę, karykaturują cnotę, praktykując ją z tak bezrozumną gorliwością, że owa cnota staje się farsą, wynaturzeniem.

W opowiadaniach O’Connor wybrzmiewa przede wszystkim duch Faulknera, Updike’a, ale znajdziemy w nich też echa Twaina. I to nie tylko tych jego utworów, opisujących Południe, ale chociażby noweli „Człowiek, który zdemoralizował Hadleyburg”. Noweli, w której Twainowskie rozgoryczenie przybrało formę pogardy do rodzaju ludzkiego. Również u O’Connor całe miasteczko, dotychczas przesiąknięte etyką, prawością i przemożną wiarą we wszelkie idee, okazało się przegniłe i zepsute tylko dlatego, że przybył doń człowiek, który uznał, że ma prawo być inny niż otaczający go ludzie. O’Connor idzie jednak dalej niż Twain, pokazując, że żarliwa gorliwość jest bardzo nieodległa ślepemu, pełnemu hipokryzji fanatyzmowi. Zestawiając przepełnionych ufnością i wiarą we własną czystość moralną z tymi, którzy owej czystości są pozbawieni, zazwyczaj każe tym pierwszym upaść, by pokazać, dokąd prowadzi fideizm. Pokazać, że nie sposób daleko dojść, jeśli człowiek jest zaślepiony – nieważne, czy wiarą, czy też niewiarą.

Nierzadko O’Connor pcha swoich bohaterów ku grotesce, przejaskrawia, by osiągnąć zamierzony wstrząs. Często długo przygotowuje czytelnika do zadania ostatecznego ciosu, usypia go, uspokaja, kreując idylliczny wprost obraz Południa. Przygotowuje, by dokonać nagłej wolty, przenicować tę utopię, wydobywając z jej mieszkańców najgorsze instynkty. Zwodzi, mami, by brutalnie zerwać warstwę pozorów i odsłonić znajdujący się pod nią najpośledniejszy brud. Czasem podstawia krzywe zwierciadło i dopiero w nim, paradoksalnie, możemy ujrzeć swoją prawdziwą twarz. O’Connor zaprzęga więc groteskę, by uzmysłowić nam prawdę o sobie. Posługując się prostą, zgraną dychotomią dobra i zła, ukazuje nam jednak jej niejednoznaczność, a przy tym bezcelowość i jałowość jakichkolwiek polaryzacji. „Dobro” bywa u niej dużo bardziej odstręczające niż „zło”, zwłaszcza gdy wszelkie przywary zostaną uwypuklone, wyolbrzymione. O’Connor ciska bohaterów opowiadań, święcie przekonanych o swojej czystości moralnej, w sam środek gabinetu krzywych luster i zdaje się wykrzykiwać do nich: „Zobaczcie, czym jest wasza dobroć, wasza świętość i wasza czystość! Zobaczcie, czym tak naprawdę jesteście!” Wszystkie te zabiegi dokonywane są za pomocą bardzo prostych narzędzi, zaś język niejednokrotnie stylizowany jest na południowy slang – tutaj głębokie ukłony należą się tłumaczom, Marii Skibniewskiej i Michałowi Kłobukowskiemu.

Flannery O’Connor napisała opowiadania, które skłaniają do refleksji nad kondycją ludzką. Są to opowiadania ponadczasowe, aktualne również i dziś, „tu i teraz”. Wreszcie, opowiadania przerażające tą aktualnością, wszak i obecnie „inność” albo wchłaniana jest przez „swojskość”, albo, na wszelki wypadek, negowana, tępiona. A ci, którzy nadużywają wykrzykników, wciąż odnajdują o wiele większy posłuch od tych preferujących pytajniki. Zwłaszcza jeśli krzyczą o naszej czystości moralnej, etycznej i o wyższych racjach, które spokojnie mogą stać ponad prawem. To akurat od czasów O’Connor się nie zmieniło, pozostaje tylko pytanie, jakie wnioski wyciągniemy po wizycie w jej gabinecie krzywych luster. I jaką prawdę w nich ujrzymy?

Mirosław Szyłak-Szydłowski

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje