Terapia szokowa – recenzja książki „Dom na krańcu świata” Deana Koontza

2 sierpnia 2024

Dean Koontz „Dom na krańcu świata”, tłum. Cezary Frąc, wyd. Albatros
Ocena: 6 / 10

Przez dekady obecności na rynku literackim Dean Koontz niejednokrotnie udowodnił, że choć pisarzem jest niezwykle płodnym, potrafi utrzymać stały, solidny poziom książek. Jak sprawa się ma z jego najnowszą powieścią opublikowaną w Polsce?

Fabuła „Domu na krańcu świata” osadzona została na Jakubowej Drabinie, niewielkiej wyspie, którą od jakiegoś czasu samotnie zamieszkuje Katie. Dla zmagającej się z traumatyczną przeszłością kobiety odcięte od świata miejsce jest ostatnim bezpiecznym azylem. Jej spokój zakłócą jednak tajemnicze wypadki rozgrywające się w ośrodku badawczym na sąsiedniej wyspie. Eksplozje bomb głębinowych, helikoptery przeczesujące pobliskie wody, wreszcie niespodziewana wizyta agentów organizacji paramilitarnej – wszystko to wskazuje, że Katie mimowolnie stała się uczestniczką czegoś przerażającego. Jak się wkrótce przekona, prawdziwe zagrożenie dopiero nadchodzi, a żeby stawić mu czoła, będzie zmuszona zmierzyć się z własnymi demonami… i połączyć siły z niespodziewanymi sprzymierzeńcami.

Znakomita część dorobku Deana Koontza to powieści z pogranicza horroru i thrillera, wzbogacone elementami science fiction. „Dom na krańcu świata” w taką przynależność gatunkową wpisuje się wręcz idealnie – rdzeń fabularny oparty tu został na pomyśle przywołującym echa słynnego filmu „Coś” Johna Carpentera, z antagonistą, który przez większość czasu pozostaje poza zasięgiem czytelnika. Podobieństw między tymi dwoma dziełami jest zresztą więcej – tak jak w horrorze z 1982 roku Koontz nie zamierza pędzić z kolejnymi zwrotami akcji, zamiast tego skupia się na kreowaniu atmosfery zaszczucia i narastającego zagrożenia. Jednocześnie też uzupełnia główną ścieżkę fabularną udanym wątkiem obyczajowym, szkicując tym samym silne motywacje swoich postaci.

Dean Koontz

Wszystko to składa się na rzecz, która potrafi zaintrygować, jak i sprawić, by bohaterom chciało się kibicować – i w zasadzie jedynym, co ogranicza możliwości Koontza w zaszczepieniu u odbiorcy stanu permanentnego napięcia, jest kameralność wydarzeń. Mimo wielkich naukowych idei i obowiązkowego rządowego spisku w tle „Dom na krańcu świata” to powieść rozgrywająca się w ledwie kilku miejscach i oparta na niewielkim zestawie bohaterów, z wyraźnym podziałem na tych pierwszo- i drugoplanowych. Jest to o tyle istotne, że w pewnym momencie bardzo łatwo zidentyfikować, kto znajduje się pod bezpiecznym płaszczem „pancerza fabularnego”, a co za tym idzie – domyślić się, w jakim kierunku zmierza historia.

Podobny problem dotyczy również tego, co u Koontza często wskazywane jest jako najsłabszy element pisarskiego rzemiosła – chodzi o zakończenie. Tym razem jednak, najwyraźniej pomny na to, że zwykle zostawia czytelników z enigmatycznymi finałami, pisarz wykazuje skłonność do przesady w drugą stronę. Przeciąga więc ostatni akt historii jak tylko może, nie bacząc na to, że moment kulminacyjny tak w przenośni, jak i dosłownie znalazł się daleko za plecami postaci.

„Dom na krańcu świata” to poniekąd powieść, której przydałoby się znaczne odchudzenie w partiach finałowych, a jednocześnie więcej fabularnego rozmachu i dodatkowych postaci. Nowym „Odwiecznym wrogiem” Koontz pochwalić się zatem nie może. Nie zmienia to jednak faktu, że mocne punkty książki w połączeniu z naturalnie lekkim stylem nadal są gwarancją solidnej rozrywki.

Maciej Bachorski


Tematy: , ,

Kategoria: recenzje