Tam, gdzie śniono swój wielki sen – recenzja książki „Telegraph Avenue” Michaela Chabona
Michael Chabon „Telegraph Avenue”, tłum. , wyd. W.A.B.
Ocena: 7 / 10
Z pozoru „Telegraph Avenue” jest przede wszystkim opowieścią o sklepie, w którym można nabyć stare jazzowe płyty, porozmawiać o wszystkim i o niczym oraz uciec od rzeczywistości, która często coraz bardziej przytłacza. Sklep ten należy do ciemnoskórego Archy’ego Stallingsa oraz Żyda Nata Jaffego, którzy właśnie, po dwunastu latach prowadzenia tego średnio dochodowego biznesu na północy Oakland, stanęli przed groźbą plajty. Plajty spowodowanej planami zbudowania nieopodal kompleksu handlowego, którego jedną z atrakcji będzie gigantyczny sklep płytowy. Na domiar złego trzydziestosześcioletni Archy miał zostać ojcem – jak mu się wydawało, po raz pierwszy w życiu, ale życie, jak to życie, niebawem dość brutalnie miało to przekonanie zweryfikować. Jak wspomniałem, z pozoru jest to więc dość prosta opowieść i pewnie taką by była, gdyby nie zabrał się za nią Michel Chabon.
Autor od najmłodszych lat wiedział, że będzie pisarzem, i postanowił zrobić wszystko, by to marzenie jak najszybciej się zrealizowało. Pierwszy jego sukces był jednak efektem determinacji promotora. Chabon ukończył w 1984 roku Uniwersytet w Pittsburghu z tytułem magistra języka angielskiego, zaś trzy lata później mógł się szczycić magisterium w dziedzinie kreatywnego pisania na Uniwersytecie Kalifornijskim w Irvine. Jego pracę dyplomową stanowiła powieść „Mysteries of Petersburg”. Chabon wcale nie palił się do jej wydania, natomiast wspomniany promotor, Donald Heiney, miał zgoła inne zdanie. Potajemnie wysłał rękopis do agenta, ten zaś znalazł wydawcę. Debiutant otrzymał zaliczkę w wysokości 155 000 dolarów, co było wówczas najwyższą kwotą, jaką zapłacono za powieść zupełnie nieznanego autora beletrystycznego. Przyznać trzeba, że to była dobra inwestycja, bowiem książka nie dość, że osiągnęła sześciocyfrowy nakład, to jeszcze znalazła się na listach bestsellerów. Z dnia na dzień Chabon stał się celebrytą, i to nie tylko literackim – magazyn „People” zaoferował mu miejsce w pięćdziesiątce najpiękniejszych ludzi. Oferty nie przyjął, z wrodzonym wdziękiem twierdząc: „Gówno mnie to obchodzi. Jestem dumny jedynie z tego, co sam osiągnąłem, natomiast duma z czegoś takiego jest po prostu dziwaczna. To tak, jakby ktoś zadzwonił do mnie i powiedział: 'Chcemy opisać cię w gazecie, bo tam, gdzie przebywasz, jest całkiem ładna pogoda'”.
Po pięciu latach napisał drugą powieść, „Fountain city”, która rozrósłszy się do 1500 stron, nijak nie chciała się skończyć. Łaskawie skrócił ją do stron 672, ale i tak została odrzucona przez redakcję. Problem był taki, że Chabon zaliczkę zdążył już wydać, więc należało powieść albo poprawić, albo napisać nową. Wybrał to drugie rozwiązanie, czego pokłosiem byli „Cudowni chłopcy”, którzy odnieśli sukces, umacniając pozycję autora. Kolejne powieści były już tylko owej pozycji potwierdzeniem, nieważne, czy pisał o rysownikach podbijających rynek komiksów lat 40. – która to historia przyniosła mu Nagrodę Pulitzera – czy o alternatywnym świecie, w którym Żydzi osiedlili się na Alasce, za co dostał Nagrodę Hugo. W 2010 roku wspominał, że kolejna jego powieść będzie „naturalistyczna”, dziejąca się we współczesnych czasach i w zasadzie pozbawiona jednoznacznej przynależności gatunkowej. Książka ta, „Telegraph Avenue”, rodziła się w bólach – na dwa lata przed końcem deadline’u Chabon pozostawił tylko głównych bohaterów, resztę dotychczasowej pracy wyrzucając do kosza. W końcu jednak ujrzała światło dzienne i, jak to u Chabona, odniosła natychmiastowy sukces. W ramach promocji wydawnictwo Harper Collins stworzyło sklep płytowy, będący odwzorowaniem tego z „Telegraph Avenue”, w Brokeland Records na tydzień przekształciła się księgarnia w Oakland.
