Uważaj, czego sobie życzysz – recenzja książki „Pod kluczem” Ruth Ware
Ruth Ware „Pod kluczem”, wyd. Czwarta Strona
Ocena: 6,5/10
Poznajcie Rowan. Rowan siedzi w więzieniu, oczekując na rozprawę, oskarżona o zamordowanie dziecka. Wszystkie dowody zdają się świadczyć przeciwko niej, nawet adwokat chyba nie do końca jej wierzy, a na pewno nie chce słuchać. Zdesperowana dziewczyna pisze zatem do pewnego opromienionego sławą mecenasa w nadziei, że przynajmniej on da się przekonać, że jest niewinna.
Zaczęło się znakomicie, od ogłoszenia dla niani, które dla Rowan wyglądało jak spełnienie marzeń. Rodzina z czwórką dzieci, mieszkająca w olbrzymim, wiktoriańskim domu Heatherbrae House, oszałamiające warunki finansowe, zakwaterowanie, dodatkowa premia. Nic, tylko aplikować. Rowan wysyła zgłoszenie, lekceważąc informację o poprzednich nianiach – że wszystkie bardzo szybko rezygnowały w przekonaniu, że mają do czynienia z „nawiedzonym” domem. Przecież nie jest przesądna, a w duchy nie wierzy.
Rozmowa kwalifikacyjna okazuje się sukcesem i Rowan dostaje propozycję posady. Od razu czeka ją chrzest ogniowy, bo rodzice – Sandra i Bill – muszą wyjechać, zostawiając nową nianię samej sobie. I niestety wcale nie jest łatwo. Dziewczyna średnio radzi sobie z napakowanym inteligentnymi rozwiązaniami technologicznymi domem, gdzie wszystko działa za pośrednictwem aplikacji. Dzieci mają problem, żeby ją w pełni zaakceptować, zwłaszcza Maddie, która sabotuje wysiłki niani na każdym kroku. A poza tym dzieją się dziwne rzeczy – giną drobne przedmioty, słychać niepokojące dźwięki kroków, otwarte drzwi okazują się niespodziewanie zamknięte… To, co miało być posadą idealną, staje się prawdziwym koszmarem i sytuacją bez wyjścia.
Fascynacja czytelników i autorów powieścią gotycką trwa od wieków, wydaje się praktycznie nie słabnąć od czasów publikacji „Zamczyska w Otranto” Horatia Walpole’a i „Tajemnic zamku Udolpho” Ann Radcliffe pod koniec osiemnastego wieku. Gatunek wyraźnie ewoluował z upływem lat, szukając coraz to nowych definicji grozy i odchodząc od pierwotnego biało-czarnego podziału na to, co dobre, i na to, co opętane i demoniczne. Próby wykorzystania tego gatunku widzimy również we współczesnej literaturze – od „Nawiedzonego domu na wzgórzu” Shirley Jackson począwszy, poprzez „Kobietę w czerni” Susan Hill i „Piekielny dom” Richarda Mathesona, a skończywszy na wydanym w zeszłym roku „Nawiedzonym domu” Johna Boyne’a. A teraz do tego grona dołączyła Ruth Ware ze swoim „Pod kluczem”.
Książka w oryginale nosi tytuł „Turn of the Key”, co jest wyraźnym nawiązaniem do powieści grozy Henry’ego Jamesa „Turn of the Screw” (w polskim tłumaczeniu „W kleszczach lęku” lub „Dokręcanie śruby”). Podobieństw jest więcej – u Jamesa również bohaterką była opiekunka zajmująca się dwojgiem małych dzieci w ponurym wiktoriańskim domiszczu, tak samo manipulowana przez swoich podopiecznych, być może nieco niezrównoważona emocjonalnie. Czy mamy do czynienia z autentycznym przypadkiem nawiedzenia, nie jest do końca jasne ani u Jamesa, ani u Ruth Ware.
Henry James podjął dyskusję z mitem o dziecięcej niewinności, który ma niewiele wspólnego z prawdą – wręcz przeciwnie, dzieci na etapie porządkowania priorytetów, budowania kręgosłupa moralnego i kształtowania zrębów relacji wyznaczających ich miejsce w świecie potrafią być niesłychanie okrutne. W powieści „W kleszczach lęku” autor wydaje się stawiać tezę, że wszelkie zło rodzące się w dzieciach musi być efektem zewnętrznego wpływu, czegoś poza ich kontrolą, że zepsucie musi zostać zainicjowane, a potem podsycane przez kogoś lub coś niezależnego od dziecka. Taka jest też opinia bezimiennej bohaterki, która nie potrafi pojąć, a w każdym razie zaakceptować, że mroczne impulsy są w jej podopiecznych równie prawdziwe, jak te szlachetne, że składają się na całość tak zespoloną, że nie sposób jej rozdzielić. Przekonuje się o tym dopiero w następstwie tragicznych wydarzeń na końcu, które można interpretować zarówno dosłownie, jak i symbolicznie.
