Sztuka pożegnań – recenzja książki „Nasze podmorskie żony” Julii Armfield
Julia Armfield „Nasze podmorskie żony”, tłum. Agnieszka Walulik, Wydawnictwo Poznańskie
Ocena: 7 / 10
Nieprzenikniona ciemność oceanicznej toni i nieustannie napierające ciśnienie kilometrów wody, gotowe zmiażdżyć nieszczęśnika w ułamku sekundy. By odmalować proces żałoby, Julia Armfield całkiem dosłownie udaje się w otchłań – i udowadnia, że nawet tam, gdzie zgasła już wszelka nadzieja, można poszukać odrobiny światła. Jeżeli tylko potrafimy zmierzyć się z samymi sobą.
Choć właściwie już od momentu, gdy się poznały, Miri i Leah stanowiły rozumiejący się bez słów nierozłączny tandem, ich związek przechodzi właśnie niezwykle ciężką próbę. Oto bowiem po zakończonej nieomal katastrofą misji badawczej sięgającej oceanicznego dna i miesiącach spędzonych w klaustrofobicznym wnętrzu łodzi podwodnej Leah wreszcie wraca do domu. Radość Miri z ponownego spotkania z ukochaną szybko zostaje jednak przyćmiona, gdy z rosnącym niepokojem dostrzega u partnerki coraz to wyraźniejsze zmiany. Leah błądzi nieobecnym wzrokiem po otoczeniu, które powinna doskonale znać, spędza całe godziny w wypełnionej wodą wannie i zaczyna przechodzić fizyczną transformację. Miri bezskutecznie poszukuje pomocy i wyjaśnienia tego, z czym zmuszona jest się mierzyć.
W „Naszych podmorskich żonach” Julia Armfield decyduje się na złożenie fabuły z dwóch uzupełniających perspektyw i to właśnie tę należącą do Miri czyni dominującą. Niepewność co do tego, w jakim położeniu się znalazła, coraz to bardziej przerażające symptomy nieodwracalnych zmian u partnerki i świadomość, że z tym wszystkim przyjdzie zmierzyć się w samotności, powoduje, że kobieta ucieka w gąszcz wspomnień dotyczących ich relacji. Historię uzupełniają wspomnienia Leah z wyprawy, która doprowadziła do obecnego stanu rzeczy – to z nich dowiadujemy się, co tak naprawdę wydarzyło się na dnie oceanu.
O ile już same wątki transformacji i podmorskiej wyprawy przesiąknięte są tajemnicą i niepokojem na tyle, by mogły stanowić fundament fabuły, to jednak nie one stanowią główny przedmiot zainteresowania brytyjskiej pisarki. Julia Armfield podporządkowuje bowiem historię wnikliwemu spojrzeniu na związek bohaterek. Retrospekcja za retrospekcją z pietyzmem szkicuje ich relację – cielesność miesza się tu z traumami z przeszłości, a wzajemne zrozumienie wymaga lat pracy i stawiania partnera ponad sobą. Dopiero na tle tak zbudowanej warstwy emocjonalnej autorka umieszcza najważniejszy z elementów – opowieść o konieczności pogodzenia się ze stratą, nieprzepracowanej żałobie i wreszcie wymagającym największego poświęcenia pozwoleniu drugiej osobie na to, by odeszła.
Metaforyczna wymowa historii splata się z onirycznym nastrojem, a szczypta lovecraftowskiej grozy i body horroru funkcjonuje na równi z obyczajowym dramatem. Wszystko to zaś przyobleczone jest w niezwykle kunsztowny język. Armfield potrafi oddać wrażenia zmysłowe w tak przekonujący sposób, że zatapiając się w lekturze, nietrudno o znalezienie się w przesiąkniętej ciemnością, pełnej osobliwych dźwięków łodzi podwodnej, a chwilę później poczuć morską bryzę na twarzy. Przy takim bogactwie wrażeń nieśpieszna narracja jedynie podkreśla charakter powieści.
„Nasze podmorskie żony” to książka nietuzinkowa, która ma szansę znaleźć odbiorców gotowych zmierzyć się z historiami z pogranicza gatunków. A że Julia Armfield zdecydowanie ma coś do powiedzenia i dokładnie wie, jak chce to zrobić, to jej powieść można określić mianem udanej wyprawy w mrok.
Maciej Bachorski
Kategoria: recenzje