Jedną z wielu zalet Chabonowskiej prozy jest rewelacyjna galeria bohaterów pierwszo- i drugoplanowych, co dobitnie uwydatnia się w „Telegraph Avenue”, gdzie wprost roi się od przeróżnych, bardziej lub mniej osobliwych, postaci. Nawet ci, którzy pojawiają się tylko na chwilę, zapadają w pamięć, jak choćby Pan Nostalgia, obdarzony nazwiskiem długim, żydowskim i przywodzącym na myśl markę sera albo chleba na zakwasie. Nazwiskiem zupełnie nieistotnym, bo to nostalgia właśnie była wdrukowana w jego DNA, pozwalając utrzymać się ze sprzedaży rzeczy, które warte było tylko tyle, ile klient gotów był za nie zapłacić; czegoś, co było cząsteczką tego wszystkiego, co ów klient stracił i co, jak naiwnie przypuszczał, mógł dzięki owemu przedmiotowi odzyskać.
Znakomita to postać i aż żal, że epizodyczna, bo podejrzewam, że Chabon mógłby wokół niej zbudować co najmniej jedną opasłą książkę. Rychło jednak Pana Nostalgię porzuca, zabierając się do odmalowywania losów kolejnego bohatera, którego też niebawem odepchnie, bo przecież już na marginesie pojawi się następna postać. Z początku „Telegraph Avenue” jest takim meandrowaniem między kolejnymi życiorysami, meandrowaniem chaotycznym i zapewne rzec można, zdecydowanie przegadanym, ale przecież to właśnie przegadanie stanowi immanentną cechą pisarstwa Chabona. Nie jest to jednak korowód, autor bowiem wprowadza tych bohaterów naraz, podczas jednej wielkiej eksplozji światotwórczej, która przewala się przez kolejne setki stron, a czytelnik przez długi czas próżno usiłuje dopatrzeć się, w którą stronę to wszystko zmierza i jaki ma cel. Jest tu i wschodząca gwiazda kina blaxploitation, i stary twórca jazzowy przyjaźniący się z papugą, i wspomniani właściciele Brokeland Records, miejsca, które i tak już dogorywało, nawet bez ingerencji wielkich przedsiębiorców stawiających obok wielki market. Wreszcie człowiek, który reprezentując szwagra orki, pozywał marynarkę wojenną o utratę słuchu u humbaków. A przecież nie sposób zapomnieć o przedsiębiorcy pogrzebowym, którego nauczono stąpać miękko i cicho pod kirem pamięci i żalu, o kobiecie, do której należało lato 1978 roku, kiedy każdy szanujący się sklep z koszulkami w czarnych dzielnicach Ameryki miał w asortymencie prasowankę z jej wizerunkiem. Nie można też pominąć młodzieńca, który nigdy nie ukończył swojego memuaru, pisanego w malignie nudy, po przedawkowaniu Lovecrafta (swoją drogą, „Telegraph Avenue” zawiera cudowną parodię stylu samotnika z Providence). Ani innego młodzieńca, który mieszkał u szalonej ciotki, albo Najbardziej Wartościowego Gracza NFL i medialnego magnata w jednym. A to jedynie początek tej feerii postaci.
Istotną cechą Chabonowego pisarstwa jest również barokowość stylu i świadome przekraczanie granicy, za którą zazwyczaj bywa już tylko kicz. Tytułowa Telegraph Avenue jest więc u Chabona „nokturnowa” i stanowi „rozkołysany podmorski światłocień”, zaś poczucie humoru spada jak „liczba plemników u faceta w za ciasnych gatkach”. Egzemplarz „Ebony” nie jest po prostu wiekowy, nie, on jest „strasznie stary, tutenchamońsko wręcz stary”. Tutaj na kilkanaście stron rozpisano sposób przyrządzania kurczaka. Ba! W „Telegraph Avenue” znajdziemy rozpisane na kilkanaście stron jedno zdanie, piętrowe, bombastyczne, nadające nową jakość wspomnianej Chabonowej barokowości. Zdanie, dodać warto, ukazujące przemyślenia zbiegłej papugi. Znakomicie przy tym igra autor z popkulturą, szczególnie upodobawszy sobie twórczość Tarantino. Bohaterowie idą na odczyt zatytułowany „Samlipling jako zemsta. Źródła i aluzje w filmie „Kill Bill” – samych aluzji do dokonań reżysera jest mnóstwo, natomiast szczególnie przychodzi na myśl „Pulp fiction”. W powieści znajdziemy eklektyczne dialogi i monologi, mamy tu też pozorny bałagan i brawurową zabawę z konwencją. I nawet jeśli ta gadanina jawi się jako marnotrawna, bezcelowa i, przede wszystkim, przemądrzała, to jest ona niezmierne istotna, nie tylko wpisując się w konwencję, co również ją tworząc. Chabon oddziela od twórczości Tarantina apoteozę przemocy i zamienia ją w ciepłą opowieść o godności, przyjaźni, poczuciu własnej wartości i marzeniach. Gangsterzy jednak, a jakże, też się tutaj znajdą – zresztą bardzo tarantinowscy.