Siłą powieści Ruth Ware są właśnie postaci dzieci – niejednoznaczne i kompleksowe. Ich zachowania można analizować na kilka sposobów – jako efekt traumy i syndromu porzucenia, zazdrości, młodzieńczego buntu wobec zachwianej stabilizacji, czy też świadectwo istnienia kształtujących się rysów psychopatycznych. Najciekawsza jest tu niewątpliwie Maddie, druga z córek, która już w młodym wieku posiadła zdumiewającą umiejętność manipulowania dorosłymi i wygrywania na ich lękach i słabościach. Z drugiej strony wciąż przecież pozostaje dzieckiem – samotnym, zagubionym, rozczarowanym, które uczy się wyrządzać krzywdę, niejako uprzedzając wypadki, czyli zanim ktoś wyrządzi krzywdę jemu. Matka dziewczynek i pracodawczyni Rowan, Sandra, jest mistrzynią organizacji i kontroli: wszędzie kamery, wszędobylska ułatwiająca życie aplikacja, segregator z milionem dobrych rad i dni zaplanowane co do szczegółu – ale tego, co pod powierzchnią, wydaje się nie dostrzegać. A może dostrzec nie chce, bo zburzyłoby to fasadę jej idealnego życia, rodziny i domu?
Sam dom też jest na swój sposób osobnym bohaterem, stanowi przedziwny i w sumie nieco upiorny mariaż wiktoriańskiej tradycji ze współczesnością. Klasyczne powieści gotyckie przyzwyczaiły nas do wizerunku ponurego domiszcza, w którym hula wiatr, wilgoć osadza się po kątach, a kamienne ornamenty rzucają niepokojące cienie. U Ruth Ware wszechobecna technologia jest niemal tak samo przytłaczająca. Uderza w prywatność, zaufanie, samodzielność i kreatywność. Nikt nie zamierza zaprzeczać, że potrafi ułatwiać życie, bo tak niewątpliwie jest. Ale pokładając w niej stuprocentową wiarę i organizując całą egzystencję pod cyfrowe dyktando, można prędzej czy później wpaść w pułapkę.
Natomiast Rowan… z jednej strony budzi sympatię tym, jak bardzo jest ludzka w swoich niedoskonałościach, w próbach radzenia sobie z sytuacją, która ją przerasta, i milczącym dźwiganiu swoich tajemnic. Z drugiej strony jest w niej jednak coś amoralnego – wyczuwalna skłonność do naginania zasad, usprawiedliwiania występków, jeżeli są „zrozumiałe”, bo „co miałam zrobić innego”. Rowan odgrywa postać idealnej niani i w tej kreacji jest sztuczność, wyczuwalna zarówno przez czytelnika, jak i prawdopodobnie przez jej podopiecznych. Szczerze mówiąc, mimo swoich deklaracji, nie jest do końca wiarygodna jako doświadczona opiekunka. W relacji z dziećmi sprawia raczej wrażenie debiutantki, która nigdy nie mierzyła się z większymi problemami wychowawczymi, a jej recepta na wszystko sprowadza się do przekupywania przysmakami. Wielbicielom horrorów z zacięciem psychologicznym, zwłaszcza tym rozmiłowanym w koncepcji powieści gotyckiej, „Pod kluczem” powinno przypaść do gustu. Czyta się wartko, z zainteresowaniem, postaci – zwłaszcza dzieci – są nakreślone ciekawą kreską, a wrażenie strachu i osaczenia narasta i jest niemal namacalne. Niemniej książka ma też wady – problem w tym, że trudno pisać o nich szczegółowo, nie zdradzając szczegółów fabuły i zwrotów akcji. A właśnie te „zwroty akcji” są najsłabszym ogniwem, ponieważ wydają się dołożone na siłę po to, by stworzyć element zaskoczenia.
Najsłabszy punkt stanowi jednak samo zakończenie. O ile pod względem czysto psychologicznym można je wybronić jako akt miłości i poświęcenia, to pod względem technicznym jest zwyczajnie naciągane. Bohaterka spokojnie mogła wybrać rozwiązanie, w którym i wilk by się nasycił, i owca przetrwała, i to byłoby najbardziej logiczne. Decyzja, którą podjęła, trąci raczej niepotrzebnym melodramatem.
Niemniej na spokojną lekturę wakacyjną – „Pod kluczem” będzie w sam raz.
Karolina Chymkowska
TweetKategoria: recenzje