Akcja „Telegraph Avenue” toczy się tam, gdzie dawniej Indianie z plemienia Miwok śnili swój wielki sen, całkowicie nieświadomi zbliżającej się historii. Dziś to miejsce dla wielu jest całym światem. A już na pewno światem jest dla tych, którzy nie chcą uwierzyć, że jak konstatuje Pan Nostalgia, przeszłości nie da się odzyskać, liga samotnych mężczyzn to fikcją, a pogoń za minionym czasem – z góry skazana na porażkę próba wykiwania śmierci. Nat powie w przypływie melancholii: „myślę, że jak nie będę miał tego miejsca, to chyba w ogóle nie będę miał miejsca. Nigdzie”, i nagle okaże się, że jeszcze jest o co walczyć. A przecież czasem walka to jedyny cel, sens i racja bytu. O co walczyć będzie miała również inna bohaterka „Telegraph Avenue”, ciężarna położna, która doświadczywszy, czym są uprzedzenia, poczuje, że godność to też jest całkiem niezły powód, by iść na wojnę z systemem. Nawet gdy ten system personifikuje się w osobie ginekologa, którego strój sugeruje stan przejściowy między salą porodową a siodełkiem roweru. Jeśli bowiem „Telegraph Avenue” traktuje o czymś, to wydaje się, że właśnie o walce o godność i o swoje miejsce w życiu. Zwłaszcza gdy to miejsce jest już tylko albo w sferze nigdy nieziszczonych marzeń, albo jedynie ożywiane coraz bardziej wyblakłymi wspomnieniami. Książka Chabona opowiada też o braku, nie tyle stanowiącym powód do rozpaczy, co rozumianym jako „wolność od…”. Wreszcie, mówi o muzyce, która przecież również bywa stratą. Stratą i tęsknotą za tym, co minęło, co zdawało się lepsze, doskonalsze, bo wzmocnione nostalgią – tęsknotą za czasami, kiedy się jeszcze było. Niekiedy takie miejsce – lub ten czas – to jedyne, do czego warto wrócić.
„Telegraph Avenue” potrafi przytłoczyć. Widać, że autor doskonale się nią bawił, niemniej, aby bawił się również czytelnik, potrzeba dużej cierpliwości i samozaparcia, by odnaleźć się w gąszczu dygresji i momentami bardzo hermetycznych, popkulturowych odniesień. Jak nadmieniałem, Chabon zawsze daleki był od poświęcania nadmiernej uwagi głównemu wątkowi, w tej jednak powieści wydaje się, że świadomie odeń ucieka, postanowiwszy skupić się na zabawie formą i oddaniu hołdu swoim mistrzom. Nam zaś być może po prostu pozostaje pogodzenie się z tym, że niekoniecznie będziemy w stanie śledzić tor lotu każdego odprysku od głównej fabuły. Że po prostu jedyne, co możemy, to cieszyć tym, co oferuje nam Michael Chabon, a przy tym wierzyć w to, że wie, co robi, i że gdzieś nas doprowadzi. Nawet jeśli nie będzie to ściśle zdefiniowany cel, a pytania – o tożsamość, wolność, dojrzałość, nieuchronność zmian i prawo do samostanowienia. Są to pryncypia, które łatwo utopić w patosie i nadęciu, czego Chabon znakomicie unika, tworząc powieść ciepłą i potoczyście napisaną. Wprawdzie książka ma aspiracje do bycia Pierwszą Wielką Powieścią Amerykańską XXI wieku, to jednak z pewnością owe aspiracje są nienachalne i nie irytują tak, jak drażnią u niektórych jego kolegów po piórze. Tym bardziej że swoją opowieść o współczesnej Ameryce snuje niejako mimochodem, pozornie opowiadając jedynie o miejscu gdzieś na zapuszczonym uskoku miejskich płyt tektonicznych Berkeley i Oakland, gdzie pod warstwami czasu i betonu leżało poletko pierwszych ludzkich dążeń w tym zakątku świata. I pomimo tego, że ówczesnych ludzi już dawno nie ma, marzenia i dążenia wciąż pozostały.
Mirosław Szyłak-Szydłowski
TweetKategoria: recenzje